Wsiadła do samochodu, włączywszy ogrzewanie, i siedziała tak długo, aż na czole wystąpiły jej krople potu. Mimo że noc nie była zimna, wstrząsały nią dreszcze, które czuła od pierwszej chwili pobytu w prosektorium. Bolała ją głowa.
Chyba dopadł mnie jakiś wirus, pomyślała, masując sobie skronie. Nie było czemu się dziwić, od wielu dni pracowała pełną parą, więc w końcu wysiadła. Marzyła tylko o jednym – móc wczołgać się do łóżka i spać przez tydzień. Pojechała prosto do domu.
Weszła do mieszkania i któryś raz z rzędu przystąpiła do rytualnych już czynności, w nowej sytuacji tak istotnych dla pozostania przy zdrowych zmysłach.
Zaryglowała dokładnie zamki i zasunęła łańcuch, lecz dopiero po sprawdzeniu całego mieszkania i zajrzeniu do wszystkich szaf zrzuciła buty, po czym zdjęła spodnie i bluzkę.
Usiadła na łóżku w samej bieliźnie, masując sobie skronie i zastanawiając się, czy w szafce z lekarstwami jest aspiryna – była jednak zbyt wyczerpana, żeby wstać.
Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach.
Zesztywniała, z bijącym sercem i napiętymi do granic nerwami. Nie spodziewała się gości i nie chciała nikogo widzieć. Powtórny dźwięk dzwonka odczuła tak, jakby ktoś włóknem stali przejechał po odkrytych końcach jej nerwów.
Wstała, poszła do saloniku i przycisnęła guzik interkomu.
– Kto tam?
– Gabriel Dean. Mogę wejść?
Spośród wszystkich ludzi, których znała, jego spodziewała się najmniej.
Zaskoczona, przez chwilę nie odpowiadała.
– Detektyw Rizzoli? – odezwał się ponownie.
– Masz jakąś sprawę?
– Chodzi o sekcję. Są pewne wątki, o których musimy porozmawiać.
Nacisnęła guzik otwierający zamek na dole i niemal natychmiast tego pożałowała. Nie miała zaufania do Deana, a mimo to wpuściła go do swojej bezpiecznej przystani. Nieprzemyślane naciśnięcie guzika spowodowało, że klamka zapadła. Było za późno, żeby się wycofać.
Ledwie zdążyła włożyć płaszcz kąpielowy, usłyszała pukanie Deana. Rybie oko judasza zniekształcało jego rysy, nadając mu złowrogi wygląd. Zanim pootwierała wszystkie zamki, karykaturalny obraz jego twarzy zdążył się utrwalić w jej mózgu. Rzeczywistość okazała się daleko mniej groźna.
Mężczyzna, który stał na progu, miał zmęczone oczy, jego twarz świadczyła o tym, że zobaczył zbyt wiele makabrycznych zdarzeń.
A jednak pierwsze pytanie dotyczyło jej samej.
– Dobrze się czujesz?
Implikacją tego pytania, w jej pojęciu, było przekonanie, że nie może czuć się dobrze i że powinna dać się zbadać. Niezrównoważony glina, który lada moment rozleci się na kawałki.
– Doskonale – odparła.
– Wyszłaś po sekcji tak prędko, że nie zdążyłem z tobą porozmawiać.
– O czym chciałeś porozmawiać?
– O Warrenie Hoycie.
– Co chcesz o nim wiedzieć?
– Wszystko.
– Obawiam się, że to by nam zajęło całą noc, a ja jestem zmęczona.
– Owinęła się szczelniej płaszczem kąpielowym, uświadomiwszy sobie nagle, że stoi przed Deanem tylko w szlafroku i bieliźnie. Nienawidziła uczucia bezbronności.
Bardzo się starała, żeby mieć profesjonalny wygląd w pracy, i przed wyjazdem na miejsce zbrodni zawsze wkładała marynarkę. Położyła rękę na klamce, gestem niosącym wyraźne przesłanie: koniec dyskusji. Nie ustąpił z progu.
– Słuchaj, przyznaję, że popełniłem błąd. Nie dostrzegłem analogii do sprawy Hoyta. Ty zauważyłaś to pierwsza. Powinienem był od początku cię słuchać.
– Bo nie miałeś z nim do czynienia.
– Opowiedz mi o nim, Jane. Musimy z sobą współpracować.
Roześmiała się. Jej śmiech był ostry jak szkło.
– Skąd tak nagle zaczęło ci zależeć na współpracy? To coś zupełnie nowego.
Zrezygnowana, że nie może go odprawić, odwróciła się i weszła do saloniku. Poszedł za nią, zamykając za sobą drzwi.
– Opowiedz mi o Hoycie.
– Możesz przeczytać jego akta.
– Już to zrobiłem.
– Wobec tego wiesz wszystko.
– Nie wszystko.
Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
– Czego jeszcze nie wiesz?
– Chcę wiedzieć to samo co ty.
Zbliżył się do niej. Przeszył ją strach.
Stała przed nim boso, zbyt wyczerpana, żeby móc odeprzeć jego atak. To był atak – tak to odczuwała – jego żądania i wzrok, którym wydawał się przenikać tę odrobinę odzienia, którą miała na sobie.
– Między wami istnieje więź emocjonalna – powiedział.
– Rodzaj wzajemnego przywiązania.
