Całą podróż samolotem przespała, zbudziła się dopiero, gdy podchodzili do lądowania w Bostonie. Czuła się oszołomiona i chciało jej się pić.
Zła pogoda prześladowała ją od stolicy; kiedy samolot przedzierał się przez warstwę niskich chmur, stoliki przy fotelach drżały od turbulencji powietrznych, podobnie jak zdenerwowani pasażerowie.
Spojrzawszy przez okienko, zobaczyła, że końce skrzydeł giną za kurtyną szarości, ale była zbyt zmęczona, żeby poczuć choćby ukłucie strachu.
Wspominanie chwil spędzonych z Deanem nie pozwalało jej się skupić na czymkolwiek innym. Patrzyła na mgłę, wciąż czując na sobie dotyk jego rąk i ciepło oddechu. Przypomniała sobie chwilę rozstania przed dworcem lotniczym: chłodny, pospieszny uścisk ręki w padającym deszczu.
To nie było pożegnanie pary kochanków – co najwyżej partnerów w interesie, chcących jak najprędzej wrócić do swoich spraw.
Wyrzucała sobie zbudowanie nowego muru między nimi, a jemu miała za złe, że pozwolił jej odejść.
Waszyngton ponownie okazał się miastem splamionych prześcieradeł i zawiedzionych nadziei.
Samolot dotknął płyty lotniska w strugach rzęsistego deszczu.
Zobaczyła ludzi z obsługi schodków, w płaszczach przeciwdeszczowych z postawionymi kapturami, brnących przez kałuże wody, i pomyślała z przerażeniem, co ją czeka.
Jazda do domu, do mieszkania, w którym już nigdy nie poczuje się bezpiecznie, bo on w nim był.
Wzięła swoją walizkę z transportera i ciągnąc ją na kółkach, ruszyła ku wyjściu. Na progu uderzyły ją fale deszczu; niesione wichurą wdzierały się pod daszek. Długa kolejka przygnębionych pasażerów stała na zewnątrz w oczekiwaniu na taksówki.
Spojrzawszy na drugą stronę ulicy, gdzie stał rząd limuzyn, doznała ulgi, widząc w oknie jednej z nich swoje nazwisko.
Zapukała w okienko kierowcy, które się opuściło.
Nie był to ten sam starszy, czarny kierowca, który zawiózł ją na lotnisko poprzedniego dnia, tylko ktoś inny.
– Słucham panią?
– Jestem Jane Rizzoli.
– Jedzie pani na Claremont Street?
– Tak.
Kierowca wysiadł i otworzył przed nią tylne drzwiczki.
– Witam na pokładzie.
Schowam pani walizkę do kufra.
– Dziękuję.
Wsiadłszy, rozparła się z westchnieniem ulgi na miękkim, skórzanym fotelu.
Na zewnątrz ryczały klaksony, opony ślizgały się na mokrym asfalcie, ale w samochodzie panowała zbawienna cisza. Jechali z lotniska Logana w stronę autostrady prowadzącej do Bostonu.
Zamknąwszy oczy, zapadła w stan przyjemnego odrętwienia.
Zadzwoniła jej komórka.
Otrząsnęła się ze zmęczenia, usiadła prosto i w zamroczeniu zaczęła gorączkowo szperać w torebce w poszukiwaniu telefonu, rozsiewając przy tym po podłodze samochodu długopisy i drobne monety.
Przy czwartym sygnale go znalazła.
– Rizzoli.
– Mówi Margaret z biura senatora Conwaya.
Przygotowywałam pani podróż.
Sprawdzam, czy przyjechała po panią limuzyna.
– Tak.
Właśnie nią jadę.
– Och.
– Przerwała.
– W takim razie cieszę się, że to zostało załatwione.
– Co zostało załatwione?
– Zadzwonił pracownik biura wynajmu limuzyn z prośbą o potwierdzenie, że pani odwołała przejazd z lotniska do domu.
– Nie, samochód czekał przed dworcem.
– Dziękuję.
