Rozdział 12. — Oblężenie

Dostrzegł wówczas również jeden pojazd o bardzo dziwnym kształcie oraz dwóch opartych o niego ludzi. Wydawało się, że byli oni doskonale widoczni z Królowej i Dan zastanawiał się, dlaczego Branżowcy nie zaatakowali — o ile, oczywiście, ci, których widział, byli wrogami.

— Nie ma gdzie się ukryć — zauważył głośno. Ale Rip nie był tego taki pewien.

— Niezupełnie. Jest tam trochę skał. Widoczność jest w tej chwili kiepska, ale zobaczysz je, gdy pokaże się słońce. Gdybyśmy mieli karabin ogłuszający…

Tak, z tego wzniesienia i mając do dyspozycji karabin, można by po kolei unieszkodliwić kręcące się w dole postaci, nawet z tej odległości. Jednakże ich wyposażenie stanowiła wyłącznie broń krótkiego zasięgu: rozpylacz promieni usypiających oraz miotacze, skuteczne jedynie w bezpośrednim starciu.

— Równie dobrze mógłbyś sobie marzyć o bazooce — skomentował Dan.

Oba szperacze zniknęły z pola. Przypuszczalnie zostały wciągnięte na statek. Asystent Szefa Ładowni dokładnie badał teren, starając się dostrzec każdy nienaturalny kształt. W ciągu kilku minut naliczył pięć posterunków rozstawionych nieregularnie wokół Królowej. Cztery z nich były zmotoryzowane: maszyny przypominały w pewnym stopniu ich własne pełzacze, lecz miały dłuższą i węższą sylwetkę. Zapewne swobodniej poruszały się w wąskich kotlinach i innych zakamarkach planety.

— Jeśli już mowa o bazookach — głos Ripa był napięty — co tam widzisz? Co to jest?

Lornetka Dana posłusznie przesunęła się na zachód.

— Gdzie?

— Tam w lewo od tej skały, która trochę przypomina głowę Hoobata.

Dan szukał wzrokiem czegoś, co w swej potworności przypominałoby ulubieńca Kapitana. Wreszcie znalazł. Teraz w lewo… Tak! Najzwyklejsza lufa! Czy była to, czy mogła to być lufa bazooki, skierowanej na statek, trzymającej go na muszce?

Bazooka nie mogła zagrażać szczelnie zamkniętemu statkowi, to prawda. Mogła jednak przynieść nagłą śmierć tym, którzy odważyliby się wejść w chmurę gazu ulatniającego się z wyrzucanych przez nią pocisków. Z tą bronią nie było żartów.

— O, Kosmosie! — westchnął Dan. — Dostaliśmy się chyba w samą paszczę lwa!

— Który w dodatku siedzi nam na karku i dyktuje warunki — zgodził się z porównaniem Rip. — Ale dlaczego Królowa nie wystartowała? Mogliby przysiąść gdziekolwiek, a my dołączylibyśmy do nich później. Po co oni tu zostali?

— Czy myślisz — zapytał Mura — że może to mieć jakiś związek z wrakami? Gdyby statek próbował się unieść, stałoby się z nim być może to samo, co z innymi.

— Żaden ze mnie ekspert — odrzekł Dan — ale nie rozumiem, jak mogliby go ściągnąć… Nie widać tu przecież nic dostatecznie wielkiego, co pokonałoby moc Królowej. A trzeba by nie lada siły…

— Czy widziałeś jakieś ślady użycia siły na Rimboldzie? Nie było żadnych, prawda? Uderzył w ziemię, jak gdyby przyciągała go siła, której nie mógł się przeciwstawić. Tamci w dole znają pewnie tę tajemnicę. Możliwe, że zapanowali nie tylko na powierzchni Otchłani, ale również w przestrzeni kosmicznej.

— Sądzisz, że ta instalacja może być częścią ich systemu? — zapytał Rip.

— Kto wie — kontynuował spokojnym głosem steward, nie przestając obserwować równiny. — Bardzo możliwe, że tak. Chciałbym tam zejść po zapadnięciu nocy i trochę poszperać. Przydałaby nam się krótka i uprzejma rozmowa z jednym z wartowników.

Ton Mury w ogóle nie zmienił się: był jak zwykle łagodny i opanowany. Dan wiedział jednak doskonale, że nie należało lekceważyć jego słów. Nie chciałby być na miejscu tego, z którym właśnie miał ochotę „pogwarzyć” sobie jego druh.

— No cóż — Rip przyglądał się okolicy. — Może nam to wyjdzie… Albo jeden z nas mógłby spróbować dostać się na pokład i dowiedzieć się, o co tu chodzi.