– Nie wmawiaj mi żadnego pieprzonego przywiązania.
– A jak byś to nazwała?
– Był mordercą, którego ujęłam.
Nic więcej.
– Z tego, co słyszałem, jest coś więcej. Chcesz czy nie, istnieje między wami więź. Powrócił do twojego życia celowo. Wybór grobu, przy którym zostawił zwłoki Karenny Ghent, nie był przypadkowy.
Milczała. Nie mogła zaprzeczyć temu argumentowi.
– Jest myśliwym, podobnie jak ty – ciągnął Dean.
– Oboje polujecie na ludzi. To wasza wspólna cecha. Łączy was wspólnota zainteresowań.
– Nie mamy wspólnych zainteresowań.
– Ale rozumiecie się wzajemnie.
Niezależnie od twoich odczuć, jesteście z sobą związani. Dostrzegłaś jego wpływ na Hegemona wcześniej niż ktokolwiek inny. Wyprzedziłaś nas wszystkich.
– A ty myślałeś, że potrzeba mi psychiatry.
– Wtedy rzeczywiście tak myślałem.
– Więc nie jestem stuknięta, tylko genialna.
– Potrafisz odczytywać jego myśli. Możesz nam pomóc przewidzieć jego następne kroki. Wiesz, czego on chce.
– Skąd mam to wiedzieć?
– Łączy was swoista intymność, która nie dotyczy jakiegokolwiek gliny.
– Intymność? Tak to nazywasz? Ten sukinsyn omal mnie nie zabił.
– Czy jest coś bardziej intymnego niż morderstwo?
W tym momencie poczuła do niego nienawiść, gdyż powiedział prawdę, która przyprawiała ją o dreszcze.
Odgadł istotę rzeczy, istotę, którą ze zgrozą sobie uświadamiała: ona i Warren Hoyt byli z sobą związani na zawsze, a ich strach i odraza są silniejszymi uczuciami niż miłość.
Usiadła na kanapie.
W innej sytuacji kłóciłaby się z nim; miała w sobie wystarczająco dużo zapalczywości, żeby słowo po słowie stawić czoło każdemu fałszywemu punktowi widzenia. Dziś jednak była zmęczona, tak zmęczona, że nie miała siły bronić się przed pytaniami Deana.
Czuła, że będzie nalegał tak długo, aż uzyska odpowiedź, więc lepiej było się poddać – mieć z głowy to, co i tak wydało jej się nieuniknione. Liczyła, że potem da jej spokój i pójdzie sobie.
Wyprostowała się i spojrzała na identyczne szramy na obu dłoniach – najbardziej rzucające się w oczy pamiątki po Hoycie. Inne blizny były trudniej zauważalne: wyleczone złamania żeber i kości twarzy, widoczne dopiero na prześwietleniu. Najmniej widoczne były – przypominające szczeliny po trzęsieniu ziemi – pęknięcia na drodze, którą szła przez życie.
Miała wrażenie, że w trakcie paru ostatnich tygodni szczeliny zaczęły się poszerzać, jak gdyby grunt, po którym stąpała, groził zapadnięciem się.
– Nie wiedziałam, że tam jeszcze był – szepnęła.
– Stał tuż za mną… w piwnicy… w tamtym domu…
Usiadł na krześle naprzeciw niej.
– Ty sama go dopadłaś.
Byłaś jedynym gliną, który wiedział, gdzie go szukać.
– Tak.
– Skąd to wiedziałaś?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
– Łut szczęścia.
– Nieprawdopodobne, żeby to był ślepy przypadek.
– Nie praw mi komplementów, na które nie zasłużyłam.
– Za mało ci powiedziałem komplementów, Jane.
Spojrzała na niego.
Patrzył na nią tak intensywnie, że zapragnęła się schować. Nie miała dokąd pójść, nie wiedziała, jak się obronić przed jego świdrującym spojrzeniem. Czy wie, co się dzieje w mojej głowie? Czy domyśla się, jaka się czuję bezbronna?
– Opowiedz mi, co się wydarzyło w piwnicy – poprosił.
– Wiesz, co się wydarzyło.
Czytałeś moje zeznanie.
– Zeznania nie mówią wszystkiego.
– Nie mam nic do dodania.
– Albo nie chcesz.
Ogarnęła ją złość.
– Nie chcę do tego wracać.
– Nie potrafisz przestać o tym myśleć, prawda?
Patrzyła na niego, zastanawiając się, jaką prowadzi grę, zarazem dziwiąc się, że tak łatwo pozwoliła się w nią wciągnąć.
Znała charyzmatycznych mężczyzn, przyciągających jak magnes wzrok kobiet, ale miała dość rozsądku, żeby trzymać się od nich z daleka, uważać ich za takich, jakimi byli – genetycznie wyróżnionymi spośród rzeszy innych śmiertelników.
Nie interesowała się nimi i nie wzbudzała ich zainteresowania. Dziś jednak miała coś, czego potrzebował Gabriel Dean. Zogniskował na niej całą moc swojego czaru i, o dziwo, ów czar na nią działał. Nigdy dotąd, przy żadnym mężczyźnie, nie czuła się tak zmieszana… a przy tym podniecona.
– Zwabił cię do piwnicy – powiedział Dean.
– Pozwoliłam się zwabić.
Nie wiedziałam, że to była pułapka.