Rozłączyła się, a potem schyliła, żeby podnieść rzeczy, które jej wypadły z torebki.
Pióro potoczyło się aż pod siedzenie kierowcy.
Kiedy próbowała je wymacać palcami, nagle uprzytomniła sobie kolor wykładziny.
Była granatowa.
Powoli opadła z powrotem na siedzenie.
Wjechali właśnie do tunelu Callahana pod rzeką Charles.
Ruch w tunelu był wolniejszy, wlekli się w ślimaczym tempie niekończącą się betonową rurą, oświetloną nieprzyjemnym, bursztynowym światłem.
Granatowy nylon 6,6 firmy Dupont Antron. Standardowa wykładzina cadillaców i lincolnów. Siedziała nieruchomo z twarzą zwróconą ku ścianie tunelu.
Pomyślała o Gail Veager i konduktach pogrzebowych, o wężach limuzyn jadących powoli w stronę bram cmentarzy.
Pomyślała o Alexandrze i Karennie Ghentach, którzy przylecieli na lotnisko Logana tydzień przed śmiercią. Pomyślała o alkoholiku Kennecie Waicie, któremu odebrano prawo jazdy, lecz on mimo to woził swoją żonę do Bostonu. Czy w ten sposób je wyszukiwał?
Do jego samochodu wsiada para. Widzi we wstecznym lusterku, że kobieta jest piękna. Rozsiada się na gładkim, skórzanym siedzeniu, żeby pojechać do domu, nie zdając sobie sprawy, że jest obserwowana. Że człowiek, którego twarz jest niemal niezauważalna, w tym momencie ją wybrał.
Sodowe lampy tunelu migały w tempie, w jakim Rizzoli budowała cegła po cegle swoją teorię. Wygodny samochód, spokojna jazda, miękkość skóry siedzenia, podobna w dotyku do ludzkiej. Za kierownicą bezimienny mężczyzna. Wszystko po to, żeby pasażerka czuła się spokojnie i bezpiecznie. Pasażerka nie wie nic o człowieku za kierownicą, za to on zna jej nazwisko, numer lotu, adres zamieszkania.
Wąż samochodów poruszał się bardzo wolno.
Daleko przed nimi widniał wylot tunelu, mały portal szarości na tle bursztynowej poświaty. Twarz miała zwróconą w stronę okna, nie odważając się spojrzeć na kierowcę. Nie chciała, żeby zauważył jej strach. Spoconymi z emocji rękami sięgnęła do torebki po telefon.
Nie wyjęła go, tylko siedziała, ściskając komórkę w ręku, zastanawiając się, co powinna teraz zrobić i czy to będzie rozsądne.
Jak dotąd kierowca nie zrobił niczego, co mogłoby wzbudzić podejrzenie, że nie jest tym, za kogo się podawał.
Powoli wyjęła komórkę z torebki i otworzyła klapkę.
Musiała wytężyć wzrok, żeby dostrzec cyfry przycisków. Zachowuj się normalnie, nakazała sobie. Jakbyś chciała zwyczajnie skontaktować się z Frostem. Nie krzycz o pomoc.
Co mu powiedzieć?
Mam kłopoty, ale nie jestem tego pewna?
Nacisnęła przycisk z zaprogramowanym numerem Frosta. Usłyszała wybieranie, po chwili słabe „Halo”?, a potem już tylko szum zakłóceń.
Tunel.
Stoimy w tym przeklętym tunelu.
Rozłączyła się.
Spojrzała przed siebie, żeby sprawdzić, jak daleko jest do wylotu, a przy tym niechcący popatrzyła we wsteczne lusterko kierowcy.
To był błąd.
Napotkawszy jego wzrok, dała mu poznać, iż wie, że jest obserwowana. W tym momencie zorientował się, że został zdemaskowany. Wydostać się z samochodu!
Chwyciła klamkę, ale drzwi były zablokowane centralnym zamkiem.
