Rozdział 17. — Serce przestaje bić

Gdy drzwi rozsunęły się. Kosti przeskoczył próg, a Mura krzyknął potężnym głosem: — Jesteście otoczeni! Nie ruszać się!

Człowiek przy klawiaturze zerwał się z miejsca i spojrzał pełen zdumienia na Kostiego. Rigeliańczyk przemknął z niezwykłą prędkością na drugi koniec pulpitu, wyciągając rękę w stronę jakiegoś przycisku.

Dan zareagował na to płomieniem miotacza wymierzonym nie w ludzi, lecz w klawiaturę. Rigeliańczyk wrzasnął nieludzko i upadł, ale jeszcze się nie poddawał. Rzucił się na Kostiego z szybkością, której nie mógł dorównać żaden mieszkaniec Ziemi.

Wielki człowiek zrobił unik. Nie umknął jednak niebieskim, łuskowatym dłoniom i znalazł się na podłodze. Rozpoczęła się zaciekła walka. Drugi z banitów pozostał na miejscu ciągle coś mamrocząc pod nosem.

Ali wsunął się do pokoju i opierając o ścianę zaczął przesuwać się w kierunku klawiatury. Podniósł głowę i krzyknął do Dana:

— Który to wyłącznik?!

— Ten przed tobą! Czarny z mechanizmem w rączce — odpowiedział Dan. W tym momencie oczy człowieka przy klawiaturze dostrzegły stojących na murze Branżowców i nagle wróciła mu zdolność myślenia. Sięgnął po broń przy pasie, lecz nie udało mu się jej użyć. Płomień miotacza osmalił mu łokcie.

— Podnieś ręce! Natychmiast! — Mura krzyknął tak ostro, jak zwykł to czasami robić Jellico.

Człowiek posłuchał go i oparł się dłońmi o ekran, w który tak długo się wpatrywał. Teraz obserwował, jak Ali niepewnym krokiem zbliża się do dźwigni i na jego twarzy pojawiło się przerażenie. Gdy wreszcie ręka Aliego spoczęła na rączce, wrzasnął z całej siły:

— Nie!

Ali oczywiście nie miał zamiaru przejmować się ostrzeżeniem i pociągnął dźwignię w dół. Banita krzyknął po raz drugi. Lecz nie był to jedyny rezultat poczynań Branżowca. Dudnienie wypełniające ściany, ten rytm przenikający ich ciała, nagle ucichło.

Rigeliańczyk wyśliznął się z uchwytu Kostiego i rzucił na dźwignię. Ali był jednak szybszy — przykrył swoim ciałem metalową rączkę, aż pękła pod wpływem ciężaru. Nikt już nie będzie mógł jej użyć. Widząc to, człowiek przy ekranie zupełnie oszalał i ruszył na Kamila nie bacząc na groźby Mury.

Dan zauważył to za późno, ponieważ całą swą uwagę skoncentrował na Rigeliańczyku, który był jego zdaniem groźniejszy. Na szczęście steward zareagował od razu i gdy tylko ręce szaleńca dotknęły gardła Aliego, płomień miotacza dosięgnął kamikadze. Nie zdążył nawet krzyknąć z bólu i upadł na podłogę twarzą w dół.

Rigeliańczyk wstał. Nieruchome, typowo gadzie oczy, spoczęły na Danie i Murze. Był najzupełniej świadom dwóch wycelowanych w niego miotaczy. Poprawił poszarpane w walce ubranie i zignorował Kostiego.

— Wydaliście wyrok na nas wszystkich — powiedział w języku Lingo, oficjalnie uznanym za obowiązujący w Branży. To zdanie było zupełnie pozbawione emocji: równie dobrze mógł właśnie prowadzić towarzyską rozmowę.

Kosti ruszył na niego.

— A może byś tak podniósł ręce do góry i nie próbował żadnych sztuczek?

Przez ciało Rigeliańczyka przeszedł dreszcz.

— Nie ma żadnej potrzeby, żebym czegokolwiek próbował. Wszyscy wpadliśmy w tę samą pułapkę.

Ali oparł się o jakieś krzesło i usiadł wyczerpany. Ekran za jego plecami był pusty.

— Co z tą pułapką? — zapytał Mura.

— Kiedy zniszczyliście tę dźwignię, zniszczyliście jednocześnie wszystkie stery — Rigeliańczyk oparł się spokojnie o ścianę. Jego łuskowata twarz była zupełnie bez wyrazu. — Nigdy stąd się nie wydostaniemy w ciemności!

