Rozdział 4. — Lądowanie

Podczas następnych paru godzin Dan dowiedział się więcej o rozmieszczeniu ładunku niż w czasie długich studiów w Syndykacie. Załoga Królowej, i tak nadmiernie stłoczona, musiała w dodatku zrobić miejsce dla Richa i jego trzech asystentów.

Towary zostały umieszczone w dużej ładowni. Większość prac wykonali ludzie Richa, jako że doktor uświadomił wszystkim, jak bardzo delikatne przewozi urządzenia. Nie miał zamiaru pozwolić, jak twierdził, żeby pracownicy kosmodromu lekkomyślnie je przerzucali.

Ostateczne rozmieszczenie ładunku wewnątrz statku było jednakże wyłącznie sprawą załogi i Van Ryck dał to archeologowi jasno do zrozumienia. Amatorzy byli im w tej pracy niepotrzebni. Tak więc Dan i Kosti pocili się, szarpali i przeklinali, a Van Ryck wcale nie przyglądał się temu bezczynnie. Wreszcie cały towar został rozlokowany zgodnie z zasadami rozłożenia ciężaru przy starcie. Mogli więc zapieczętować pokrywę luku na czas trwania lotu.

Gdy wchodzili na górę, zauważyli w mniejszej komorze ładowni Murę. Montował hamaki dla asystentów Richa. Warunki mieszkalne były surowe, ale archeolog został o tym uprzedzony, zanim odcisk jego kciuka znalazł się na umowie o czarter. Na Królowej nie było kajut dla pasażerów, ale żaden z przybyszów nie narzekał.

Podobnie jak ich przywódca, sprawili oni na Danie dziwne wrażenie. Wydawali się być nowym rodzajem ludzi. Byli zapewne bardzo wytrzymali, a tę cechę powinien posiadać każdy człowiek, którego wysyłano do odległych stref Wszechświata w poszukiwaniu śladów zaginionych ras. Jeden z członków grupy nie należał do rodzaju ludzkiego: skóra o zielonkawym odcieniu i brak włosów na głowie sugerowały, że był to Rigeliańczyk. Jego dziwaczne, łuskowate ciało odziane było jednak normalnie. Dan usiłował nie przyglądać mu się zbyt natarczywie, ale nie bardzo mu się to udawało. Od tyłu podszedł Mura i dotknął jego ramienia.

— W twojej kabinie jest doktor Rich. Zostałeś przeniesiony do kącika w magazynie. Chodź ze mną…

Nieco rozdrażniony lekceważeniem jego zdania w tak istotnej kwestii jaką jest miejsce noclegu, Dan posłusznie podążył za stewardem. Okazało się, że z nim będzie dzielił kwaterę. Pomieszczenie to było częścią kuchni, w której znajdowały się zapasy żywności, zamrażarki oraz ogród wodny, przedmiot dumy Mury i Tau.

— Doktor Rich — tłumaczył po drodze steward — chciał być blisko swoich ludzi. Bardzo nalegał…

Dan spojrzał z góry na swego towarzysza. Po co było to ostatnie zdanie?

Bardziej niż ktokolwiek inny z załogi, Mura stanowił dla Dana zagadkę. Steward był w jakimś ułamku Japończykiem, a wszyscy przecież doskonale znają przerażającą historię tych wysp leżących niegdyś na drugim brzegu morza, które było także morzem rodzinnego kraju Dana. Japonia przestała istnieć w ciągu dwóch dni i jednej nocy — zalały ją fale i lawa. Została wymazana z map świata.

— Tutaj — Mura, przez półotwartą pokrywę włazu, pokazał miejsce.

Steward nie zrobił nic, żeby ozdobić ściany swojej kajuty i ascetyczna prostota tego miejsca czyniła je wprost niegościnnym. Coś jednak przykuło uwagę Dana: na rozkładanym stole stała kula z plasto-kryształu. Najciekawsza jednak była jej zawartość.

W samym centrum trwał w bezruchu, jakby utrzymywany przez tajemnicze siły, motyl z szeroko rozpostartymi, kolorowymi skrzydłami. Mimo że był zamknięty na zawsze, sprawiał wrażenie pulsującego życiem.

