Rizzoli stała na polance, patrząc na cztery żelazne pręty wbite w ziemię. Dwa dla rąk, dwa dla nóg, do każdego z nich przywiązany kawałek sznura z pętlą gotową do zaciśnięcia wokół przegubów i kostek.
Nie kontemplowała oczywistego celu tych prętów, lecz krążyła po polance, zachowując się jak zawodowy stróż porządku publicznego, oglądający miejsce zbrodni.
Fakt, że to jej kończyny miały zostać przywiązane do prętów i jej ciało pocięte instrumentami znalezionymi w plecaku Hoyta, był tematem, którego nie poruszała.
Czuła, że koledzy ją obserwują, słyszała, jak zniżają głos, kiedy koło nich przechodziła.
Bandaż na zszytej ranie głowy przydawał jej splendoru rannej podczas pełnienia obowiązków służbowych; obchodzono się z nią, jakby była z kruchego szkła.
Nie mogła tego znieść, zwłaszcza teraz, gdy bardziej niż kiedykolwiek chciała pokazać, że nie zamierza grać roli ofiary – że potrafi zapanować nad swoimi reakcjami.
Krążyła więc po polance, jak po każdym innym miejscu przestępstwa.
Zostało zbadane i sfotografowane przez policję stanową jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, a następnie urzędowo zwolnione, ale dziś rano Rizzoli i jej zespół poczuli się w obowiązku również je zbadać.
Weszła z Frostem do lasu, taśma miernicza ze zgrzytem wysuwała się z futerału, kiedy mierzyli odległość od drogi do małej polanki, na której policja stanowa znalazła plecak Warrena Hoyta.
Jakby na przekór, mimo osobistego znaczenia polanki w jej życiu, patrzyła na tę małą, wolną od drzew przestrzeń obojętnie.
W notatniku miała spis rzeczy znalezionych w plecaku: skalpele, kleszcze, hak do rozchylania ran i rękawiczki.
Obejrzała zdjęcia odcisków butów Hoyta, odlanych później w gipsie, oraz woreczki na materiały dowodowe, zawierające kawałki sznurów.
Nie przerwała oględzin nawet na chwilę refleksji nad przeznaczeniem owych pętli.
Pogoda była niepewna; chcąc zobaczyć, co im w najbliższej godzinie przyniesie, spojrzała w górę, nie dając poznać po sobie, iż myśli o tym, że ten widok wierzchołków drzew i nieba miał być jej ostatnim.
Dziś Jane Rizzoli nie była ofiarą.
Mogą ją sobie koledzy obserwować, licząc na jakiś grymas na jej twarzy, na symptom słabości – nie doczekają się. Nie tylko oni, ale w ogóle nikt.
Zamknąwszy notes, chciała go schować, gdy zobaczyła idącego ku niej przez las Gabriela Deana.
Serce w niej podskoczyło, ale powitała go zaledwie skinieniem głowy i spojrzeniem, które mówiło: Pozostańmy na płaszczyźnie zawodowej.
Zrozumiał to.
Stanęli naprzeciw siebie jak koledzy po fachu, starannie unikając okazania po sobie reminiscencji intymności, która połączyła ich zaledwie przed dwoma dniami.
– Kierowca został zatrudniony przez VIP Limousines przed sześcioma miesiącami – powiedziała.
– Woził ich wszystkich: Veagerów, Ghentów, Waiteów.
Miał dostęp do grafiku przewozów firmy. Musiał zauważyć na nim moje nazwisko.
Anulował zamówiony kurs, tak że mógł zająć miejsce kierowcy, który miał po mnie przyjechać.
– Czy firma sprawdziła jego referencje?
– Jego referencje były sprzed paru lat, za to bez zarzutu.
Przerwała na chwilę.
– Nie było w nich wzmianki o służbie wojskowej.
– Bo John Stark to nie jest jego prawdziwe nazwisko.
Zmarszczyła czoło.
– Ukradł czyjąś tożsamość?
Dean wskazał gestem na las.
Wyszli z polanki i zaczęli spacerować między drzewami, żeby porozmawiać bez świadków.
– Prawdziwy John Stark zginął we wrześniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku w Kosowie – powiedział Dean.
– Był pracownikiem organizacji humanitarnej Narodów Zjednoczonych. Jego jeep wyleciał w powietrze na minie. Jest pochowany w Corpus Christi, w Teksasie.
– W takim razie nie znamy prawdziwego nazwiska naszego człowieka.
Dean potrząsnął głową.
– Wyślemy do Pentagonu i do CIA jego odciski palców, zdjęcia rentgenowskie zębów i próbki tkanki.
– Czy uzyskamy odpowiedź?
– Nie, jeśli Hegemon był jednym z ich ludzi.
Mieli z nim kłopot, który ty rozwiązałaś.
Nie jest w ich interesie zrobić w tej sprawie cokolwiek więcej.
– Możliwe, że rozwiązałam ich problem, za to mój jest ciągle aktualny – powiedziała z goryczą.
– Hoyt? Już ci nie zagrozi.
– Boże, powinnam była strzelić jeszcze raz…
– Prawdopodobnie ma porażenie górnych i dolnych kończyn.
Nie wyobrażam sobie surowszej kary.
Wyszli z lasu na polną drogę.