Ogarnięta paniką, sięgnęła do przycisku zwalniającego, lecz ta chwila zwłoki wystarczyła mu do przełożenia ręki nad oparciem, wycelowania tasera i naciśnięcia spustu. Końcówka paralizatora dotknęła jej ramienia. Pięćdziesiąt tysięcy woltów uderzyło jak piorun w jej ciało, paraliżując system nerwowy.
Przestała widzieć.
Osunęła się na siedzenie wśród konwulsyjnych drgawek mięśni, ręce stały się bezużyteczne. Ciało przestało słuchać rozkazów mózgu, drżąc w akcie kapitulacji.
Z omdlenia zbudził ją dobiegający gdzieś z góry, bębniący łoskot. Otworzyła oczy, widząc z początku jedynie szarą mgłę. Czuła w ustach ciepły, metaliczny smak krwi, język ją szczypał w miejscu, gdzie go przygryzła.
Mgła się powoli rozproszyła, ujrzała za oknem dzienne światło. Byli już poza tunelem, jadąc… dokąd?
Wzrok miała nieostry, rozpoznawała jedynie zarysy wysokich budynków na tle szarego nieba. Spróbowawszy poruszyć ręką, skonstatowała, że jest ciężka i nieruchawa, mięśnie skutkiem drgawek uległy wyczerpaniu.
Widok budynków i drzew przesuwających się za oknami przyprawił ją o zawrót głowy, więc zamknęła oczy.
Skoncentrowała się bez reszty na próbie odzyskania władzy nad kończynami.
Czuła z wolna wracające siły, mięśnie zaczęły się kurczyć, palce zacisnęły się w pięść.
Otwórz drzwi.
Zwolnij zamek.
Uniosła powieki, walcząc z zawrotem głowy. Mdliło ją od przelatujących za oknem widoków. Powoli sięgała ku guzikowi zamka, każdy pokonany cal był małym zwycięstwem. Nacisnęła go i usłyszała głośny trzask zwalnianej blokady. W tym momencie poczuła dotyk na udzie.
Zobaczyła nad oparciem siedzenia jego twarz i rękę z taserem przyłożonym do jej nogi. Kolejny impuls wysokiego napięcia sparaliżował ją całkowicie. Zadrgały jej wszystkie członki, a potem straciła przytomność.
Kropla zimnej wody spadła jej na policzek. Posłyszała chrzęst odrywanej taśmy klejącej. Oprzytomniała, czując, jak związuje jej przeguby za plecami, owijając je kilkakrotnie taśmą przed odcięciem od rolki.
Potem zsunął jej buty, które upadły z hałasem na podłogę. Zdjął skarpetki, żeby taśma mogła się przykleić do gołej skóry.
Tymczasem wróciła jej zdolność widzenia, zobaczyła czubek jego głowy wsuniętej do samochodu, a za nim morze zieleni.
Był zajęty krępowaniem jej kostek.
Nie było widać żadnych budynków, tylko zieleń i mokradła. Mokradła?
Czyżby mnie przywiózł na bagna Back Bay?
Ponownie dźwięk oddzieranej taśmy, a zaraz potem zapach kleju, gdy zalepił jej usta. Zerkając na jego twarz, analizowała szczegóły, na które nie zwróciła uwagi za pierwszym razem, gdy opuścił szybę, witając ją na lotnisku. Wtedy te szczegóły wydawały jej się nieistotne.
Ciemne oczy, ostre rysy, wyraz zwierzęcej czujności. I podniecenia w oczekiwaniu na to, co nastąpi. Twarz, na którą pasażer siedzący na tylnym siedzeniu nie zwróci uwagi. Bezimienny przedstawiciel rzeszy ludzi bez twarzy.
Ludzi, którzy sprzątają nasze pokoje w hotelach, noszą za nami bagaże, prowadzą limuzyny, którymi jeździmy. Żyją w równoległym świecie, z rzadka przez nas zauważani, dopiero wtedy, gdy są nam potrzebni. Albo gdy naruszą nasz świat.