Po raz pierwszy Dan zauważył zmianę. Szare promieniowanie ścian zanikało stopniowo, tak jak zanika żar ogniska.

— Jesteśmy w potrzasku — kontynuował bezlitośnie więzień. — I ponieważ roztrzaskaliście urządzenie kontrolujące wszystko wokół, nikt nas stąd nie uwolni.

Odpowiedział mu snop światła, który rozciął zapadający mrok. Rigeliańczyk pozostawał niewzruszony.

— Nie znamy wszystkich tajemnic tego miejsca — rzekł. — Poczekajcie chwilę, a zobaczycie, jakie sprawne i pomocne okażą się wasze lampy za kilka minut.

Dan zwrócił się do stewarda:

— Jeśli wyruszymy teraz, zanim całkiem zniknie światło ścian…

Mura przytaknął i krzyknął do więźnia:

— Czy możesz otworzyć drzwi?

Zamiast odpowiedzi Rigeliańczyk niedbale pokręcił głową. Kosti natychmiast ruszył do akcji: przy pomocy miotacza wypalił stopnie w murze, tak jak poprzednio zrobił to Mura. Dan niecierpliwił się bardzo, czekając na moment, w którym będą mogli bezpiecznie stąpać po tych prowizorycznych schodach.

W końcu jednak wydostali się na górę i przeszli na drugą stronę muru. W korytarzu Kosti związał ręce więźniowi i polecił mu iść przed sobą. Posuwali się oczywiście w żółwim tempie i nawet z pomocą kolegów Ali z trudem dotrzymywał kroku pozostałym. Otaczała ich ciemność — światło lamp nie dorównywało poprzedniej jasności.

Mura włączył swoją latarkę.

— Będziemy używać tylko jednej. Zaoszczędzimy baterie na czas, kiedy będą rzeczywiście niezbędne.

Dana zastanowiły te słowa. Baterie lamp przecież nie wyczerpują się tak szybko, mogą być używane całymi miesiącami. Lecz istotnie, snop prowadzącego ich światła był jakoś dziwnie bladoszary, a nie jaskrawożółty…

— Dlaczego nie zwiększysz mocy? — zapytał po chwili Ali.

W mroku rozległ się szyderczy śmiech Riegeliańczyka. Mura odpowiedział spokojnie:

— Już to zrobiłem…

Nikt się nie odezwał, ale Dan wiedział, że nie był jedynym, który z zaniepokojeniem przyglądał się słabnącemu promieniowi. Teraz kiedy zanikł prawie zupełnie i oświetlał zaledwie pół metra drogi, Dan nie zdziwił się. Tylko Kosti zdumiał się niezmiernie:

— Co się dzieje? Poczekajcie… — Snop światła zapalonej przez niego lampy rozdarł ciemność. Przez jakieś dwie minuty było bardzo jasno, po czym i ten promień zaczął znikać, jakby pochłaniało go powietrze.

— Ta instalacja ma wpływ na całą energię w labiryncie — objaśnił Rigeliańczyk. — Nie zdołaliśmy zrozumieć wszystkiego. Światło się wyczerpuje, a potem znika tlen.

Dan wciągnął powietrze. Wydawało mu się, że pozostało bez zmian. Być może ten ostatni szczegół to jedynie wytwór wyobraźni więźnia. Ale wszyscy przyspieszyli kroku.

W bladym i znikającym świetle latarki byli jednak w stanie utrzymać kierunek, który nieświadomie zdradził Rich i który powinien wyprowadzić ich z labiryntu. Wokół panowała niczym niezmącona cisza — jedynie tupot ich nóg wywoływał dziwne echo.

Po jakimś czasie latarka Kostiego wyczerpała się i tym razem Dan włączył swoją. Mijali kolejne pokoje, przechodzili z jednego korytarza w drugi, usiłując jak najlepiej wykorzystać resztki światła. Ciągle jednak nie widzieli, jak daleko jest do wyjścia.

W końcu zgasła również lampa Dana i wówczas Mura postanowił zrobić coś, co już raz im pomogło:

— Teraz musimy stworzyć łańcuch.

Prawą ręką Dan chwycił pas Mury, a lewą zacisnął wokół nadgarstka Aliego. Znowu ruszyli. Oprócz brzęku magnetycznych butów do uszu asystenta Szefa Ładowni doszło teraz mruczenie stewarda: prawdopodobnie wymyślił jakiś sobie tylko wiadomy sposób na przemieszczanie się w ciemności z jednego punktu w drugi.