— A może skontaktujemy się z nimi przez interkom? — zasugerował Dan. — Jesteśmy dostatecznie blisko.

— Widzisz te hełmy na głowach wartowników? — zwrócił mu uwagę Rip. — Założę się o cały mój zarobek na Ziemi, że odbierają naszą częstotliwość. Jeśli my coś powiemy, oni będą to słyszeć. I nie tylko słyszeć, bo na pewno nas wtedy zlokalizują. A w dodatku znają ten teren lepiej niż my. Masz ochotę zabawić się z nimi w chowanego?

Dan zdecydowanie wolałby tego uniknąć, ale trudno mu było zrezygnować z nawiązania kontaktu przez interkom. O ileż byłoby to łatwiejsze od wielogodzinnych poszukiwań i prób dotarcia do reszty załogi osobiście… Mistrzowie w Syndykacie wbijali mu jednak przez wiele lat do głowy, że niewiele było w życiu Branżowca łatwych i bezpiecznych dróg. Od pierwszego do ostatniego momentu podróży trzeba było myśleć i być czujnym. W każdej chwili mogła zaistnieć potrzeba improwizacji: wszystkie sztuczki były dozwolone, gdy w grę wchodził zysk z wyprawy, statek lub twoja skóra. Wydawało się, że w obecnej sytuacji te dwie ostatnie wartości były mocno zagrożone.

— Wiemy przynajmniej — mówił dalej Rip — że nie tylko Rich i jego doskonale dobrani chłopcy są w to wplątani.

— Rzeczywiście — zgodził się Mura — wydaje się, że przeciwnik przewyższa nas liczebnością. — Przesuwał wzrok z jednej grupki wartowników do drugiej. — Jest ich tam chyba piętnastu.

— Nie mówiąc już o posiłkach, które mogą mieć w górach. Ale kim, na Czarne Krańce Kosmosu, oni są? — wybuchnął Rip.

— Coś się dzieje… — Mura zastygł w bezruchu, wpatrując się w jeden punkt.

Dan skierował lornetkę w tę stronę. Steward miał rację. Jeden z oblegających odważnie opuścił swoje ukrycie i podszedł do statku wymachując energicznie nad głową prastarym symbolem negocjacji: kawałkiem białego materiału.

Przez moment wydawało się, że Królowa nie zamierza odpowiedzieć. Ale właz wysoko nad powierzchnią ziemi został po chwili otwarty. Nie spuszczano jednak rampy i tylko w otworze widać było zarys postaci. Dan rozpoznał Kapitana Jellico.

Posiadacz białej flagi zatrzymał się w pewnej odległości. Obserwatorzy nie widzieli zbyt dobrze w półmroku, mogli jednak wszystko usłyszeć. Rip miał rację: interkomy najeźdźców ustawione były na ich pasmo częstotliwości.

— Przemyślał pan to, Kapitanie? Będzie pan rozsądny?

— Czy tylko tyle chce pan wiedzieć? — był to bez wątpienia chrapliwy głos Jellico. — Przekazałem wam swoją decyzję ostatniej nocy.

— Może pan tu sobie siedzieć, aż umrze pan z głodu, Kapitanie. I proszę nawet nie próbować wystartować!

— Jeżeli my nie możemy stąd odlecieć, to i wy tutaj się nie dostaniecie!

— I ma rację — zauważył Mura. — Żadne z tych urządzeń na dole nie jest w stanie wedrzeć się na Królową. A jeśli nawet mogą ją zmiażdżyć, to i oni nie będą z niej mieli pożytku.

— Sądzisz, że o to im właśnie chodzi — o statek? — powątpiewał Dan.

— To oczywiste — odrzekł Rip. — Nie chcą, żeby się uniosła, a więc mają zamiar ją jakoś wykorzystać. Założę się, że Rich ściągnął nas tutaj tylko po to, żeby dostać Królową.

— Jest jeszcze sprawa zapasów, Kapitanie — zabrzmiał w słuchawkach głos przeciwnika. — My możemy siedzieć tu i pół roku, jeżeli to będzie konieczne, a pan tego nie wytrzyma! Niech pan nie będzie dzieckiem! Proponujemy wam uczciwy interes, a nie macie chyba szczególnego wyboru, prawda? Pozbyliście się wszystkiego na aukcji, kupując prawa handlu z Otchłanią. A my proponujemy coś znacznie lepszego niż prawa handlu. I mamy cierpliwość, żeby poczekać na decyzję.

