Rozdział 15. — Labirynt

— Udało się! — krzyknął Dan. Kosti zabrał się już do rozsuwania ciężkich drzwi — wyglądało na to, że dawno nie były używane.

— To nie jest dobra droga — marudził mechanik wytężając wszystkie siły, aby poszerzyć otwór.

— Nie, to na pewno nie jest korytarz — przytaknął Mura. — Ale niewątpliwie jest to jakieś wyjście z obecnej sytuacji i powinniśmy się z tego cieszyć. Ponadto wygląda, jakby nie było często używane, a to nawet lepiej dla nas. Musiałem trafić na jakąś rzadką kombinację. — Wytarł ostrożnie flet i schował do kieszeni.

Mimo że Kosti rozsunął drzwi maksymalnie, przejście było bardzo niewielkie, i o ile Mura poradził sobie z nim bez trudu, Kosti i Dan nieźle musieli się namęczyć. Przez moment mieli nawet obawy, że mechanik nie zdoła się przecisnąć. Przepchał swoje wielkie cielsko dopiero wtedy, gdy zrzucił podręczny pas i tunikę.

Teraz znaleźli się w drugim korytarzu, nieco węższym niż klitka, w której byli uwięzieni. Ze ścian promieniowało to samo szare światło. Po paru pierwszych krokach Dan stwierdził, że stąpa po czymś miękkim. Spojrzał w dół i dostrzegł warstwę kurzu przykrywającą zarówno podłogę, jak i jego buty. Miał wrażenie, jakby chodził po suchym, nadmorskim piasku.

Mura odpiął latarnię od pasa i skierował snop światła przed siebie. Ślady ludzkich stóp były tylko tam, gdzie sami je zostawili. Nikt więc tędy już od lat nie przechodził, może tylko jakiś uciekający z twierdzy Przodek, dawno, dawno temu.

— Hej! — wrzasnął nagle przerażony Kosti. Tam, gdzie przed sekundą było wąskie przejście, teraz pojawiła się gładka ściana. Powrót był więc niemożliwy.

— Znowu złapali nas w potrzask! — dodał mechanik chrapliwym głosem, ale Mura miał na ten temat inne zdanie.

— To chyba nie oni. Jest tu może jakiś mechanizm, który zamyka wrota automatycznie, gdy tylko ktoś tędy przejdzie. Nikt przecież nie używał tego korytarza od lat. Myślę, że Rich i jego ludzie nawet nie zdają sobie sprawy z jego istnienia. Sprawdźmy, dokąd nas zaprowadzi ta droga — przekonywał ich ożywiony steward.

Wydawało się, że przez parę metrów korytarz wiódł równolegle do ich poprzedniego miejsca pobytu. W gładkich ścianach nie było widać najmniejszego otworu, a mijają być może niezliczone ilości drzwi, które rozsunęłyby się w odpowiedzi na określoną kombinację nieuchwytnych dla ludzkiego ucha dźwięków. Nie mieli jednak ani czasu, ani sił, żeby teraz sprawdzić wszystkie możliwe tony.

— Powietrze… — szepnął Mura. Dan również wyczuł świeży powiew wiatru. Z zapachu kurzu i śmierci, którą przesiąknięty był ten tunel, wyłowili woń chłodu zewnętrznego świata i rosnących na Otchłani ziół. Tam, w dolinie, ich powonienie nie było tak wyczulone. Teraz jednak pragnęli tych zapachów…

Branżowcy dotarli wreszcie do źródła tego powiewu, znaleźli otwór w ścianie. Oprócz dudnienia instalacji usłyszeli teraz również jakiś szum. Dan wsunął rękę w czeluść i poczuł, jak jego palce muska delikatny prąd powietrza.

— Kanał wentylacyjny? — odezwał się zaciekawiony Kosti. Wcisnął głowę i ramiona w otwór. — Można się w nim spokojnie poruszać — stwierdził oświetliwszy wnętrze latarnią.

— Trzeba to miejsce zapamiętać — przytaknął Mura — ale najpierw zbadajmy do końca ten korytarz.

Po dwudziestu minutach natknęli się na kolejną ścianę, lecz tym razem Kosti nie tracił ducha.

— Weź tę swoją rurkę. Frank, i zrób coś z tą skałą — podsunął Murze rozwiązanie.