Mrok napierał na nich — gęsty, niemal dotykalny. Wywoływał to samo wrażenie, które mieli już podczas swych pierwszych wędrówek po Otchłani: przedzierali się jakby przez śliską maź i w tych warunkach można było całkowicie stracić wiarę w powodzenie wyprawy.

Dan szedł w ślad za Murą bezmyślnie, wierzył tylko, że steward wie, co robi i prędzej czy później doprowadzi ich do drzwi labiryntu. Tymczasem młody Branżowiec sapał i dyszał, jakby przebiegł co najmniej pięć kilometrów, chociaż szli spokojnie równym krokiem, do którego przyzwyczajono ich w Syndykacie.

— A ile w ogóle kilometrów musimy przejść? — zapytał podniesionym głosem Kosti. Odpowiedział mu śmiech więźnia.

— A co to za różnica, bracie? I tak nie ma stąd wyjścia, bo rozwaliliście tę dźwignię.

Czy Rigeliańczyk naprawdę w to wierzył? Jeśli tak, to dlaczego nie był przerażony? A może należał do tej rasy, która nie zauważa szczególnej różnicy między życiem a śmiercią?

Nagle rozległ się zdumiony okrzyk Mury i w sekundę później Dan omal nie przewrócił się wpadając na stewarda. Ali i dwóch pozostałych zaplątało się we własne pasy. Według Dana istniało tylko jedno wyjaśnienie tego niespodziewanego przystanku — Mura musiał popełnić błąd w obliczeniach i skręcili w nieodpowiedni korytarz. Są zgubieni!

— To gdzie teraz jesteśmy? — zapytał Kosti.

— Zgubiliśmy drogę — zaśmiał się skrzekliwie Rigeliańczyk.

Dan dotknął dłonią ściany i stwierdził, że nie była to już gładka powierzchnia skonstruowana przez Przodków, ale chropowata skała. A więc dotarli do jaskini! Mura potwierdził odkrycie młodszego kolegi.

— To jest już skała — koniec labiryntu.

— Ale gdzie tu jest wyjście? — upierał się Kosti.

— Zamknięte! Zamknięte jednym pociągnięciem dźwigni! — odpowiedział mu więzień. — Wszystkie wyjścia są — były — sterowane przez instalację.

— Jeżeli tak — Ali podniósł głos po raz pierwszy od czasu, gdy zaczął tę wędrówkę — to co się działo, gdy wyłączaliście maszynę? Czy musieliście czekać w ciemnościach, aż ponownie się włączy?

Nie było odpowiedzi. Po paru sekundach Dan usłyszał szamotaninę i dziwne odgłosy, jakby ktoś się dławił, po czym rozległ się chrapliwy głos Kostiego:

— Kiedy ktoś zadaje ci pytania, ty żmijo, to masz odpowiadać, rozumiesz? Inaczej z tobą porozmawiam, jeśli będziesz milczał. Co się działo, kiedy przedtem wyłączaliście tę maszynę?

Jeszcze trochę odgłosów szamotaniny dobiegło do uszu Dana, a potem odpowiedź Rigeliańczyka:

— Siedzieliśmy tu, dopóki się znowu nie włączyła. To zdarzało się bardzo rzadko.

— Wtedy, gdy myszkowała tu Inspekcja, wyłączaliście instalację na parę dni — poprawił go Dan.

— Ale wtedy nie doszliśmy aż tak daleko — odrzekł więzień cokolwiek za szybko.

— Ktoś przecież musiał tu pozostać, żeby to wszystko znowu włączyć, gdy nadszedł czas — zauważył Ali. — Jeżeli drzwi były zamknięte, nikt nie mógł stąd ani wyjść, ani dostać się do środka.

— Nie jestem inżynierem, nie znam się na takich sprawach — Rigeliańczyk stracił dawną pewność siebie.

— Ależ oczywiście, jesteś tylko jednym z najbliższych współpracowników Richa. Jeśli jest stąd jakieś wyjście, to ty na pewno o nim wiesz — odezwał się Kosti.

— A może twój flet pomoże? — zapytał Dan Murę, który od dłuższego czasu milczał.

— Właśnie próbowałem — padła odpowiedź.

— Nie działa, co? No, dosyć tego, ty żmijo. Gadaj! — Usłyszeli szamotaninę, po czym Ali zaproponował:

— Jeżeli to jest skała, i jest to bez wątpienia to miejsce, o które nam chodzi, to dlaczego nie mielibyśmy użyć miotacza?

Oczywiście! Przeciąć ścianą! Ręka Dana spoczęła na kaburze. Miotacz przedarłby się przez litą skałę szybciej niż przez zbudowane przez Przodków mury. Pomysł spodobał się również Kostiemu, ponieważ hałas wywołany jego perswazją ustał.