– Dlaczego tam weszłaś?
Umilkła, zaskoczona tym pytaniem.
Przypomniała sobie tamto popołudnie, kiedy stała w otwartych drzwiach do piwnicy, bojąc się zejść po ciemnych schodach. Przypomniała sobie duszący upał wewnątrz domu i pot moczący jej biustonosz i koszulę. Przypomniała sobie strach, który wyczuwała wszystkimi zmysłami. Intuicja podpowiadała jej, że coś było nie w porządku. Przeczuwała, co ją spotka po zejściu tymi schodami.
– Dlaczego? – powtórzył Dean.
– Tam była ofiara – szepnęła.
– Catherine Cordell?
– Była w piwnicy. Przywiązana do pryczy…
– Na przynętę.
Zamknęła oczy.
Poczuła zapach wilgotnej ziemi i krwi Catherine. Zapach własnego potu, kwaśnego od strachu.
– Połknęłam haczyk.
– Wiedział, że tak zrobisz.
– Powinnam była to przewidzieć…
– Myślałaś tylko o ofierze.
O Catherine Cordell.
– Chciałam ją ocalić.
– I zrobiłaś błąd.
Otworzyła oczy i spojrzała nań z gniewem.
– Błąd?
– Nie sprawdziłaś przedtem pomieszczenia.
Wystawiłaś się na atak. Popełniłaś najbardziej podstawowe błędy. Zdumiewające jak na tak inteligentną osobę.
– Nie byłeś tam. Nie znasz sytuacji, w jakiej się znalazłam.
– Przeczytałem twoje zeznanie.
– W piwnicy leżała Catherine Cordell. Krwawiła…
– Pokierowałaś się normalnym, ludzkim odruchem. Próbowałaś jej pomóc.
– Tak.
– I wpakowałaś się w kłopoty.
Przestałaś rozumować jak glina. Wściekłość w jej spojrzeniu nie wytrąciła go z równowagi. Ledwie na nią patrzył, jego twarz wyrażała opanowanie i pewność siebie, co szczególnie powiększało jej rozterkę.
– Nigdy nie przestaję myśleć jak glina.
– W tamtej piwnicy przestałaś. Pozwoliłaś, żeby ofiara cię zdekoncentrowała.
– Moim podstawowym obowiązkiem jest troska o ofiarę.
– Jeśli nawet to zagraża wam obojgu? Gdzie tu logika?
– Logika.
To był cały Dean.
Nie spotkała jeszcze nikogo, kto traktowałby równie beznamiętnie zarówno żywych, jak i umarłych.
– Nie mogłam pozwolić, żeby umarła – odparła.
– To była moja pierwsza… moja jedyna myśl.
– Znałaś ją?
– Cordell?
– Tak.
– Byłyście przyjaciółkami?
– Nie.
– Odpowiedź padła tak błyskawicznie, że Dean podniósł brwi w niemym pytaniu.
Rizzoli westchnęła głęboko.
– Była objęta dochodzeniem w sprawie Chirurga, nic więcej – dodała.
– Nie lubiłaś jej?
Rizzoli milczała, zaskoczona sondowaniem tej kwestii przez Deana. Po chwili powiedziała: – Ujmijmy to tak: nie czułam do niej szczególnej sympatii. Byłam o nią zazdrosna. Z powodu jej urody. Z powodu zauroczenia Thomasa Moorea.
– Ale Catherine Cordell padła w końcu ofiarą – stwierdził Dean.
– Z początku nie wiedziałam, jaka była jej rola. Pod koniec stało się jasne, że Chirurg poluje na nią.
– Pewnie masz poczucie winy, że jej nie uwierzyłaś.
Rizzoli milczała.
– Czy dlatego tak ci zależało, żeby ją uratować?
Zesztywniała, dotknięta tym pytaniem.
– Znalazła się w niebezpieczeństwie. To był wystarczający powód.
– Podjęłaś nieroztropnie ryzyko.
– Nie wydaje mi się, żeby ryzyko i roztropność dały się połączyć w jednym zdaniu.
– Chirurg zastawił pułapkę, a ty dałaś się nabrać.
– Niech ci będzie. Popełniłam błąd…
– Który on przewidział.
– Skąd mógł to wiedzieć?
– Wie o tobie bardzo wiele.
To się bierze z więzi, która was łączy.
Zerwała się z kanapy.
– Brednie.
– Powiedziawszy to, wyszła z saloniku.
Poszedł za nią do kuchni, w dalszym ciągu prześladując ją swoimi teoriami, których nie chciała słuchać. Myśl o możliwości istnienia jakiegokolwiek związku między nią a Hoytem budziła w niej odrazę; nie mogła dłużej znieść wysłuchiwania takich bzdur. Tymczasem wszedł za nią do klaustrofobicznej kuchni, zmuszając ją do wysłuchania tego, co chciał jej powiedzieć.
– On ma tak samo łatwy wgląd w twoją psychikę – orzekł Dean – jak ty w jego.
– Nie znał mnie wówczas.
– Jesteś pewna?
Mógł śledzić postępy dochodzenia.
Wiedzieć, że jesteś w zespole.
– Tylko tyle.
Nic więcej nie mógł o mnie wiedzieć.
– Myślę, że jest bardziej pojętny, niż przypuszczasz. Karmi się strachem kobiet.