Mura, zauważając zainteresowanie Dana, pochylił się do przodu i lekko stuknął w powierzchnię kuli. Skrzydła drgnęły, uwięziona piękność poruszyła się o tysięczną część milimetra.

Dan oddychał głęboko. Widział już kulę w magazynie, wiedział, że Mura kolekcjonował owady pochodzące z różnych stref i tworzył dzieła sztuki. Oprócz tych, były jeszcze dwie na pokładzie Królowej: jedna stanowiła miniaturowy, podwodny świat z liśćmi brunatnicy skręconymi tak, że tworzyły schronienie dla ławicy ozdobnych owado-ryb, do których podkradało się jakieś czworonożne stworzenie ze skrzydło-podobnymi płetwami i ohydnym, może śmiercionośnym, ostrzem ogona. To arcydzieło zajmowało honorowe miejsce w kajucie Van Rycka. W drugiej kuli stał szereg maleńkich wieżyczek, między którymi przemykały przezroczyste owady o perłowatym połysku. Był to szczególny skarb oficera łączności.

— To każdy mógłby zrobić — powiedział Mura wzruszając ramionami. — Równie dobry sposób na spędzenie czasu, jak każdy inny…

Podniósł kulę, zawinął ją w tkaninę ochronną i ułożył w szufladzie z przegrodami, zabezpieczając ją tym samym na czas startu. Potem odsunął następną pokrywę włazu i pokazał Danowi jego nową siedzibę.

Był to dodatkowy magazyn, teraz opróżniony przez Murę. Wisiał w nim już hamak i stała niewielka szafka. Ta nowa kwatera nie wydała się Danowi tak wygodna, jak poprzednia, ale też nie była gorsza od tych, które przydzielano mu na pokładach statków treningowych.

Wystartowali przed świtem i byli już daleko w kosmosie, gdy Dan obudził się z głębokiego snu. Zdążył dotrzeć do mesy, gdy zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Natychmiast kurczowo chwycił się stołu i cierpliwie znosił zawrót głowy, który oznaczał, że przeskoczyli w hiperkosmos. Na górze, w sterowni Wilcox, Kapitan i Rip czuwają nad bezpieczeństwem całej wyprawy i nie mogą się zrelaksować, dopóki statek nie wejdzie na prawidłową elipsę.

Nie po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia astronautycznej kariery Dan zdecydował, że za żadną cenę nie zostanie astronawigatorem. Komputery oczywiście wykonują większość obliczeń, ale jedna minimalna pomyłka wystarczy, aby skierować statek na błędny tor i wylądować we wnętrzu planety zamiast na jej powierzchni. Wtłaczano mu do głowy teorię przebicia przez całe lata, zdołał przebrnąć przez wszystkie fazy wyznaczania kursu, lecz w głębi serca wątpił, czy kiedykolwiek znajdzie odwagę na to, żeby skierować statek w hiperkosmos i potem go stamtąd wyprowadzić.

Zmarszczył brwi i zaczął rozmyślać nad swoimi wadami i niedoskonałościami.

— Wreszcie! — asystent astronawigatora opadł z głębokim westchnieniem na krzesło. — Jesteśmy znowu w hiperkosmosie i nic się, dzięki Bogu, nie rozpadło.

Dan szczerze się zdziwił. Sam nie był astronawigatorem i mógł mieć pewne obawy, co do bezpieczeństwa statku, ale Rip był przecież specjalistą i wykonywał, co do niego należy. Dlaczego więc się denerwował?

— Co się stało? — Dan pomyślał, że może rzeczywiście istnieje jakieś zagrożenie.

— Nic, zupełnie nic — Rip machnął ręką. — Ale chyba wszyscy czujemy się lepiej po tym skoku — zaśmiał się teraz głośno. — Myślisz może, że my tego nie przeżywamy? Może nawet bardziej się boimy niż ty, bracie. Co ty masz na głowie, póki nie wylądujemy na jakiejś planecie? Nic!

Dan najeżył się.

— Nic? Mamy tylko kontrolować zapasy, wodę, ładunek… — zaczął wymieniać swoje obowiązki. — Co za pożytek byłby z tego przebicia, gdybyśmy nie mieli powietrza?

Rip skinął głową.

— W porządku. Nikt z nas nie jada tu za darmo. Chociaż… Ta podróż… — zamilkł nagle i zerknął przez ramię w stronę drzwi.