Ale steward nie sięgnął po flet. Dokładnie przyglądał się nowej przeszkodzie. Nie był to tym razem wyjątkowo gładki materiał, z którego zrobiono poprzednie drzwi i budynki w mieście Przodków. Teraz mieli przed sobą zwyczajną, chropowatą skałę.

— Nie sądzę, żeby moja fujarka na cokolwiek się przydała — powiedział spokojnie. — To koniec drogi i nie ma tu żadnego przejścia.

— Ale ten korytarz na pewno gdzieś prowadzi! — zaoponował Dan.

— Niewątpliwie tak. Są na pewno w tym tunelu drzwi, których nie widzimy, i zestawy dźwięków, które służą do ich otwierania, ale nie sądzę, żeby było rozsądne zajmować się ich szukaniem w tej chwili. Wróćmy lepiej do tego kanału powietrznego. Jeśli są tam jakieś przejścia, to może dotrzemy do następnego korytarza.

Ruszyli zatem w drogę powrotną. Tak jak stwierdził Kosti, tunel był duży: on i Dan mogli się spokojnie w nim poruszać na czworakach. Nie było w nim również kurzu tak dokładnie pokrywającego boczny korytarz.

Po kolei wskoczyli w ciemny otwór. Zabrakło im nagle nikłego światła korytarzy — ściany tunelu nie jaśniały pożytecznym, choć upiornym blaskiem.

Mura kroczył z latarnią w ręku jako pierwszy. Nie mogli narzekać — rozmiary kanału były odpowiednio duże, a w dodatku owiewał ich chłodny, rześki wiatr. Przeszkadzało im jedynie nieustające dudnienie, które wdzierało się poprzez ramiona i nogi w głąb ciał.

Steward wyłączył lampę.

— Światło przed nami — rozległ się jego ochrypły szept.

Gdy oczy Dana przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegł to samo — krążek bladej szarości. Znaleźli więc koniec kanału.

Gdy zbliżyli się do wylotu, coraz wyraźniej widzieli zamykającą go kratę. Steward przywarł do niej pierwszy i wówczas Dan usłyszał, jak nieustraszony dotychczas człowiek z trudem łapie oddech.

Gdy Mura na powrót przylgnął do ściany kanału, jego miejsce zajął Dan. Zobaczył ogromną przestrzeń — całe wnętrze góry najwyraźniej zostało wydrążone. Zamiast skalnej ściany wznosiła się przed nimi osobliwa konstrukcja.

Była to budowla bez dachu, której mury zewnętrzne kończyły się jakieś dwa metry poniżej kraty kanału wentylacyjnego. Nie były one jednak proste, lecz powyginane i powykręcane. Utworzone w ten sposób pomieszczenia zupełnie nie przypominały ziemskich pokoi i kajut. Korytarze nie miały początku i wiodły do ośmio — lub sześciokątnych sal bez drzwi. Widać też było całe szeregi połączonych bez celu izb — żadna ze skrajnych nie posiadała jednak ani wejścia, ani wyjścia.

Ściany miały około metra grubości, toteż człowiek mógłby po nich spokojnie spacerować, usiłując dociec sensu istnienia tego labiryntu. Mógłby też przejść na drugą stronę. Dla Branżowców nie było drogi powrotnej, więc na taki właśnie spacer będą musieli się odważyć. Dan cofnął się, aby i Kosti zobaczył, co go czeka.

Mechanik zadziwiony przyglądał się tajemniczej strukturze.

— Czemu to służy? — mruknął. — To przecież nie ma sensu…

— Na pewno nie jest to zgodne z naszym rozumieniem celowości — zgodził się Mura — ale masywność tej budowli sugeruje, że stworzono ją z określonego powodu. Nikt przecież nie wznosi takich gmachów dla zabawy.

Dan jeszcze raz przysunął się do kraty.

— Będziemy musieli przez to przejść…

— No pewnie, a potem wyrosną nam skrzydła, tak? — ironizował Kosti.

— Możemy zsunąć się na szczyt tego muru — jest dostatecznie szeroki, żeby po nim iść. W ten sposób dotrzemy na drugą stronę.

Kosti zamilkł. Potem swoimi wielkimi .dłońmi zaczął sprawdzać osadzenie kraty.

— Trochę potrwa, zanim ją wyciągniemy. — Wyjął ze swej torby podręczny zestaw narzędzi i zajął się piłowaniem.