Możesz to wyczytać w jego profilu psychologicznym. Pociągają go kobiety okaleczone, zniszczone psychicznie, ofiary gwałtów. Odróżnia bezbłędnie te cierpiące od wszystkich innych. Ich ból go podnieca, potrafi go odczytać z najsubtelniejszych symptomów: barwy głosu, sposobu trzymania głowy, unikania kontaktu wzrokowego… drobnych znaków fizycznych, których reszta z nas nie dostrzega. Wie, które są okaleczone, i te właśnie wykorzystuje.
– Nie jestem ofiarą.
– Teraz już jesteś.
Hoyt zrobił z ciebie ofiarę.
Podszedł bliżej, tak blisko, że niemal jej dotykał.
Poczuła nagłe, dzikie pragnienie objęcia go ramionami i przytulenia się do niego. Zastanawiała się, jak by zareagował, a jednak duma i zdrowy rozsądek nie pozwoliły jej na taki gest.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Jeśli któreś z nas jest ofiarą, agencie Dean, to z pewnością nie ja. Nie zapominaj, że to ja go wyśledziłam.
– To prawda – odparł spokojnie.
– Złapałaś Chirurga, ale nie bierzesz pod uwagę krzywdy, jaką ci wyrządził.
Umilkła, zastanawiając się nad tym, co powiedział.
Krzywda.
Słowo dokładnie oddawało to, co zrobił jej Hoyt.
Kobietę z bliznami na rękach, żyjącą w mieszkaniu przemienionym w twierdzę. Kobietę, która już nigdy nie będzie umiała cieszyć się upałem słonecznego sierpnia bez przypominania sobie owego skwarnego, letniego dnia i zapachu własnej krwi.
Odwróciła się i bez słowa wyszła z kuchni.
Udała się do saloniku, usiadła na kanapie i trwała w tępym milczeniu. Nie poszedł za nią natychmiast, tak że przez chwilę cieszyła się relaksującą samotnością. Marzyło jej się, żeby po prostu zniknął, poszedł sobie, ofiarowując jej odizolowanie, potrzebne każdemu cierpiącemu zwierzęciu.
Nie miała takiego szczęścia.
Usłyszała, jak wychodzi z kuchni, żeby po chwili zjawić się w salonie z dwoma kieliszkami w ręku. Podał jej jeden z nich.
– Co to jest? – spytała.
– Tequila.
Była w szafce.
Przyjęła kieliszek.
– Zapomniałam, że ją mam. Jest już wiekowa.
– Nie była nawet zaczęta. W gruncie rzeczy nie lubiła tequili.
Butelka była jednym z tych bezużytecznych, alkoholowych prezentów – podobnie jak likier Kahlua z Hawajów albo sake z Japonii – które jej brat Frankie przywoził ze swoich podróży.
Służył w korpusie marynarki Stanów Zjednoczonych i okazywał w ten sposób swoją światowość. Teraz nadarzyła się okazja spróbowania prezentu przywiezionego przezeń ze słonecznego Meksyku.
Wypiła łyk i łzy zakręciły jej się w oczach.
Czując, jak tequila spływa rozgrzewającym strumyczkiem do żołądka, przypomniała sobie pewien szczegół z przeszłości Warrena Hoyta. Swoje pierwsze ofiary obezwładniał dodawaniem im do trunków rohypnolu. Jakże łatwo dajemy się zaskoczyć, kiedy niczego nie podejrzewamy. Kiedy kobieta ma zmartwienia albo nie ma powodu nie ufać mężczyźnie, który podaje jej drinka, staje się owcą gotową na rzeź.
Nawet ona sama przyjęła kieliszek tequili bez podejrzeń. I wpuściła do swojego mieszkania mężczyznę, którego ledwie znała. Spojrzała znów na Deana.
Siedział naprzeciw niej, ich oczy były na jednakowym poziomie. Wypity na pusty żołądek alkohol zaczynał działać, poczuła się uspokojona. Znieczulenie alkoholowe, przeszła jej przez głowę myśl. Była teraz zobojętniała i niebezpiecznie spokojna.
Nie cofnęła się w odruchu obronnym, kiedy się ku niej pochylił
Niewielu mężczyznom się udało aż w takim stopniu naruszyć jej przestrzeń osobistą, a ona mu na to pozwoliła. Poddała się.
– Nie mamy już do czynienia z pojedynczym mordercą – odezwał się.
– Mamy do czynienia z dwojgiem partnerów. Jednego z nich znasz lepiej niż ktokolwiek inny. Chcesz czy nie, ty i Hoyt jesteście sobie bliscy, i podobnie jest z Hegemonem.
Odetchnęła głęboko.
– Hoytowi potrzeba partnerstwa. Dopiero wtedy funkcjonuje. Musi mieć swojego mentora – powiedziała cicho.
– Miał takiego w Savannah.
– Właśnie.
Doktora o nazwisku Andrew Capra.
Kiedy Capra zginął, Warren został sam.
Wówczas przeniósł się do Bostonu, ale nie przestał szukać wspólnika, który podzielałby jego marzenia i dążenia.
– Wygląda na to, że znalazł.
Popatrzyli na siebie.
Oboje zdawali sobie sprawę z konsekwencji takiego obrotu rzeczy.
– Teraz są podwójnie skuteczni – stwierdził.
– Wilkom lepiej poluje się w stadzie niż w pojedynkę.