Nawet jeśli mówca rzeczywiście miał cierpliwość, którą tak się przechwalał, zabrakło jej jednemu z jego ludzi. Padł strzał. Jellico zrobił unik albo wpadł w głąb statku. Rozległ się zgrzyt zamykanego włazu. Trzej Branżowcy siedzieli nieruchomo na klifie. Wydawało się, że człowiek z flagą nie oczekiwał takiego posunięcia ze strony swoich kompanów. Zawahał się przez moment, a potem rzucił białą szmatę i skoczył za występ skalny. Stamtąd dopiero spojrzał w stronę swego posterunku.

— Tego nie było w programie — powiedział Mura. — Ktoś stracił cierpliwość o ułamek sekundy za wcześnie. Dostanie mu się za nadgorliwość. Przekreślił wszelkie przyszłe negocjacje.

— Czy Kapitan może być ranny? — zapytał z obawą Dan.

— Nasz stary zna wszystkie sztuczki. — Rip nie wyglądał na zmartwionego. — Myślę, że zdążył się ukryć. Ale teraz będą musieli go zagłodzić, jeśli chcą, żeby się poddał. Ten strzał na pewno nie wyciągnie naszych ludzi z pokładu.

— Tymczasem my powinniśmy zająć się swoimi sprawami. — Mura położył lornetkę na kolanach. — Być może uda nam się przecisnąć między wartownikami, ale statek jest zamknięty, więc jak mamy się tam dostać? Przecież nie spuszczą liny na nasze zawołanie. Przynajmniej nie teraz.

Dan wpatrywał się w przestrzeń między szczytem, na którym siedzieli, a Królową. Może byłoby łatwo przemknąć między posterunkami przeciwników — pochłonięci byli raczej statkiem niż tym, co znajdowało się na ich tyłach. Możliwe, że nie widzieli jeszcze o grupce, którą wysłano na zwiad w ruiny. Ale jak wejdą na pokład, gdy dotrą już do swego celu?

— Mamy problem, niewielki problem… — mruczał pod nosem Mura.

— Czy nie jesteśmy na tym samym poziomie, co sterownia? — zapytał nagle Rip. — Moglibyśmy wymyślić jakiś sygnał i dać im znać, że kogoś wysyłamy.

Dan chciał spróbować. Mrużąc oczy porównywał wysokość, na jakiej się znajdowali z dziobem statku.

— Musimy to jednak zrobić szybko — ostrzegł Mura. — Jest coraz ciemniej.

Rip spojrzał w niebo. Słońce, które towarzyszyło im rano, dawno już zniknęło. Wisiały teraz nad nimi ołowiane chmury. Wokół panował półmrok.

— A gdybyśmy tak zrobili osłonę z naszych tunik i zapalili w środku lampę? Z boków i z dołu światło nie byłoby widoczne, ale mogliby je dostrzec ze sterowni… — odezwał się Shannon.

W odpowiedzi na to steward odpiął swój pas i rozpiął mundur. Dan natychmiast poszedł w jego ślady. Potem, trzęsąc się z zimna, przykucnęli i utworzyli z tunik parawan. Rip usiadł w środku i zaczął zapalać i gasić lampę przekazując w ten sposób sygnał alarmowy kodem Branżowców. Mieli niewielką szansę, że ktoś będzie siedział w sterowni, patrząc w ciemność pod takim akurat kątem, że dostrzeże to światło, maleńkie jak główka od szpilki.

Nagle błysnęła nocna latarnia Królowej. Trzech siedzących na klifie ludzi czekało w napięciu na jakiś znak. Po chwili żółty snop światła zmienił odcień na czerwony.

Mura odetchnął z ulgą.

— Zrozumieli nas.

— Skąd wiesz? — Dan nie rozumiał, na jakiej podstawie steward wyciągnął taki wniosek.

— Włączyli promień sztormowy. Widzisz? Teraz znowu zanika. Ale nas zauważyli! — Uśmiechnął się zakładając tunikę. — Myślę, że powinniśmy zawiadomić Wilcoxa o naszym sukcesie. Trzeba też zadecydować, co mamy przekazać na statek. Nawet jeżeli oni nie mogą się z nami porozumieć, to przecież my możemy im przesłać informacje i może uda nam się z tego jakoś wybrnąć.

Zeszli więc do pełzacza i zrelacjonowali wszystko, co widzieli i czego dokonali.

— Ale nie są w stanie nam odpowiedzieć — podkreślił Wilcox. — Nie użyliby promienia sztormowego, gdyby mieli inny sposób na potwierdzenie odbioru sygnału.

— Będziemy musieli kogoś wysłać. Teraz moglibyśmy tylko zasygnalizować, że jeden z nas idzie do nich. Będą na niego czekali i wciągną go na pokład — tłumaczył pełen entuzjazmu Rip.