W czasie tego postoju zjedli kolejne, skąpe racje ze swych zapasów. Światło groty pozostawało niezmienione, toteż zupełnie nie zdawali sobie sprawy z pory dnia. Ich zegarki nadal działały i wskazywały popołudnie, ale równie dobrze mógł to być środek nocy.

Kosti połknął swoją porcję skondensowanego pokarmu i wrócił do pracy przy kracie. Minęły dwie godziny, zanim odłożył narzędzia.

— Gotowe! — pchnął ostrożnie metalową siatkę, a ta zwinęła się i przejście stało przed nimi otworem. Kosti jednak nie ruszył się z miejsca, jak tego oczekiwał Dan. Cofnął się tylko i pozwolił kolegom przejść. Mura wsunął głowę w otwór, a następnie spojrzał w tył na Dana.

— Ktoś musi mi pomóc zejść na mur — jestem za niski…

Wyciągnął ręce i Dan zacisnął dłonie wokół jego nadgarstków. Powoli spuszczał się z kanału, ale w pewnym momencie niebezpiecznie pociągnął za sobą młodszego kolegę. Dan straciłby równowagę, gdyby nie natychmiastowa reakcja Kostiego, który chwycił go za biodra i tym samym uchronił obu Branżowców przed upadkiem.

— Udało się! — Mura przesunął się o parę kroków w prawo i czekał.

Teraz Dan opuszczał się w dół.

— Powodzenia! — usłyszał nagle słowa Kostiego. Dostrzegł również, że mechanik cofa się w głąb kanału, zamiast czekać u jego wylotu na swoją kolej.

— O co ci chodzi? — zapytał Dan zaskoczony zachowaniem kolegi.

— Ten odcinek drogi musicie pokonać sami — odpowiedział mu spokojnie Kosti. — Nie mam zdrowia na takie wysokości. Nie utrzymałbym równowagi na tych murach: po dwóch krokach byłoby po mnie.

Dan zapomniał o chorobie tego potężnego człowieka. Ale co mieli teraz zrobić? Jedynym wyjściem dla nich było pokonanie tego labiryntu ścian, a tymczasem Kosti nie mógł po nich chodzić. Nie zostawią go przecież tutaj…

— Posłuchaj, chłopcze — kontynuował mechanik. — Wy dwaj musicie iść dalej. Ja tu zostanę. Jeśli jest stąd jakieś wyjście, a wy do niego dotrzecie, to i mnie być może uda się przejść przez te mury. Gdybym poszedł z wami teraz, mielibyście tylko kłopot. Uwierz mi, tak jest lepiej.

Może tak rzeczywiście było lepiej, ale Dan nie mógł się na to zgodzić. Parę sekund później nie miał już jednak nic do powiedzenia: silne dłonie mechanika trzymały go jeszcze przez chwilę, lecz gdy tylko stopy Dana dotknęły podłoża, Kosti zwolnił uchwyt.

— Kosti nie idzie z nami. Mówi, że nie dałby rady. Mura skinął głową.

— Tak, przejście po tych murach byłoby dla niego udręką. Ale jeśli znajdziemy wyjście, wrócimy tu i przeprowadzimy go przez labirynt. Bez niego będziemy się szybciej poruszać, i on o tym wie.

Dan mimo wszystko czuł się tak, jak gdyby zdradził Kostiego. Niechętnie ruszył w ślad za pewnie stąpającym Murą, który od razu skierował się w głąb pogmatwanej budowli. Ściany miały około sześciu metrów wysokości, a w pokojach i korytarzach brak było jakiegokolwiek wyposażenia. Wszystko wyglądało tak, jakby od paru wieków nikt do tych miejsc nie zaglądał. Mura skierował snop światła w dół, do niewielkiego pomieszczenia i wydał z siebie stłumiony okrzyk.

Dan przysunął się bliżej, chcąc zobaczyć powód przerażenia stewarda. W kącie leżał stos białych ludzkich kości. A więc ktoś kiedyś tu mieszkał, ktoś, kto pozostał tu na całą wieczność.

Przyjrzeli się rozrzuconym wokół strzępom ubrania. Dostrzegli również błyszczący metal — doskonale zachowane kajdanki.

— Więzień — powiedział steward powoli. — Człowiek, którego by tutaj zamknięto, może błądzić po labiryncie przez całe lata i nigdy nie znajdzie wyjścia…

— Czy w takim razie ten tutaj jest już od czasów… — Dan nie potrafił nawet określić ilości wieków, które minęły od zniszczenia miasta i spalenia planety.