– Polowanie z nagonką.
Skinął głową.
– Polowanie jest wtedy łatwiejsze. Tropienie, osaczanie, pilnowanie ofiary… Nagle wszystko stało się jasne.
Usiadła prosto.
– Filiżanka – przypomniała sobie.
– Co masz na myśli?
– Nie było jej na miejscu zabójstwa Ghenta. Teraz już wiemy dlaczego.
– Bo Warren Hoyt mu asystował.
Skinęła głową.
– Hegemon nie potrzebował sygnału ostrzegawczego.
Miał wspólnika, który by go ostrzegł, gdyby Ghent się uwolnił. Wspólnika, który stał obok i oglądał całą scenę, doznając spełnienia seksualnego. To jeden z aspektów obsesji Hoyta… obserwowanie gwałtu na kobiecie.
– A Hegemon potrzebuje widowni.
Skinęła głową.
– Dlatego wybierał pary małżeńskie.
Żeby mieć obserwatora, który będzie świadkiem jego całkowitej dominacji nad kobietą. Mówienie o męce kobiety, o profanowaniu jej najintymniejszych uczuć sprawiało, że niełatwo jej było patrzeć Deanowi w oczy, mimo to nie opuściła wzroku.
Napady na kobiety na tle seksualnym były przestępstwami, które u większości mężczyzn budziły chorobliwe zainteresowanie. Pracując w męskim zespole, była świadkiem licznych dyskusji kolegów podczas porannych odpraw. Rozmawiali o szczegółach takich napadów. Słyszała w ich głosach elektryzujące podniecenie, mimo że starali się zachować ton profesjonalizmu.
Czytając raporty patologów, zatrzymywali się dłużej przy opisach urazów seksualnych, gapili się bez końca na fotografie z miejsc zbrodni, przedstawiające kobiety z rozłożonymi nogami.
Ich reakcje sprawiały, że zaczęła się utożsamiać z ofiarami; nauczyła się w ciągu tych lat bezbłędnie dostrzegać nawet najlżejszą iskierkę zainteresowania w oczach policjantów, kiedy tematem był gwałt.
Patrząc teraz w oczy Deana, szukała owej niepokojącej iskierki, lecz jej nie znalazła. Zobaczyła jedynie tę samą posępną determinację, jak wówczas gdy oglądał zbezczeszczone zwłoki Gail Veager i Karenny Ghent. Potworności go nie podniecały, lecz głęboko bulwersowały.
– Powiedziałaś, że Hoyt musi mieć mentora – rzekł.
– Tak.
Kogoś, kto go poprowadzi, kto go będzie uczył.
– Czego? Przecież potrafi sam zabijać.
Przerwała, żeby wypić łyk tequili.
Kiedy znów nań spojrzała, zorientowała się, że pochylił się ku niej jeszcze bardziej, jak gdyby nie chciał uronić nawet najdrobniejszej uwagi.
– Wariacje na temat: kobiety i ból.
Na ile sposobów można zhańbić ciało? Ile jest możliwości zadawania tortur? Warren miał swój wzorzec, który praktykował przez kilka lat. Możliwe, że poszerzyły mu się horyzonty.
– Albo inny sprawca chce rozszerzyć swoje.
– Hegemon?
– Może patrzymy na to z odwrotnej strony.
Kto wie, czy to nie nasz sprawca szuka mentora i wybrał sobie Warrena Hoyta na nauczyciela.
Przeszedł ją dreszcz.
Słowo nauczyciel implikowało mistrzostwo. Autorytet.
Czy w trakcie pobytu w więzieniu nastąpiło w Hoycie przeobrażenie i teraz zaczął odgrywać taką rolę? Czyżby skazanie rozwinęło w nim nowe obsesje, skrystalizowało jego upodobania?
Były wystarczająco potworne przed jego aresztowaniem; strach pomyśleć, jak dalece i w którą stronę mogły się pogłębić.
Dean oparł się wygodnie na krześle i utkwił niebieskie oczy w butelce tequili. Popijał bardzo niewiele, teraz zaś postawił kieliszek na stoliku do kawy. Imponował jej jako mężczyzna, który nie pozwala sobie na odstępstwa od samodyscypliny i potrafi zapanować nad własnymi impulsami. Pierwszy raz zauważyła u niego zmęczenie, miał obwisłe barki i zaczerwienione oczy.
Podrapał się po zaroście.
– W jaki sposób te dwa potwory się zeszły? – zastanawiał się.
– Jak trafiły na siebie w tak wielkim mieście jak Boston?
– A zwłaszcza tak szybko? – dodała.
– Ghentowie zostali napadnięci dwa dni po ucieczce Warrena.
Dean podniósł głowę i spojrzał na nią.
– Znali się wcześniej.
– Albo wiedzieli o sobie. Hegemon z pewnością musiał słyszeć o Warrenie Hoycie.
Ostatniej jesieni nie można było, czytając prasę, nie trafić na opisy popełnionych przez niego okropieństw.
Z kolei Hoyt, jeśli nawet się wcześniej nie znali, wiedział o sprawcy choćby z doniesień mediów.
Po zamordowaniu Veagerów musiał wyciągnąć wniosek, że istnieje inny potwór, bardzo do niego podobny. Musiał się zastanawiać, kim jest ów drugi, z którym łączy go braterstwo krwi. Dowiedział się o nim w konsekwencji morderstwa, o którym informowano w wiadomościach telewizyjnych i „Boston Globe”.