— Czy spotkałeś kiedyś archeologa, Dan? Asystent Szefa Ładowni zaprzeczył.

— To mój pierwszy rejs, zapomniałeś? No a w Syndykacie nie ma zbyt wielu zajęć z historii, tyle tylko, ile potrzeba w związku z pośrednictwem.

Rip rozsiadł się wygodnie na ławie i zaczął mówić ledwo słyszalnym szeptem:

— Zawsze interesowałem się Przodkami. Mam taśmy z Podróżami Haversona i Inspekcją Kagle’a. To są, jak dotychczas, najbardziej wyczerpujące opracowania. Jadłem dziś śniadanie z doktorem i przysiągłbym, że on nigdy nie słyszał o Bliźniaczych Wieżach!

Dan również o nich nic nie słyszał, nie bardzo było l więc dla niego jasne do czego zmierza Rip. Najwidoczniej na jego twarzy malowało się wyraźne zdziwienie, ponieważ astronawigator zaczął wyjaśniać, o co chodzi.

— Bliźniacze Wieże są chyba najistotniejszym śladem po Przodkach. Odkryła je Inspekcja Federacyjna. Znajdują się na Kruku, w samym środku krzemowej pustyni. Mają około sześćdziesięciu metrów wysokości] i wznoszą się pionowo w niebo. Eksperci stwierdzili, że są j wykonane z jednolicie przezroczystego tworzywa, które nie jest ani kamieniem, ani metalem, ma jednak właściwości każdego z nich. Rich całkiem dobrze udawał przede mną, ale jestem pewien, że nic nie wie o Wieżach.

— Ale jeśli one są tak ważne… — Dan pojął wreszcie, co mogła znaczyć ignorancja doktora.

— Tak. Dlaczego archeolog miałby nic nie wiedzieć na temat najważniejszego znaleziska w jego dziedzinie? To dopiero jest pytanie, prawda? Ciekawe, czy Kapitan go sprawdził, zanim przyjął czarter.

Tę wątpliwość Dan był w stanie rozwiać.

— Jego identyfikator był w porządku. Przesłaliśmy dane do dowództwa Patrolu. Załatwili wszystkie formalności związane z ekspedycją, bo inaczej nie wystartowalibyśmy z Naxos.

Rip zrezygnował z tej linii rozumowania. Regulamin kosmodromu na każdej planecie Federacji był tak surowy, że można było mieć co najmniej 90-procentową pewność, że każdy, kto przeszedł przez kontrolę, posiadał ważny identyfikator i czystą kartę w Patrolu. W dodatku, na planetach pogranicza, które często przyciągają kryminalistów i kłusowników, kontrola jest jeszcze bardziej dokładna.

— Tylko, że on nie słyszał o Bliźniaczych Wieżach — uparcie powtarzał Rip.

Ten argument rzeczywiście robił na Danie duże wrażenie. Jeżeli Rip twierdził, że doktor Rich nie jest tym, za kogo się podaje, to na pewno tak było. Dan poznał swego kolegę dostatecznie dobrze, żeby nie mieć wątpliwości co do jego intuicji. W przestrzeni kosmicznej związek koleżeński ma zupełnie inny wymiar — trzeba mieć do siebie wzajemnie ogromne zaufanie, a tym samym — trzeba na wylot znać drugiego człowieka. Dan wiedział już więc, że w razie potrzeby na pewno poprze teorię Shannona.

— A co z prawem dotyczącym pozostałości po Przodkach? — zapytał po chwili Rip.

— Niezbyt wiele jest na ten temat w archiwum. Nigdy dotąd żaden Pośrednik nie dokonał wielkich odkryć, toteż nikt nie rościł sobie praw do znalezisk.

— A więc nie ma precedensu, na który moglibyśmy się powołać, gdybyśmy znaleźli coś wartościowego?

— Ale także Inspekcja nie jest w najlepszej sytuacji — zauważył Dan. — Zgłosili przecież Otchłań na aukcję i tym samym wypuścili ją z rąk. Stracili również możliwość roszczenia Federacyjnych praw do planety. Tak mi się przynajmniej wydaje. To dopiero byłaby prawna gmatwanina!