Podniósł z podłogi samochodu jej telefon komórkowy. Rzucił go na ziemię, zmiażdżył piętą, zmieniając go w kupkę połamanego plastiku i drutów, i kopnął w krzaki. Sekretny sygnał w aparacie nie mógł już naprowadzić policji na jej ślad.
Mężczyzna dał teraz pokaz wydajności.
Profesjonalista z długoletnią praktyką, robiący to, co najlepiej potrafi. Schyliwszy się, sięgnął do wozu, pociągnął ją ku drzwiom, a potem bez najmniejszego wysiłku wziął w ramiona.
Żołnierz sił specjalnych, będący w stanie przemaszerować dziesiątki mil ze stufuntowym obciążeniem na plecach, nie miał najmniejszych trudności z podniesieniem stupiętnastofuntowej kobiety.
Zaniósł ją na tył samochodu.
Deszcz moczył jej twarz, kątem oka widziała gęste krzaki i drzewa, srebrzyste na tle mgły. Nie zauważyła żadnego innego samochodu, mimo że blisko za drzewami słyszała szum ruchu drogowego, podobny do szumu oceanu, który słychać w przyłożonej do ucha muszli. Tak blisko, że nawet stłumiony krzyk rozpaczy wydawał się skuteczny.
Pokrywa kufra była otwarta, szarozielony spadochron rozłożony na dnie. Położył ją na płótnie i wrócił do samochodu po jej buty, które również wrzucił do kufra. Zamknąwszy go, przekręcił kluczyk w zamku. Nawet gdyby jej się udało uwolnić ręce, nie byłaby w stanie wydostać się z tej czarnej trumny.
Usłyszała trzask zamykanych drzwi, po czym samochód ruszył. Jechała na spotkanie z człowiekiem, który na nią czekał.
Pomyślała o Warrenie Hoycie.
O jego mdłym uśmiechu i długich palcach w lateksowych rękawiczkach. Pomyślała o tym, co te palce będą trzymały, i ogarnęło ją przerażenie. Strach jej narastał, poczuła, że się dusi. Nie mogąc zaczerpnąć powietrza wystarczająco głęboko, żeby uniknąć uduszenia, skręcała się i rzucała w panice jak oszalałe zwierzę, pragnące żyć.
Uderzyła twarzą w swoją walizkę i to uderzenie chwilowo ją ogłuszyło. Legła wyczerpana, czując ból policzka. Samochód zwolnił i zatrzymał się. Zesztywniała, serce biło w niej jak młotem w oczekiwaniu na to, co nastąpi. Usłyszała, jak ktoś powiedział: „Przyjemnego dnia”, po czym samochód ruszył, nabierając szybkości.
Punkt wjazdu na płatną autostradę. Byli na Turnpike.
Przyszły jej na myśl wszystkie małe miasta na zachód od Bostonu, puste pola i dukty leśne, miejsca, gdzie nikt się nie zatrzymywał, gdzie nikt nie odnalazłby ciała.
Przypomniała sobie rozdęte zwłoki Gail Veager, sieć czarnych żyłek na jej skórze i leżące w martwocie lasu rozsypane kości Marii Jean Waite.
Taki jest koniec wszelkich żywych organizmów.
Zamknęła oczy, skupiając się na odgłosach nawierzchni pod kołami samochodu. Jechali bardzo szybko. Do tej pory byli już daleko za granicami Bostonu. Co pomyśli Frost czekający na jej telefon? Kiedy się zorientuje, że dzieje się coś złego?
To i tak bez różnicy. Nie będzie wiedział, gdzie mnie szukać. Nikt nie będzie wiedział.
Zaczęła jej drętwieć lewa ręka, przygnieciona ciężarem ciała.
Mrowienie stało się nie do wytrzymania. Przekręciwszy się na brzuch, dotknęła twarzą jedwabistej tkaniny spadochronu, tej samej, w którą były owinięte zwłoki Gail Veager i Karenny Ghent.
Poczuła w zwojach tkaniny fetor rozkładu, zapach śmierci. Powodowana odrazą, spróbowała podnieść się na klęczki. Uderzyła głową w klapę bagażnika, doznając ukłucia bólu w czaszce. Walizka, choć mała, nie zostawiała zbyt wiele miejsca do poruszania się. Uczucie klaustrofobii spowodowało, że znów ogarnęła ją panika.