Zachowanie Wilcoxa sugerowało, że nie do końca zgadzał się z tym pomysłem. Chociaż jednak przedyskutowali wszystko szczegółowo, nie znaleźli innego rozwiązania.

Mura wstał.

— Noc szybko nadchodzi. Musimy natychmiast się zdecydować. Wspinaczka na górę nie jest łatwa i nie można wędrować do naszego punktu w ciemnościach. Kto i kiedy ma pójść? Przynajmniej to możemy im przekazać.

— Shannon — Wilcox wskazał na asystenta astronawigatora — nadszedł czas, kiedy twoje kocie oczy na coś się przydadzą. Widzisz nocą lepiej niż Sinbad — tak przynajmniej sądzę po wydarzeniach na Baldur. Chcesz zacząć, powiedzmy o… — zerknął na zegarek — dwudziestej pierwszej? Do tego czasu nasi przyjaciele z dołu zdążą się ułożyć do snu.

Rozpromieniona twarz Ripa była wystarczającą odpowiedzią. W drodze powrotnej na skałę nucił sobie coś nawet po cichu.

— Dodaj jeszcze — wtrącił Mura — żeby twoje bezpieczne przybycie potwierdzili nam światłem sztormowym. Też chcielibyśmy się cieszyć twoim sukcesem.

— Oczywiście, bracie. Ale nie mam żadnych obaw. — Wrodzony optymizm Ripa odezwał się w nim po raz pierwszy od czasu strasznego odkrycia na wraku Rimbolda. — To będzie zwykła przechadzka w porównaniu z tym, co musiałem zrobić na Baldur.

Mura odezwał się groźnie:

— Pamiętaj, że zawsze należy doceniać przeciwnika. Jesteś na tyle doświadczonym Branżowcem, że powinieneś o tym pamiętać. To nie jest pora na niepotrzebne bohaterstwo.

— Będę tak przebiegły i bezszelestny jak wąż, nie martw się. Nigdy nie zauważą, że właśnie obok nich przeszedłem.

Dan i steward ponownie utworzyli parawany z tunik i drżeli z zimna, podczas gdy Rip przesyłał sygnały do milczącego, zamkniętego statku. Odpowiedź nie nadchodziła, ale wszyscy trzej byli przekonani, że po pierwszej próbie nawiązania łączności ktoś siedział na stanowisku czekając na ich następny znak.

Postanowili, że Mura i Dan przenocują na szczycie, a Rip wróci do pojazdu i stamtąd, gdy nadejdzie czas, wyruszy w drogę. Asystent astronawigatora zniknął im po chwili z oczu, a Dan poprzesuwał trochę kamieni tworząc prowizoryczną osłonę przed wiatrem.

Jedynym lekarstwem na przenikający ich chłód było usiąść jak najbliżej siebie w zagłębieniu skonstruowanym przez Dana. Musieli tu wytrwać i odebrać sygnał o bezpiecznym przybyciu Ripa na pokład.

— Zapalają… — powiedział półgłosem Mura.

Promień z Królowej cały czas rozświetlał noc. Pojawiły się natomiast małe ogniska w miejscach, gdzie rozłożyli się wartownicy.

— To nawet lepiej dla Ripa — będzie mógł ich uniknąć — odważył się stwierdzić Dan. Jego kompan był jednak odmiennego zdania.

— Będą mieć się na baczności. Na pewno robią obchód między posterunkami i trzymają straż.

— To znaczy… Sądzisz, że oni wiedzą o nas i tylko czekają na Ripa?

— Może tak, a może nie. Ale są czujni ze względu na tych, co zostali na statku. Powiedz mi, Thorson, czy nie uważasz, że coś się tu zmieniło? Czy nie czujesz czegoś na skale?

Oczywiście, że czuł: znowu to pulsowanie — nie tak silne, jak w pobliżu ruin, ale niewątpliwie to samo. Mijały powoli minuty, a jego natężenie nie zmieniało się. Tajemnicza instalacja pracowała pełną parą.

— To jest właśnie to — mówił dalej Mura — co trzyma tu Królową.

Strzępy informacji, które zebrali podczas ostatnich dwóch dni układały się w logiczne wyjaśnienie. Przypuśćmy, że nieznani ludzie, którzy usidlili statek dla sobie tylko znanego celu, rzeczywiście mieli władzę na czymś, co mogło go zniszczyć, gdyby próbował stąd uciec? Trzeba by było wówczas ciągle pilnować, żeby to urządzenie, ten przekaźnik energii, promień czy cokolwiek to było, pracowało bezustannie. Inaczej bowiem statek mógłby się wymknąć. Pozostali na pokładzie członkowie załogi Królowej dochodzą zapewne również do takich wniosków, choć być może nie zdają sobie jeszcze sprawy ze wszystkich właściwości Otchłani.