— Cudownie skomplikowany przypadek! — zagrzmiał nad ich głowami Van Ryck. — Połowa prawników ze wszystkich systemów chciałaby zapewne zobaczyć taki proces. Na pewno ciągnąłby się latami, aż strony zainteresowane miałyby go serdecznie dosyć. Albo też zeszłyby z tego świata. I właśnie dlatego podróżujemy sobie z Federacyjnym Prawem Roszczeniowym w naszym sejfie.

Dan uśmiechnął się szeroko. Mógł przypuszczać, że taki doświadczony Pośrednik jak Van Ryck nie się wplątać w sytuację bez wyjścia. Potrafił zadbać o interesy swoje i swoich ludzi. Kto by pomyślał! Prawo Roszczeniowe do wszystkich znalezisk Otchłani!

— Na jak długo? — Rip ciągle powątpiewał.

— Normalny termin: rok i jeden dzień. Nie sądzę, żeby możliwość odkrycia czegoś niezwykłego robiła na Inspekcji takie wrażenie jak na naszych pasażerach.

— A czy pan sądzi, że coś ta a znajdziemy? — zapytał Dan.

— Nigdy nie próbuję zgadywać, co znajdziemy na planecie — odpowiedział spokojnie Van Ryck. — W naszym rzemiośle jest za dużo pułapek. Jeśli człowiek wychodzi z opresji cało, a w dodatku ma sprawny statek i rozsądny udział w zysku, to Bogowie Przestrzeni są dla niego bardzo łaskawi i nie powinien prosić o więcej.

Podczas kolejnych dni ludzie Richa trzymali się w zasadzie osobno. Zużywali tylko swoje zapasy i rzadko wychodzili z ciasnej kwatery. Nikogo też do siebie nie zapraszali. Mura zauważył, że większość czasu spędzają śpiąc lub grając w jakąś hazardową grę zaproponowaną przez Rigeliańczyka.

Chociaż doktor Rich jadał z załogą Królowej, jednak wpadał do mesy wtedy tylko, gdy nie było tam zbyt wielu ludzi. Ponadto, czy to za sprawą wyboru, czy przypadku, zazwyczaj spotykał przy posiłku kogoś z ekipy inżynieryjnej. Pod pretekstem studiowania przyszłego terenu badań próbował pożyczyć mikrofilm z danymi na temat Otchłani. Kapitan wyraził zgodę, ale zastrzegł, że musi być przy tym obecny Szef Ładowni, człowiek, którego bystre oczy widziały wszystko.

Królowa wyszła z hiperkosmosu zgodnie z planem, znaleźli się w systemie żółtych gwiazd. Dwie inne mety w tym układzie leżały tak daleko od słońca i tym samym źródła ciepła, że pokrywała je gruba i Warstwa lodu i nie było na nich znaków życia. Otchłań krążyła natomiast po orbicie mniej więcej w tej samej odległości od gwiazdy, co Mars w rodzimym systemie. Gdy zbliżyli się do orbity hamowania i stopniowo wytracali prędkość, oficer łączności włączył ekranowizory na całym statku. Ci, którzy nie pełnili służby, siedzieli przywiązani do swoich amortyzatorów i wpatrywali się w majaczący w oddali świat, który stopniowo wypełniał ekran.

Najpierw dostrzegli okropne, brązowoszare ślady po pożarach. W miarę jednak, jak statek przesuwał się łagodnie w głąb atmosfery, oczom obserwatorów ukazywały się płaty zieleni i szaroniebieskie tafle mórz lub jezior. Otchłań nie była więc całkowicie wymarła, choć niewątpliwie ucierpiała od wojny.

Gdy tak sunęli ku planecie, dzień zmienił się w noc i znowu nastał dzień. Jeśliby mieli przestrzegać zasad lądowania obowiązujących w nieznanym świecie, to powinni szukać miejsca odległego od osiedli, żeby najpierw móc przeszukać teren i dowiedzieć się czegoś o mieszkańcach. Ale na Otchłani nikt nie mieszkał, mogli więc wylądować tam, gdzie było im najwygodniej.

Wilcox przeprowadził ich przez hiperkosmos, ale to Jellico miał umieścić statek w wybranym punkcie. Manewrował tak, aby przysiąść na samej krawędzi wypalonej powierzchni, z której niedaleko było do pasa roślinności.