Mnie również zobaczył w telewizji. Widział mnie na miejscu zbrodni w domu Veagerów. Teraz próbuje odnowić naszą znajomość.
Wzdrygnęła się, czując dotknięcie Deana.
Patrzył na nią z marsową miną, pochyliwszy się ku niej jeszcze bardziej. Do tej pory żaden mężczyzna nie wpatrywał się w nią z takim napięciem. Żaden, z wyjątkiem Hoyta.
– To nie Hegemon prowadzi ze mną grę, ale Hoyt – powiedziała.
– Fiasko z zasadzką zostało zaplanowane, żeby mnie załamać.
To jego jedyny sposób na to, żeby kobieta go zainteresowała… Musi ją najpierw poniżyć, zniszczyć jej życie. Dlatego morduje ofiary gwałtów, kobiety, które już wcześniej zostały psychicznie złamane. Nim zaatakuje, chce, żebyśmy były słabe i przestraszone.
– Jesteś ostatnią kobietą, którą mógłbym posądzać o słabość.
Zarumieniła się na ten komplement, mając poczucie, że nań nie zasługuje.
– Starałam się wyjaśnić jego taktykę – stwierdziła.
– Sposób, w jaki podchodzi do zwierzyny. Unieszkodliwia ją, zanim wkroczy do akcji. Tak postępował z Catherine Cordell.
Nim przystąpił do ostatecznego natarcia, prowadził z nią wojnę psychologiczną, żeby ją sterroryzować. Sygnalizował różnymi metodami, że potrafi wbrew jej woli wkraczać w życie Catherine, niczym duch przenikający przez ściany. Nie wiedziała, kiedy da jej następny znak ani z którego kierunku spodziewać się ataku, wiedziała tylko, że na pewno nastąpi. To jest jego metoda wykańczania kobiety.
Dawanie jej do zrozumienia, że któregoś dnia, kiedy będzie się najmniej spodziewała, przyjdzie po nią. Pomimo grozy tchnącej z jej słów mówiła spokojnym, nawet nienaturalnie spokojnym głosem.
Dean przez cały czas uważnie ją obserwował, jakby próbował się dopatrzyć jakiegokolwiek objawu nieopanowania, iskierki słabości. Na próżno.
Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.
– Teraz ma wspólnika – orzekła.
– Kogoś, od kogo może się uczyć i kogo może sam czegoś nauczyć. Obaj są myśliwymi.
– Sądzisz, że będą się trzymali razem?
– Warrenowi to odpowiada. Potrzebny mu partner.
Mają już za sobą wspólne morderstwo, a związek przypieczętowany krwią jest bardzo mocny.
– Dopiła swój kieliszek.
Zastanawiała się, czy alkohol zdoła wyeliminować z jej mózgu nocne koszmary, bojąc się jednocześnie, że jej psychika może nie ulec zbawiennemu dla niej wpływowi znieczulenia.
– Nie zażądałaś ochrony?
Pytanie ją zaskoczyło.
– Jakiej ochrony?
– Choćby wozu policyjnego do pilnowania twojego mieszkania.
– Jestem gliną.
Przechylił głowę, jakby czekał na bardziej wyczerpującą odpowiedź.
– Czy zadałbyś mi to samo pytanie, gdybym była mężczyzną?
– Ale nie jesteś mężczyzną.
– Więc automatycznie muszę mieć ochronę?
– Czemu poczułaś się dotknięta?
– Dlaczego bycie kobietą ma mnie czynić niezdolną do obrony własnego domu?
Westchnął.
– Czy zawsze chcesz prześcignąć mężczyzn, pani detektyw?
– Pracowałam ciężko, żeby być traktowana na równi ze wszystkimi – oświadczyła.
– Nie będę prosiła o specjalne względy tylko dlatego, że jestem kobietą.
– Znalazłaś się w tej sytuacji wyłącznie z tego powodu, że jesteś kobietą.
Chirurg ma obsesję seksualną właśnie na punkcie kobiet, a Hegemon gwałci nie mężów, lecz ich żony. Nie powiesz mi, że to, iż jesteś kobietą, nie sprawia mu różnicy. Wzdrygnęła się na wspomnienie gwałtu.
Do tej chwili dyskutowała o napadach seksualnych wyłącznie w odniesieniu do innych kobiet. Świadomość, że sama jest potencjalnym celem ataku, sprawiła, że zaczęła traktować temat rozmowy bardzo osobiście i czuła się skrępowana omawianiem go z mężczyzną.
Jeszcze bardziej krępował ją sam Dean, sposób, w jaki na nią patrzył, jak gdyby utrzymywała tajemnicę, którą chciał z niej wydrzeć.
– Tu nie chodzi o to, czy jesteś gliną i czy potrafisz sama się obronić – mówił dalej.
– Chodzi o to, że jesteś kobietą, o której zapewne Hoyt marzył przez te wszystkie miesiące.
– Jemu zależy na Catherine, nie na mnie.
– Catherine Cordell pozostaje poza jego zasięgiem.
Nie jest w stanie się do niej dobrać. Ale ty jesteś na miejscu, w zasięgu ręki. Kobieta, którą już prawie pokonał i zdołał przyszpilić do piwnicznej podłogi. Trzymał ostrze na twoim gardle, czuł zapach twojej krwi.