Opanuj się! Do diabła, Rizzoli, myśl rozsądnie!
Nie potrafiła jednak przestać myśleć o Chirurgu. Przypomniała sobie jego twarz, pochyloną nad nią, kiedy leżała unieruchomiona na podłodze w tamtej piwnicy. Przypomniała sobie oczekiwanie na cięcie skalpela, świadoma, że nie może go uniknąć i że jej jedyną nadzieją jest szybka śmierć. Świadoma, że alternatywa byłaby nieskończenie gorsza.
Zmusiła się, żeby oddychać powoli i głęboko.
Poczuła spływającą po policzku ciepłą kropelkę i pieczenie z tyłu głowy. Z przeciętej skóry płynęła strużka krwi, plamiąc spadochron. Dowód rzeczowy. Świadectwo mojego zejścia. Krwawię. O co mogłam się uderzyć?
Uniosła ręce za plecami, obmacując palcami pokrywę klapy w poszukiwaniu tego, co skaleczyło jej głowę. Wyczuła jakiś kształt z plastiku, gładką powierzchnię metalu, po czym nagle ukłuła ją w rękę ostra krawędź wystającej śruby.
Zrobiła przerwę, żeby dać odpocząć bolącym mięśniom ramion i mruganiem powiek pozbyć się krwi spływającej na oczy.
Słyszała miarowe dudnienie opon na nierównościach drogi. Jechali bardzo szybko. Byli już daleko od Bostonu.
Tu, w lesie, jest pięknie.
Stoję w otoczeniu drzew, których czubki wwiercają się w niebo jak iglice wież katedry. Przez cały ranek padało, ale teraz przez chmury przedarł się promień słońca, oświetlając miejsce, gdzie wbiłem cztery żelazne pręty, do których przymocowałem cztery pętle z liny. Słychać jedynie monotonny szum liści, poza tym panuje cisza.
Słyszę łopot skrzydeł i spoglądam w górę.
Widzę, że na gałęzi nad moją głową usiadły trzy kruki. Patrzą z zainteresowaniem, jak gdyby przewidywały, co się tu będzie działo. Wiedzą już, do czego służy to miejsce, więc czekają, trzepocząc czarnymi skrzydłami, zwabione perspektywą ścierwa.
Słońce ogrzewa ziemię, nad mokrymi liśćmi unosi się para.
Wieszam mój plecak na gałęzi, żeby nie zamókł, lecz spada z niej jak dojrzały owoc pod ciężarem schowanych w nim instrumentów.
Nie muszę sprawdzać, czy są w komplecie, wybrałem je starannie, gładząc z rozkoszą ich zimną stal przed zapakowaniem do plecaka.
Rok w więzieniu nie osłabił naszej więzi; kiedy obejmuję palcami skalpel, czuję się tak, jakbym ściskał dłoń staremu przyjacielowi. Teraz jestem już gotów powitać innego starego przyjaciela. W oczekiwaniu na niego, wychodzę na drogę.
Chmury się przerzedziły, popołudnie zapowiada się parne i gorące.
Droga jest podwójną gruntową koleiną, porośniętą wysokimi chwastami; ich kruche główki z nasionami są całe, nie zostały połamane przejazdem jakiegokolwiek samochodu.
Słyszę krakanie i spojrzawszy w górę, widzę trzy kruki, które przyleciały za mną w oczekiwaniu na widowisko.
Wszyscy lubią widowiska. Widzę za drzewami mały obłoczek kurzu. Nadjeżdża samochód. Czekam, serce bije mi szybciej, dłonie potnieją na myśl o tym, co niebawem nastąpi.
W końcu dostrzegam go, lśniący czarny behemot, jadący powoli, z godnością, po polnej drodze.
Wiezie mi przyjaciela z wizytą. Wizyta się przeciągnie, myślę sobie.