Lądowanie wymagało zręczności nieporównywalnie większej niż schodzenie statku na kosmodromie,| gdzie drogę wskazywały reflektory. Królowa miała za sobą niejedno takie doświadczenie. Jellico schodził ostrożnie, unosząc się na warkoczach płomieni, aż statek dotknął lądu. Wstrząs był niewielki, zważywszy okoliczności.

— Jesteśmy — zabrzmiał w interkomie głos pilota.

— Wszystko w porządku — usłyszeli z maszynowni pożądany meldunek Stotza.

— Obowiązuje procedura numer dwa — kontakt z nieznaną planetą — zarządził Jellico.

Dan rozpiął pasy i ruszył do biura Van Rycka po rozkazy. Ledwo jednak dotarł do drzwi, gdy wpadł na doktora Richa.

— Jak szybko możecie zacząć wynosić nasz towar? — zażądał odpowiedzi od Szefa Ładowni archeolog.

Van Ryck rozpinał dopiero pasy amortyzatora i spojrzał na gościa zaskoczony.

— Chcecie rozładowywać natychmiast?

— Oczywiście! Jak tylko otworzycie włazy! Van Ryck włożył na głowę swą oficerską czapkę.

— Doktorze, przykro mi, ale my nie działamy aż tak szybko. A już nigdy nie śpieszymy się na nieznanej planecie.

— Nie ma tu żadnych dzikusów. Poza tym Inspekcja poświadczyła, że planeta nadaje się do prowadzenia badań. — Rich stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Wyglądało to tak, jakby przez cały czas podróżowania w Kosmosie, jego chęć do pracy na Otchłani narastała i najwidoczniej teraz osiągnęła apogeum.

— Proszę się uspokoić, doktorze — rzekł niewzruszonym głosem Szef Ładowni. — Działamy zgodnie z rozkazami Kapitana. I nie opłaca się ryzykować niezależnie od tego, czy Inspekcja dała nam wolną rękę, czy nie. — Dotknął pokładowego interkomu wiszącego na ścianie tuż przy jego łokciu.

— Tu sterownia — usłyszeli Tanga.

— Szef Ładowni do sterowni. Czy teren jest bezpieczny?

— Nie mamy jeszcze meldunku. Zgłębnik ciągle pracuje — brzmiała odpowiedź.

Doktor Rich walnął pięścią w drzwi.

— Zgłębnik! — wybuchnął. — Macie raport Inspekcji i jeszcze bawicie się zgłębnikiem!

— I może dlatego nadal żyjemy — odpowiedział Van Ryck. — Zawsze są dwa wyjścia z każdej sytuacji: ryzykowne i to bezpieczne. My podejmujemy ryzyko tylko wtedy, gdy trzeba. — Pochylił się w swoim fotelu. Dan oparł się o ścianę. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie pośpiechu z wyładunkiem.

Doktor Rich, który przypominał w tej chwili uwięzionego w klatce Hoobata, ulubieńca Kapitana (chociaż niezupełnie, bo nie zaczął jeszcze na nich pluć), odwrócił się na pięcie i ruszył do kajuty, w której czekali jego ludzie.

— No cóż — Van Ryck pochylił się nad pulpitem i ruchem głowy wskazał ekran — nie można tego nazwać przyjemnym widokiem.

W oddali widać było łańcuch postrzępionych, szaroburych gór, gdzieniegdzie zwieńczonych śnieżny-1 mi czapami. Podgórze było nierówne, wyszczerbione! przez wąskie, kręte doliny, w których gardzielach! rozwijała się chorobliwie blada roślinność. Nawet w świetle słońca to miejsce wydało się posępnej Doskonała sceneria dla jakiegoś horroru, pomyślał Dan.

— Zgłębnik zanotował warunki umożliwiające życie — obwieścił nagle bezosobowy głos ze sterowni. Van Ryck ponownie dotknął interkomu.

— Szef Ładowni do Kapitana. Czy grupy badawcze mają się przygotować?

Nie otrzymał jednak odpowiedzi na to pytanie, ponieważ doktor Rich zdążył już wrócić i wrzasnął w mikrofon.

— Kapitanie Jellico, tu Salzar Rich. Żądam, żeby pan natychmiast wydał mój towar! Natychmiast!