— A więc jedynym sposobem, żeby się stąd wydostać — powiedział wolno Dan — jest odkrycie źródła tej mocy i…

— Zniszczenie go? Tak. Jeżeli Rip dotrze do Kapitana, to musimy spróbować coś z tym zrobić.

— Mówisz: „jeżeli Rip dotrze”… Nie wierzysz, że mu się uda?

— Jesteś jeszcze młody, Thorson. Po kilku rejsach człowiek pokornieje. Zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że tylko od tak zwanego szczęścia zależy sukces w Kosmosie. Tak naprawdę nigdy nie można być całkowicie pewnym, że uda ci się wszystko przeprowadzić tak, jak zaplanowałeś. Jest tyle czynników wpływających na twoje przedsięwzięcie, że nie jesteś w stanie wszystkiego przewidzieć. W Branży nie można liczyć na nic, co nie jest faktem dokonanym. Shannon ma duże szansę: doskonale widzi w ciemnościach, ma doświadczenie w działaniach terenowych i nie wpada w panikę. A w dodatku, siedząc tutaj, przyjrzał się okolicy oraz pozycjom przeciwnika. Jestem na osiemdziesiąt procent pewien, że mu się uda. Ale pozostaje jeszcze te dwadzieścia procent. Zarówno on jak i my powinniśmy być przygotowani na inne rozwiązania, dopóki nie ujrzymy sygnału, że dotarł.

Pozbawiony emocji głos Mury zaniepokoił Dana. Przypomniał mu się wytworny, ale sarkastyczny i zjadliwy sposób mówienia Kamila. Kamil… Gdzie on teraz był? Może w rękach tych, którzy otaczali Królową? Może zabrano go do tajemniczego źródła energii?

— Jak sądzisz, co zrobili z Alim? — zapytał Dan swego towarzysza.

— Stanowi dla nich kopalnię wiedzy na nasz temat i dopóki jest im potrzebny, nic mu nie grozi.

Ta odpowiedź nie uspokoiła jednak Dana: było w niej coś złowieszczego, co przypomniało mu wydarzenie, o którym wolałby zapomnieć.

— Ci ludzie z Rimbolda… Czy Rip miał rację? Czy ich rzeczywiście spalono?

— Tak, Rip nie mylił się. — Mura wypowiedział te słowa bez emocji, ale były one tym bardziej wymowne.

Później niewiele się odzywali. Wpatrywali się wytrwale w dziób statku i w snop światła, który na razie nie zmieniał zabarwienia. Od czasu do czasu jeden z nich rozprostował zdrętwiałą nogę czy ramię.

Rytm dochodzący z głębi ziemi działał jednak na zziębniętych Ziemian usypiająco. Dan walczył z sennością starym, wypróbowanym sposobem: przypomniał sobie wszystkie szczegóły z taśm o zasadach składowania. Gdyby mógł się teraz znaleźć w zacisznej kajucie Van Rycka i postudiować sobie spokojnie mądre księgi, przejrzeć taśmy z danymi… Gdyby jedynym jego zadaniem było znowu przygotowanie jakiejś transakcji…

Nagle usłyszeli gwizd. Dochodził z dołu i był bardzo cichy, ale przenikliwy. To Rip zaczynał swoje ryzykowne przedsięwzięcie. Dan podniósł lornetkę, choć doskonale wiedział, że nie będzie w stanie obserwować w mroku poczynań kolegi.

Godziny, które nastąpiły, wydawały się nieskończenie długie. Dan wpatrywał się w światło latarni z takim natężeniem, że zaczęły go boleć oczy. Nic się jednak nie zmieniło. Poczuł, jak Mura zmienia pozycję i szuka czegoś w ciemnościach. Słabe światełko wydobywające się spod jego tuniki świadczyło, że steward spogląda na zegarek.

— Jak długo?

— Nie ma go już cztery godziny.

Cztery godziny! Nikt nie potrzebowałby aż czterech godzin na dotarcie stąd do Królowef. Nawet gdyby trzeba było zboczyć nieco z drogi i ukryć się czasem przed wartownikami… Wszystko wskazywało na to, że będą musieli się niebawem pogodzić z faktem, że te dwadzieścia procent, o których mówił Mura, przeszkodziło Ripowi w osiągnięciu celu.

Загрузка...