Spoglądam na słońce, które jest ciągle wysoko, zapewniając jeszcze wiele godzin światła, wiele godzin letniej rozrywki.
Staję na środku drogi. Limuzyna zatrzymuje się przede mną. Kierowca wysiada.
Nie musimy wymieniać słów, wystarczy spojrzenie i uśmiech.
Uśmiech dwóch braci połączonych nie więzami rodzinnymi, lecz wspólnymi upodobaniami, wspólnymi pragnieniami.
Połączyła nas korespondencja.
W długich listach omawialiśmy nasze marzenia, wykuwaliśmy podstawy naszego związku.
Słowa płynące spod naszych piór przędły jedwabistą nić pajęczyny, która spowiła nas razem.
Doprowadziły nas do tego lasu, gdzie kruki przyglądają się nam niecierpliwymi oczami.
Idziemy razem na tył samochodu. Mój towarzysz płonie żądzą zgwałcenia jej. Widzę napęczniałe wybrzuszenie w jego spodniach i słyszę brzęk kluczyków w ręce. Ma rozszerzone źrenice, a na górnej wardze kropelki potu.
Stajemy obok kufra, spragnieni pierwszego widoku naszego gościa, pierwszego posmaku jego przerażenia.
Mój towarzysz wkłada kluczyk do zamka i przekręca go. Pokrywa kufra unosi się.
Leży zwinięta na boku, mrugając oczami, oślepiona nagłym błyskiem światła.
Jestem tak w nią wpatrzony, że nie od razu domyślam się, dlaczego z rogu małej walizki wystaje jej biały biustonosz.
Dopiero gdy mój partner pochyla się, żeby ją wynieść, pojmuję, co to znaczy.
Krzyczę: Nie!
Ale on w tym czasie zdążył już wyciągnąć obie ręce do przodu, a ona pociągnąć za spust. Jego głowa niknie we mgle krwi.
Dalsze wypadki toczą się z gracją, jak w scenie baletowej. Ruch, jakim jego ciało pada na wznak. Ruch, jakim jej ręce z nieomylną precyzją wyciągają się w moją stronę. Zdążam jedynie nieco się uchylić, gdy z jej pistoletu pada drugi strzał. Pocisk trafia mnie w kark, ale nie czuję tego.
Dziwny balet trwa, z tą różnicą, że teraz moje ciało przejmuje główną rolę: padam, trzepocząc ramionami, jak umierający łabędź.
Padam na bok, lecz nie czuję bólu, słyszę jedynie łoskot uderzającego o ziemię ciała. Leżę w oczekiwaniu na ból, na kłucie, ale nie czuję absolutnie nic. Jedynie zdziwienie.
Słyszę, jak wygrzebuje się z samochodu. Leżała w ciasnocie ponad godzinę, więc dopiero po paru minutach nogi zaczynają być posłuszne.
Zbliża się do mnie.
Butem przewraca mnie na wznak.
Jestem całkowicie przytomny, więc patrzę na nią, wiedząc, co nastąpi.
Wycelowuje broń w moją głowę, ręce jej się trzęsą, czerpie powietrze krótkimi, płytkimi oddechami.
Zaschnięta krew na policzku wygląda jak indiańskie barwy wojenne. Każdy muskuł jej ciała jest sprężony z żądzy mordu. Instynkt każe jej nacisnąć spust.
Patrzę na nią bez lęku, przyglądając się jej walce wewnętrznej. Ciekaw jestem, na który rodzaj przegranej się zdecyduje. Trzyma w ręce narzędzie własnej klęski, ja jestem tylko katalizatorem. Jeżeli mnie zabijesz, konsekwencje cię zniszczą. Jeżeli pozwolisz mi żyć, zostanę na zawsze w twoich snach. Wydaje z siebie cichy szloch.
Powoli opuszcza broń.
„Nie”! – szepcze do siebie.
Po chwili jeszcze raz, głośno, z determinacją: „Nie”!
Prostuje się i bierze głęboki oddech.
A potem odwraca się i idzie do samochodu.