Zapadła absolutna cisza. Dan zastanawiał się przez moment, czy Kapitan był aż tak wściekły, że nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Nikomu przecież nie! wolno żądać od Kapitana czegokolwiek. Nawet oficerowie Patrolu musieli uprzejmie prosić…

— Z jakiej to przyczyny, doktorze Rich? — ku zdziwieniu Dana głos dowódcy był łagodny i spokojny.

— Powód? — wyrzucił z siebie człowiek pochylony nad biurkiem Van Rycka. — Jak to! Przecież musimy rozbić obóz przed nocą!

— Ruiny na zachodzie — ogłosił spokojnie Tang, nie bacząc na podniesiony głos Richa.

Wszyscy trzej spojrzeli na ekran, z którego zniknęły północne wzgórza, a pojawił się zachodni horyzont, mieli przed sobą spaloną połać ziemi. Nieznana broń przodków pocięła ją i wyżłobiła głębokie rowy wypełnione szklistym, migocącym w słońcu żwirem. Na tym pustkowiu było jeszcze coś: bezładnie rozrzucone budowle sięgające aż do pasa nietkniętej roślinności. Ruiny tworzyły jaskrawą plamę na tle wszechobecnej szarości. Nawet z odległości trzydziestu kilometrów widać było skłócone kolory: ostrą zieleń, napastliwą czerwień oraz odcienie niebieskiego i żółtego. Ta mozaika wprawiła trzech patrzących w zdumienie, z którego pierwszy otrząsnął się doktor Rich: może dlatego, że poruszał się teraz po znanym sobie terenie.

— Tam — wycelował palec w ekran — tam rozbijemy obóz!

Odwrócił się ponownie w stronę mikrofonu i oznajmił:

— Kapitanie Jellico, chcę mieć obóz w pobliżu tych ruin. Jak tylko pański Szef Ładowni uwolni nasze materiały.

Jego upór najwyraźniej wygrywał, ponieważ po chwili Van Ryck złamał pieczęcie na włazie do magazynów. Zirytowany doktor stał tuż za nim, a reszta archeologów wypełniła przejście w korytarzu.

— Teraz nasza kolej, Van Ryck! Ale Szef Ładowni podniósł ramię i zagrodził drogę doktorowi.

— Nie, dziękuję panu. Żaden ładunek nie opuści tego statku, jeśli nie będą przy tym pracowali moi ludzie.

Rich musiał zgodzić się na ten warunek, chociaż wściekał się niezmiernie, gdy Dan, przy pomocy dźwigu, wyniósł na zewnątrz i ustawił sterowany radarem pełzacz. I to właśnie on nadzorował wyładunek. W końcu, gdy pierwszy transport był gotowy, Rigeliańczyk wspiął się na pojazd i kierując nim ręcznie, ruszył w stronę ruin. Zaletą pełzacza było to, że po rozładowaniu na miejscu przeznaczenia, mógł już bez kierowcy, wrócić po kolejną partię towaru. Jego jedynym przewodnikiem był promień światła ze statku.

Rich z dwoma swoimi pomocnikami odjechał przyj drugim kursie, a z Danem pozostał milczący, czwarty członek ekspedycji. Ostatni ładunek był niewielki i składał się prawie wyłącznie z osobistych rzeczy archeologów.

Mimo że człowiek Richa jasno okazywał dezaprobatę, asystent Szefa Ładowni sam ustawił bagaże tak, aby można je było szybko załadować na pełzacz. Ale to nie Dan upuścił zniszczoną, podręczną torbę, której uchwyt zahaczył o występ skalny i cała zawartość wypadła.

Tłumiąc okrzyk przerażenia, archeolog zaczai pospiesznie pakować rozsypane rzeczy. Nie był jednak dość szybki, żeby ukryć zawiniętą w podkoszulek książkę.

Ta książka! Oczy Dana zwęziły się pod wpływem słońca. Nie zdążył zerknąć na nią jeszcze raz — mężczyzna już zawiązywał torbę — lecz był pewien, że gdzieś widział identyczną… Na pulpicie Wilcoxa! Dlaczego archeolog miałby mieć przy sobie komputerowy dziennik astronawigatora?

Загрузка...