— Nie, nie sądzę. Ten jest z rasy ludzkiej i chociaż zmarł wiele lat temu, to jednak nie aż tak dawno. Ktoś odkrył to, co pradawni budowniczowie zostawili i wykorzystał do własnych celów.

Od tej pory przyglądali się wszystkim szczegółom w mijanych pomieszczeniach. Często skręcali, ale zawsze kierowali się w stronę centrum labiryntu. Cała ta przedziwna konstrukcja wydawała się teraz znacznie większa niż wtedy, gdy spojrzeli na nią z kanału wentylacyjnego. Przecinające się, skręcające mury, wraz z zamkniętą w nich pustką, musiały zajmować kilkanaście kilometrów kwadratowych powierzchni.

— Na pewno jest jakiś powód, cel, dla którego to zbudowano — mruknął Mura. — Ale po co to wszystko? Coś tu jest nie w porządku z geometrią… Ściany budynków w mieście też były jakieś niesamowite. To jest dzieło Przodków, nie mam żadnych wątpliwości, ale dlaczego takie coś wymyślili?

— Więzienie? — podpowiedział Dan. — Można tu spokojnie kogoś zamknąć i wiadomo, że nigdy nie ucieknie. Więzienie i cela egzekucyjna zarazem…

— Nie — steward pokręcił głową. — To zbyt wielkie przedsięwzięcie — istoty ludzkie nie zadają sobie tyle trudu, żeby ukarać przestępców. Istnieją szybsze i mniej nużące sposoby egzekwowania prawa.

— Ale przecież sam mówiłeś, że Przodkowie być może nie byli „istotami ludzkimi”.

— Może rzeczywiście nie byli „ludźmi” w naszym rozumieniu tego słowa. Ale co tak naprawdę ono znaczy? Używamy tego terminu dość swobodnie, mając na myśli istoty inteligentne, które potrafią opanować swoje środowisko, jak również kierować swoim losem. I w tym znaczeniu Przodkowie zapewne byli „ludźmi”. Nie wierzę jednak w to, że zbudowano ten labirynt jako więzienie i miejsce egzekucji!

Mimo, że obaj Branżowcy pewnie stąpali po murach i żaden nie cierpiał na lęk wysokości, poruszali się po wąskich ścieżkach powoli i często przystawali. Dan stwierdził, że gdy zbyt długo przypatrywał się pomieszczeniom w dole, tracił równowagę i było mu niedobrze. Zatrzymywał się wówczas i patrzył w górę na obojętną i spokojną szarość nad ich głowami. Przez cały czas wyczuwali stopami rytm potężnej maszyny, która musiała mieścić się gdzieś w tym łańcuchu górskim. Możliwe nawet, że labirynt był jakąś istotną częścią tego urządzenia. Geometria tego miejsca była „nieprawidłowa”, jak to określił Mura i wywoływała u obu Ziemian swoiste uczucie strachu.

Drugiego martwego człowieka znaleźli w dużej odległości od pierwszego i tym razem nie zniszczoną przez czas tunikę udało się im rozpoznać: człowiek miał insygnia Inspekcji.

— Może kiedyś to nie było więzienie, ale teraz na pewno służy do tego celu — stwierdził Dan.

— Ten nie żyje od paru miesięcy — Mura cały czas oświetlał skuloną sylwetkę. Dan nie miał jednak ochoty patrzeć. — Może jest z Rimbolda albo z jakiegoś innego zagubionego statku.

— Mogli tą diabelską maszyną ściągnąć więcej pojazdów Inspekcji. Założę się, że wokół jest mnóstwo wraków.

— Masz rację. — Mura wstał. — A dla tego biedaka nie możemy już nic zrobić. Chodźmy.

Dan chętnie zostawił ten niemy dowód dawnej tragedii i ruszył w kierunku następnego skrzyżowania ścian.

— Czekaj! — steward podniósł dłoń wydając to nieoczekiwane polecenie.

Dan posłusznie zatrzymał się i spojrzał w tył. Steward wyglądał tak, jakby nasłuchiwał każdą cząstką swego ciała. I wtedy do uszu Dana również dotarł ten dźwięk: to buty kosmiczne uderzały o kamień. Każdy Branżowiec wszędzie rozpozna brzęk magnetycznych podeszew. Wydawało się, że ich właściciel biegnąc zataczał się — stukot był urywany i nieregularny. Mura słuchał chwilę, potem skręcił w prawo i udał się w stronę, z której właśnie przyszli.