– Przestań, Dean.
– W pewnym sensie ma do ciebie prawo. Jesteś jego własnością.
Poruszasz się na jego obszarze, zajmując się zbrodniami, które on popełnia. Każdy trup to wiadomość adresowana do ciebie, znak dla twoich oczu. Zapowiedź tego, co zaplanował z myślą o tobie.
– Powiedziałam: przestań!
– A tobie się zdaje, że nie potrzebujesz ochrony?
Jeśli sądzisz, że pistolet i odwaga wystarczą, żeby przeżyć, to znaczy, że nie słuchasz swojej własnej intuicji.
Wiesz, jaki będzie jego następny krok. Wiesz, o czym marzy, co go nakręca. Wszystko to wiąże się z tobą i z tym, co dla ciebie zaplanował.
– Zamknij się, do cholery!
– Wybuch zaskoczył ich oboje.
Patrzyła na niego, speszona utratą panowania nad sobą i łzami, które wzięły się nie wiadomo skąd. Do diabła, nie powinna była płakać.
Nigdy jeszcze nie pozwoliła żadnemu mężczyźnie oglądać swojego załamania, a nie chciała, żeby tym pierwszym był Dean.
Odetchnąwszy głęboko, powiedziała spokojnie: – Chcę, żebyś zaraz wyszedł.
– Proszę tylko, żebyś posłuchała głosu rozsądku i przyjęła taką ochronę, jaką sama zaproponowałabyś każdej innej kobiecie.
Wstała i podeszła do drzwi.
– Dobrej nocy, agencie Dean.
Przez chwilę nie reagował, a ona zastanawiała się, co ma zrobić, żeby go wyrzucić z domu. Podniósł się w końcu, lecz gdy doszedł do drzwi, zatrzymał się i spojrzał na nią z góry.
– Nie jesteś niezwyciężona, Jane – oświadczył.
– I nikt tego od ciebie nie oczekuje.
Jeszcze długo po jego wyjściu stała z zamkniętymi oczami, przycisnąwszy plecy do zaryglowanych drzwi, czekając, aż z niej opadnie podniecenie, które wywołał.
Wiedziała, że nie jest niezwyciężona.
Dowiedziała się tego przed rokiem, kiedy patrzyła w twarz Chirurga, spodziewając się cięcia skalpela. Nie chciała o tym pamiętać; miała żal do Deana, że przypomniał jej to wszystko w tak brutalny sposób.
Wróciła na kanapę i wzięła telefon ze stolika.
W Londynie był dopiero świt, ale nie mogła dłużej czekać. Po drugim dzwonku usłyszała chrypliwy głos Moorea, rześki mimo wczesnej pory.
– To ja – powiedziała Rizzoli.
– Przepraszam, że cię obudziłam.
– Przejdę do drugiego pokoju.
Czekała.
Słyszała skrzypienie sprężyn łóżka, gdy wstawał, a potem odgłos zamykanych drzwi.
– Co się stało? – zapytał.
– Chirurg znów poluje.
– Są jakieś ofiary?
– Uczestniczyłam parę godzin temu w sekcji.
To jego robota.
– Nie traci czasu.
– Jest coś gorszego, Moore.
– Jak to możliwe?
– Ma nowego partnera.
Nastała długa cisza.
– Kto to? – spytał cicho.
– Podejrzewamy, że to ten sam morderca, który zabił małżeństwo w Newton. Jakimś sposobem zszedł się z Hoytem. Teraz polują razem.
– Tak prędko?
Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie się zeszli?
– Wiedzieli o sobie. Musieli być z sobą w kontakcie.
– Gdzie się spotkali? Kiedy?
– Musimy się tego dowiedzieć. To może być istotne do ustalenia tożsamości Hegemona.
– Nagle pomyślała o sali operacyjnej, z której uciekł Hoyt.
Kajdanki.
To nie strażnik je otworzył, tylko ktoś inny. Człowiek, który wszedł do sali operacyjnej, prawdopodobnie w fartuchu chirurgicznym albo płaszczu laboratoryjnym.
– Powinienem tam być – powiedział Moore.
– Pracować wraz z tobą…
– Nie, nie powinieneś.
Powinieneś być tam, gdzie jesteś, razem z Catherine. Nie sądzę, żeby Hoyt ją znalazł. Z pewnością będzie próbował. Wiesz, że nigdy nie rezygnuje. Teraz jest ich dwóch, a my nie mamy pojęcia, jak wygląda jego wspólnik. Nie poznasz go, gdyby zjawił się w Londynie. Musisz być przygotowany. Jakby się można było zabezpieczyć przed atakiem Chirurga, pomyślała, odkładając słuchawkę.
Rok temu tak się właśnie zdawało Catherine Cordell.
Zamieniła dom w fortecę i żyła jak w stanie oblężenia. Mimo to Hoyt prześliznął się przez linie obronne; uderzył w najmniej spodziewanym momencie, w miejscu, które jej się wydawało bezpieczne. Mnie też się zdaje, że w domu jestem bezpieczna.
Wstała z kanapy i podeszła do okna.