— Trzeba jedynie wybrać odpowiedni punkt — kontynuował Ali. — Tylko gdzie jest przejście…

— W tym zapewne momencie pomoże nam ten typek, nieprawdaż? — warknął w stronę więźnia mechanik.

Odpowiedzią było coś w rodzaju jęku, który Kosti najwidoczniej uznał za wyrażenie zgody, ponieważ przesunął się do przodu popychając przed sobą Rigeliańczyka.

— Dokładnie tutaj, co? Lepiej, żebyś miał rację, chłoptasiu; lepiej byłoby dla ciebie, żebyś miał rację!

Dan omal nie upadł, gdy mechanik pchnął więźnia w jego stronę. Ustawił go przy ścianie i czekał wraz z innymi.

— Czy to ty, Frank? Cofnij się, bracie! Wszyscy do tyłu! — Kolejne ciało znalazło oparcie w Danie, po czym wszyscy trzej przesunęli się w tył.

— Uważaj na podmuch, głupcze! — zawołał Ali. — Zrób najpierw niskie zasilanie i sprawdź, jak to działa!

Kosti zaśmiał się.

— Sprzątałem już pokłady naszych statków, mój drogi, kiedy ty dopiero uczyłeś się chodzić! Pozwól staremu człowiekowi pokazać co potrafi. No to do dzieła! — W tym momencie jaskrawy płomień oślepił ich wszystkich.

Dan przysłoniwszy ręką oczy przypatrywał się, jak rdzeń tego blasku obejmuje kamień, który staje się najpierw czerwony, a potem biały, by następnie spłynąć w postaci rozżarzonych kropel na podłogę. Podmuchy gorącego powietrza uderzyły w stojących wokół ludzi, toteż zmuszeni byli cofnąć się jeszcze bardziej. Tylko jedna potężna postać nie zmieniła pozycji: Kosti wytrwale mierzył miotaczem w skałę i tylko od czasu do czasu pochylał się pod wpływem siły odrzutu. Miał zasuniętą osłonę hauby, ale i tak Dan zastanawiał się, jak mechanik mógł wytrzymać ten skwar. Znosił cierpliwie znacznie więcej, niż przeciętny człowiek mógł wytrzymać.

Udało mu się jednak skoncentrować płomień w jednym punkcie i wyrwa w murze powiększała się w miarę, jak spływał w dół stopiony kamień. Ostry zapach dymu zaczai ich gryźć w gardła i powodował suchy kaszel. Łzy spływały im po policzkach. Kosti natomiast cały czas nie zmieniał pozycji, jakby był ulepiony z innej gliny niż pozostali Branżowcy.

— Karl! — wrzasnął nagle Ali. — Uważaj! Przestań!

Rozległ się huk. Potężny fragment skały osunął się na podłogę. Mechanik cofnął się w ostatniej chwili i to tylko o kilka kroków, zachowując jedynie minimum bezpieczeństwa.

Lewą ręką uderzył kilkakrotnie w tlące się bryczesy, lecz mimo tego manewru jego prawa ręka nie drgnęła ani o centymetr i płomień nieprzerwanie wbijał się w to samo miejsce.

W blasku ognia Dan zobaczył twarz Rigeliańczyka. Jego wielkie, okrągłe oczy wpatrywały się w Kostiego i widać w nich było przerażenie. Odsunął się od tego piekła przy wejściu, ale bardziej z powodu strachu, jaki wzbudzał w nim Kosti, niż dlatego że bał się płomieni miotacza.

— To by było na tyle! — rozległ się spod maski stłumiony głos mechanika.

Do tej pory nie mieli odwagi zbliżyć się do żarzących się drzwi. Teraz jednak Kosti schował do kabury broń i było oczywiste, że uznał pracę za skończoną. Podszedł do nich unosząc osłonę hauby i wtedy dostrzegli, że po jego twarzy spływają krople potu. Ciągle uderzał dłońmi w niektóre miejsca na tunice i przyniósł ze sobą zapach przypalonej skóry i materiału.

— Co tam jest? — zapytał go Dan. Kosti zmarszczył nos.

— Następny korytarz. Ciemny jak Strefa Końca. Ale przynajmniej przestaniemy się wreszcie kręcić w kółko.

Chociaż czas naglił i powinni już byli iść, czekali aż skała trochę ostygnie, po czym zasunęli osłony na twarz, a dla Aliego zrobili prowizoryczną haubę z tuniki Rigeliańczyka. Zanim ruszyli, Kosti porozmawiał jeszcze z więźniem.