Po chwili wszystko ucichło i Mura zachowywał się jak pies węszący po śladach: zapuszczał się to w prawo, to w lewo, oświetlając zakamarki mijanych pomieszczeń.

Zatrzymał się właśnie nad dość prostym odcinkiem korytarza, kiedy ponownie rozległ się stukot. Tym razem kroki były wolniejsze, biegnący często zatrzymywał się, jak gdyby tracił siły. Kolejny nieszczęśnik dostał się w pułapkę! Gdyby tylko mogli go znaleźć! Dan posuwał się naprzód równie szybko jak Mura.

W tym labiryncie dźwięk był jednak podstępnym przewodnikiem: niektóre ściany tłumiły go, inne potęgowały. Nie byli pewni czy dociera do nich zwielokrotnione echo, czy też może człowiek jest tuż obok. Wydawało im się jednak, że idą w dobrym kierunku. Poruszali się równolegle, oddzieleni o jakieś dwa sektory, sprawdzając każdy zakątek.

Dan okrążył pokój o sześciu ścianach, każda innej długości, i wspiął się na mur będący częścią zakrzywionego korytarza. Przy jednym z zakrętów dostrzegł pochyloną, wspartą o ścianę, postać.

— Tutaj! — zawołał do stewarda.

Człowiek w dole doszedł do końca holu i trafił na ścianę. Oparł się o nią i jęcząc osunął na podłogę. Leżał bez ruchu ze schowaną w ramionach głową, nie zdając sobie sprawy z tego, że sześć metrów nad nim stoi jego przyszły wybawca. Dan przyglądał się gładkiej powierzchni i zupełnie nie wiedział, w jaki sposób ma się dostać na dół.

Mura przybiegł szybko i lekko, jakby całe życie spędził poruszając się wyłącznie po murach labiryntów. Teraz obaj skierowali światło lamp na nieruchome ciało.

Nie mieli wątpliwości, że podarta tunika należała do Branżowca. Więzień był jednym z nich. Stękając odwrócił się i wtedy zobaczyli jego posiniaczoną i okaleczoną twarz. Dan nie mógł go zidentyfikować, ale steward był całkowicie pewien:

— Ali!

Być może Kamil usłyszał swoje imię, a może to jego silna wola ocuciła go. Znowu jęknął i próbował coś powiedzieć, ale z poszarpanych ust wydobywał się tylko bełkot. Mimo że powieki miał spuchnięte, widać było, że patrzy na nich.

— Ali — zawołał Mura. — Jesteśmy tutaj. Czy rozumiesz?

Kamil uniósł w ich stronę zmasakrowaną twarz i wydusił z trudem:

— Kto?… Nie widzę!

— Mura i Thorson — krótko odpowiedział steward. — Jesteś ranny?

— Nic nie widzę. Zgubiłem… Głodny…

— Jak się tam dostaniemy? — zastanawiał się Dan. Gdyby tak mieli liny, którymi przywiązywali się do pełzacza! Ale zostawili je po drodze i teraz nie mieli nic, co mogłoby spełnić tę samą funkcję.

Mura odpiął pas.

— Twój pas i mój…

— To za mało, nawet, jeśli je złączymy!

— Może same są za krótkie, ale poczekaj moment…

Dan zrzucił swój pas i przyglądał się, jak steward oba łączy z sobą. Potem mały człowiek zwrócił się do niego:

— Musisz mnie opuścić. Jesteś w stanie?

Dan spojrzał na niego z powątpiewaniem. Nie było tu niczego, o co mógłby się zaczepić. Jeśli nie utrzyma stewarda, obaj runą w dół. Ale chyba nie mieli innego wyjścia.

— Spróbuję. — Położył się na brzuchu i zaczepił czubkami palców o drugi brzeg ściany, po czym wyciągnął w dół lewą rękę. Mura wyjął miotacz i sprawdził magazynek.

— No to idę… — Z miotaczem w dłoni steward spuścił się po prowizorycznej linie. Dan zagryzł usta i mimo bólu w ramionach, utrzymywał pozycję.

Nagły błysk oślepił go na chwilę a dym z miotacza gryzł w gardło. Nareszcie zrozumiał pomysł Mury. Steward wypalał w gładkiej ścianie uchwyty dla rąk i miniaturowe schody, po których można będzie swobodnie dostać się do Aliego.

Загрузка...