Patrząc w dół, na ulicę, zastanawiała się, czy ktoś ją obserwuje, czy widzi ją w tej chwili, stojącą w oświetlonym wnętrzu. Nietrudno było ją odnaleźć. Wystarczyło, żeby Chirurg odszukał w książce telefonicznej hasło „J. Rizzoli”.
Przejeżdżający ulicą samochód policyjny zwolnił i zatrzymał się przy krawężniku. Przez chwilę nań patrzyła, ale nie odjeżdżał. Wyłączone światła wskazywały, że zatrzymał się na dłużej. Nie prosiła o ochronę, ale domyśliła się, kto się o nią postarał.
Gabriel Dean.
Dzieje ludzkości rozbrzmiewają echem krzyków kobiet. Podręczniki historii nie zwracają większej uwagi na drastyczne szczegóły, które nas najbardziej interesują. Zawierają suche opisy strategii wojennych, oskrzydlających ataków, przebiegłości generałów i koncentracji wojsk. Są w nich ilustracje z pól bitewnych: mężowie w zbrojach, z mieczami w ręku, muskularne ciała, mięśnie napięte z wysiłku.
Oglądamy obrazy przywódców na szlachetnych rumakach: wzrokiem ogarniają pola, na których kolumny żołnierzy przypominają łany zboża, oczekujące na kosy; oglądamy mapy, na których strzałki pokazują trasy marszów zwycięskich armii.
Czytamy teksty ballad wojennych, śpiewanych w imię króla i ojczyzny. Miarą triumfów mężczyzn była zawsze ilość przelanej krwi żołnierzy. Żaden z podręczników nie mówi o kobietach. Wiemy, że były; miękkie ciała i gładkie skóry, zapach ich perfum unosi się nad kartami historii. Wiemy, mimo że o tym się nie mówi, iż okrucieństwa wojny nie kończą się na polach bitewnych. Z chwilą gdy pada ostatni żołnierz wroga, zainteresowanie zwycięskiej armii zwraca się ku zdobytym kobietom.
Tak było zawsze, choć książki historyczne rzadko zawierają opisy rzeczywistych okrucieństw. Zamiast prawdy, czytam w nich o wojnach lśniących jak mosiądz, toczonych chwalebnie i honorowo przez wszystkie walczące strony.
O Grekach walczących pod czujnym okiem bogów, i o wojnie trojańskiej, o której poeta Wergiliusz pisze, że była wojną herosów: Achillesa i Hektora, Agamemnona i Odyseusza; ich imiona są od wieków otoczone chwałą. Pisze o dźwięku mieczy, chmarach strzał, o ziemi przesiąkniętej krwią. Pomija najlepsze fragmenty.
Dopiero tragediopisarz Eurypides opowiada nam o losach trojańskich kobiet po upadku miasta, ale i on jest powściągliwy. Nie rozwodzi się nad podniecającymi szczegółami. Opowiada o przerażonej Kasandrze, wywleczonej ze świątyni Ateny przez greckiego wodza, ale musimy sami się domyślić, co było potem. Nie dowiadujemy się, że rozdarł na niej szaty, obnażył ją, wdarł się w jej dziewicze lędźwie. Nie słyszymy krzyków bólu i rozpaczy.
Po upadku miasta takie same krzyki rozbrzmiewały, jak Troja długa i szeroka, gdy zwycięscy Grecy odbierali to, co im się należało, przykładając pieczęć zwycięstwa na ciałach zdobytych kobiet. Czy pozostało jeszcze choć trochę żywych Trojan, żeby to oglądać? Historia nic na ten temat nie mówi.
Ale czy można sobie wyobrazić lepszy sposób zademonstrowania zwycięstwa nad wrogiem niż zgwałcenie jego ukochanej? Cóż lepiej może uzmysłowić mu, że jest pobity i poniżony, niż widok zwycięzcy pławiącego się w rozkoszach w jego łożu? Triumf wymaga widowni; rozumiem to doskonale.
Myślę o kobietach trojańskich, podczas gdy nasz samochód jedzie wolno po Commonwealth Avenue, na której panuje nieprzerwany ruch pojazdów. Mimo że jest już dziewiąta wieczór, samochody poruszają się powoli, więc mogę bez pośpiechu przyjrzeć się budynkowi. Okna są ciemne, to znaczy, że ani Catherine Cordell, ani jej nowego męża nie ma w domu.
Pozwalam sobie tylko na jedno spojrzenie. Za moment budynek zostaje w tyle. Wiem, że jest obserwowany, a jednak nie potrafię nad sobą zapanować, żeby nie rzucić okiem na jej fortecę, niezdobytą jak mury zamku. Zamek jest teraz pusty; nie budzi zainteresowania najeźdźców.
Patrzę na mojego kierowcę, którego twarz jest pogrążona w cieniu. Widzę tylko profil i oczy błyszczące w mroku jak dwa ogniki. Oglądałem kiedyś na kanale Discovery nocne zdjęcia lwów. Zapamiętałem zielony ogień ich ślepiów w ciemnościach. Przypomniały mi się teraz te lwy – głodny wyraz ich oczu – sprężone w oczekiwaniu na odpowiedni moment do skoku.
Mój towarzysz ma ten sam głodny wzrok. Z pewnością dostrzega to samo we mnie. Opuszczam szybę i wdycham głęboko fale ciepłych zapachów miasta, jak lew wciągający nozdrzami powietrze pustyni w poszukiwaniu zapachu zwierzyny.