— Mógłbym cię właściwie przez to przeciągnąć — rzekł — ale pewnie przypiekłbyś się odrobinę za mocno. Poza tym pewnie byś nam przeszkadzał, kiedy spotkamy się z twoimi przyjaciółmi. Więc zostawimy cię tutaj, żebyś trochę ochłonął, a może za parę lat ktoś cię znajdzie. — Kosti związał Rigeliańczykowi nogi i ręce i pchnął go w głąb korytarza.

Teraz wzięli Aliego w środek i przeszli przez wycięty w murze otwór do następnego korytarza. Znowu zapanował mrok i znowu okazało się, tak jak przedtem, że ich lampy nie były w stanie rozjaśnić ciemności. Na szczęście droga była wyjątkowo prosta, bez bocznych korytarzy, i nie musieli się zastanawiać, gdzie skręcić.

Po jakimś czasie trochę zwolnili, żeby nie przemęczać Aliego, i szli dalej trzymając się za ręce.

— Nic tu nie widać — przerwał Kosti groźną ciszę. — Czy ci Przodkowie w ogóle mieli oczy?

Dan podtrzymał ramieniem osuwającego się Kamila. Poczuł, że ranny drgnął, jakby niezgrabne ręce Dana trafiły na jakieś bolesne miejsce. Asystent Szefa Ładowni szybko zmienił uchwyt, choć Ali nie pisnął ani słowa.

— Tutaj jest otwór: dotarliśmy do końca tego korytarza — rzekł Mura. — Dalej jest następny hol, znacznie szerszy.

— Szersza droga może prowadzić do ważniejszego pomieszczenia — odważył się wysnuć wniosek Dan.

— Byleby tylko wyprowadziła nas z tego zwariowanego labiryntu! — odezwał się na to Kosti. — Mam już dość kręcenia się po tym kretowisku. Dalej, Frank, idziemy!

Czterech ludzi ruszyło w drogę. Zrobili ostry zakręt w prawo. Szli teraz ramię w ramię i Dan miał wrażenie, że wokół jest mnóstwo miejsca, choć, oczywiście, nie mógł nic zobaczyć, bo nadal tonęli w ciemnościach.

Nagle zatrzymali się. Tym razem przyczyną nie była przeszkoda, lecz krzyk, który rozległ się wraz z hukiem strzelby. Po chwili huk powtórzył się. Nie usłyszeli już krzyku.

— Na podłogę! — zawołał Mura, ale pozostali Branżowcy zdążyli sami wpaść na ten pomysł.

Dan schylił się i pociągnął za sobą Aliego. Potem rozciągnął się na ziemi i usiłował zrozumieć, co się dzieje.

— Jakaś lokalna wojna przed nami — dotarł do niego głos Kostiego.

— I chyba zbliża się do nas — mruknął Ali.

Asystent Szefa Ładowni wyciągnął miotacz z kabury, chociaż nie miał pojęcia, jak w tych warunkach można go użyć. Nie byłoby rzeczą rozsądną strzelać w tych ciemnościach.

Znowu usłyszeli krzyk. Jakiś człowiek wrzasnął tak, jakby śmiertelnie go zraniono. Ali miał rację — hałas wyraźnie zbliżył się do nich.

— Pod ścianę! — Mura znowu wydał rozkaz, który wszyscy wykonali, zanim jeszcze został wypowiedziany.

Dan szarpnął tunikę Aliego ciągnąc go za sobą i poczuł, jak materiał rozpruwa się. Zdołał jednak doprowadzić kolegę do muru, gdzie stanęli wszyscy, stłoczeni obok siebie.

Błysk światła rozciął zasłonę ciemności przed nimi. Oślepiony Dan dostrzegł jakieś czarne sylwetki oraz żarzący się fragment skały, ślad użycia miotacza.

— O, Bogowie Przestrzeni! — szepnął Ali. — Jeśli wycelują tutaj, to już po nas.

Tupot nóg zbliżał się w ich stronę. Dan wyprostował się i oparł dłoń na kaburze. Może powinien strzelać w kierunku, z którego dochodził dźwięk, ale nie potrafił nacisnąć spustu. Powstrzymywała go zakorzeniona w każdym Branżowcu nieufność do otwartej walki.

Zrobiło się przed nimi jasno. Nie z powodu fluorescencji do niedawna rozświetlającej te korytarze, lecz zwykłego, żółtego promienia, który podziałał na Ziemian uspokajająco. Czterej Branżowcy dostrzegli, jak pięć postaci zajmuje pozycje na podłodze przygotowując się do ataku.

Загрузка...