Limuzynę odholowano jeszcze poprzedniego dnia, ale pozostały ślady tego, co się tu działo.
Spojrzała na ziemię, na zaschniętą krew w miejscu, w którym umarł mężczyzna znany jako John Stark.
O parę jardów dalej mniejsza plama krwi oznaczała miejsce, w którym Hoyt, a dokładniej jego pozbawione czucia ciało, zwaliło się na ziemię z uszkodzonym rdzeniem kręgowym.
Mogłam z nim skończyć, a tymczasem pozwoliłam mu żyć, i teraz nie wiem, czy postąpiłam dobrze.
– Jak się czujesz, Jane?
W pytaniu był ton osobisty, niewypowiedziane danie jej do zrozumienia, że nie są tylko kolegami.
Spojrzała na niego, uświadamiając sobie, że ma bandaż na głowie i pokiereszowaną twarz.
Nie chciała, żeby ją widział w tym stanie, ale teraz, gdy stali naprzeciw siebie, nie było sensu ukrywać ran; pozostało jej jedynie stać prosto i patrzeć mu w oczy.
– Nie najgorzej – odparła.
– Prócz tego, że mam parę szwów na głowie, bolą mnie mięśnie i wyglądam okropnie, czuję się świetnie.
Wskazała od niechcenia ręką swoje skaleczenia na twarzy.
– To drobiazg. Powinieneś zobaczyć tamtego faceta.
– Nie powinnaś tu być – powiedział.
– Co masz na myśli?
– Za wcześnie na to.
– Moim obowiązkiem jest być tutaj.
– Nigdy sobie nie odpuszczasz, prawda?
– Czemu miałabym to robić?
– Bo nie jesteś maszyną. To się na tobie odbije.
Nie powinnaś tu przebywać, udając, że to tylko zwykłe miejsce zbrodni.
– Ja je tak traktuję.
– Nawet po tym, co omal cię nie spotkało?
– Co omal mnie nie spotkało!
Spojrzała na ślady krwi na ziemi.
Przez chwilę jej się wydawało, że droga faluje, jak gdyby ziemia się zakołysała, zagrażając nie tylko ścianie, którą z takim trudem wzniosła jako tarczę ochronną, lecz również fundamentom.
Wziął ją za rękę.
Opiekuńcze dotknięcie sprawiło, że do jej oczu napłynęły łzy. Dotknięcie oznaczało przyzwolenie: „Nie wstydź się ludzkiego odruchu. Okaż słabość – ten jeden raz”.
– Przepraszam za Waszyngton – szepnęła.
Spostrzegłszy w jego oczach przykrość, domyśliła się, że nie zrozumiał.
– Widzę, że wolałabyś, żeby to się nigdy nie stało – powiedział.
– Nie.
Nie o to chodzi…
– Więc za co przepraszasz?
Westchnęła.
– Przepraszam za to, że ci nie powiedziałam, ile ta noc dla mnie znaczyła.
Przepraszam za to, że się z tobą nie pożegnałam tak, jak chciałam. I jeszcze za to, że… – przerwała – że nie pozwoliłam ci się mną ten jeden raz zaopiekować, choć wtedy bardzo tego potrzebowałam. Nie jestem tak silna, jak chciałabym być.
Uśmiechnął się. Ścisnął jej rękę.
– Ja też nie, Jane.
– Hej, Rizzoli!
– Z lasu wynurzył się Barry Frost.
Powstrzymała łzy i odwróciła się ku niemu.
– Słucham?
– Odebraliśmy podwójny sygnał dziesięć-pięćdziesiąt cztery.
Sklep spożywczy Quik-Stop w Jamaica Plain. Zabity sprzedawca i klient. Miejsce już zostało zabezpieczone.
– Jezu, tak wcześnie rano.
– Jesteśmy w drugiej kolejności do tego wypadku. Jesteś w stanie pojechać?
Zaczerpnęła głęboko tchu i odwróciła się do Deana.
Wcześniej jeszcze puścił jej rękę, lecz choć brakowało jej tego dotyku, poczuła się silniejsza, kołysanie ziemi ustąpiło, znów miała pod nogami pewny grunt.
Nie była jednak przygotowana do zakończenia na tym ich spotkania.
Rozstanie w Waszyngtonie odbyło się w pośpiechu – nie chciała pozwolić, żeby to się powtórzyło. Nie chciała, żeby jej życie stało się smutną kroniką rozczarowań… tak jak życie Korsaka.
– Frost? – powiedziała, patrząc przy tym na Deana.
– Tak?
– Nie pojadę.
– Co?
– Niech to weźmie inny zespół.
Nie jestem w tej chwili dysponowana.
Nie usłyszała odpowiedzi.
Spojrzawszy na Frosta, zobaczyła na jego twarzy wyraz zaskoczenia.
– To znaczy… bierzesz wolny dzień? – zapytał.
– Tak.
To jest mój pierwszy urlop zdrowotny w życiu. Masz coś przeciwko temu?
Frost potrząsnął głową i roześmiał się.
– Mam to gdzieś, nic więcej.
Patrzyli za nim, kiedy się oddalał. Śmiał się cały czas, idąc w stronę lasu.
Poczekała, aż zniknie za drzewami i dopiero wtedy znów spojrzała na Deana.
Otworzył ramiona. Objęła go, nie opierając się dłużej.