Pies, złoty labrador, powarkiwał i szarpał się na końcu przywiązanej do drzewa smyczy, doprowadzony do szału obecnością stojących w pobliżu policjantów.
Jego właściciel, żylasty mężczyzna w średnim wieku, w szortach do joggingu, siedział obok na dużym kamieniu, podpierając czoło rękami i nie reagując na piski psa domagającego się zwrócenia nań uwagi.
– Właścicielem jest Paul Vandersloot.
Mieszka przy River Street, o milę stąd – powiedział policjant drogówki, Gregory Doud, który zdążył już zabezpieczyć miejsce, rozciągnąwszy wokół niego policyjną taśmę, poprzywiązywaną do drzew.
Znajdowali się na brzegu lasu w rezerwacie Stony Brook, który graniczył z miejskim polem golfowym.
Położony na południowym obrzeżu Bostonu rezerwat był otoczony morzem przedmieść, ale jego czterysta siedemdziesiąt pięć akrów lesistych wzgórz i dolin, kamiennych rumowisk i moczarów obrzeżonych pałkami wodnymi stanowiło skansen dzikiej, pierwotnej przyrody.
Zimą biegano na nartach po dziesięciomilowej trasie narciarskiej, latem chętnie uprawiano jogging w ciszy lasów.
To właśnie robił pan Vandersloot, dopóki pies nie zaprowadził go do tego, co leżało między drzewami.
– Mówi, że przyjeżdża tu każdego popołudnia, żeby pobiegać z psem – wyjaśniał policjant Doud.
– Najpierw biegną lasem wzdłuż East Boundary Road, potem wracają po wewnętrznej granicy pola golfowego, w sumie robią około czterech mil. Twierdzi, że przez cały czas trzyma psa na smyczy, ale dziś pies mu uciekł. Biegli właśnie pod górę, gdy pies nagle mu się wymknął, pobiegł w kierunku zachodnim między drzewa i nie wrócił. Vandersloot ruszył za nim i natknął się na zwłoki.
– Doud spojrzał na mężczyznę, który siedział skulony na kamieniu.
– Zadzwonił pod numer dziewięć jeden jeden.
– Miał przy sobie komórkę?
– Nie, proszę pani.
Pobiegł do budki telefonicznej w Thompson Center.
Przybyłem tu dwadzieścia po drugiej. Nie dotykałem niczego. Wszedłem do lasu tylko po to, żeby sprawdzić prawdziwość meldunku. Po pięćdziesięciu jardach poczułem smród, po następnych pięćdziesięciu zobaczyłem zwłoki.
Wycofałem się i zabezpieczyłem miejsce. Zamknąłem z obu stron szlak Boundary Road.
– Kiedy zjawili się następni policjanci?
– Detektywi Sleeper i Crowe przybyli koło trzeciej. Lekarz sądowy koło trzeciej trzydzieści.
Przerwał.
– Nie wiedziałem, że pani też przyjedzie.
– Doktor Isles zatelefonowała do mnie.
Zdaje się, że parkujemy na terenie pola golfowego?
– Tak rozporządził detektyw Sleeper.
Inaczej wozy byłyby widzialne z Enneking Parkway.
Nie chciał wzbudzać sensacji.
– Czy media już wiedzą?
– Nie, proszę pani.
Dla ostrożności nie wezwałem pomocy przez radio. Zadzwoniłem z ulicznej budki telefonicznej.
– Dobrze.
Może będziemy mieli szczęście i nikt się nie zjawi.
– Hej! – wykrzyknął Doud.
– Czyżby pierwszy szakal?
Przez pole golfowe jechał w ich stronę ciemnoniebieski marquis. Zatrzymał się obok furgonetki lekarza sądowego. Z wnętrza wychyliła się znana, zwalista sylwetka. Nowo przybyły przygładził rzadkie włosy.
– To nie jest reporter – powiedziała Rizzoli.
– Spodziewałam się go.
Korsak potoczył się ku nim.
– Przypuszczasz, że to ona? – spytał.
– Doktor Isles twierdzi, że istnieje duże prawdopodobieństwo.
Jeśli to się potwierdzi, twoje śledztwo wejdzie w granice Bostonu.
– Spojrzała na Douda.
– Jak tam podejść, żeby nie zatrzeć śladów?
– Najlepiej od wschodu.
Sleeper i Crowe już sfilmowali teren. Wszelkie ślady i odciski stóp biegną od Enneking Parkway. Kierujcie się węchem. Oboje z Korsakiem przeszli pod taśmą i wkroczyli między drzewa. Szli przez młodniak, równie gęsty jak pierwotny las.
Przedzierali się przez ostre gałęzie, które raniły im twarze, i przez kolczaste krzaki jeżyn, czepiające się ich spodni.
Wyszedłszy z lasu, na ścieżce biegowej East Boundary, zobaczyli zwisający z drzewa kawałek policyjnej taśmy.
– Facet biegł tą ścieżką.
W tym miejscu uciekł mu pies – powiedziała.
– Wygląda na to, że Sleeper zostawił nam znak.
Przecięli szlak i ponownie zagłębili się w las.
– Chryste, zaczynam coś czuć – wymamrotał Korsak.
Usłyszeli najpierw złowieszcze brzęczenie much, dopiero potem ujrzeli ciało. Suche gałązki pękały pod ich nogami z hałasem przypominającym ogień karabinowy. Za drzewami dostrzegli Sleepera i Crowea, o twarzach wykrzywionych obrzydzeniem, usiłujących odpędzić natrętne insekty.
Doktor Isles klęczała na ziemi, nieliczne przedzierające się przez liście promienie słońca cętkowały jej czarne włosy.
Zbliżywszy się, zobaczyli, czym była zajęta.
Korsak jęknął.
– Cholera, że też muszę na to patrzeć.
– Szklisty potas – odezwała się Isles.
Jej matowy głos brzmiał niemal uwodzicielsko.
– Pozwoli nam ocenić, ile czasu upłynęło od śmierci.
Patrząc na nagie zwłoki, Rizzoli pomyślała, że trudno będzie określić, kiedy nastąpił zgon. Isles przetoczyła je na płachtę, na której teraz leżały twarzą do góry, z oczami wytrzeszczonymi skutkiem rozsadzonej upałem tkanki wewnątrz czaszki.
Na szyi widniał naszyjnik okrągłych siniaków. Długie blond włosy przypominały zbity, słomiany materac. Brzuch był wzdęty i miał niezdrowy, zielony odcień.
W efekcie bakteryjnego rozkładu krwi uwidoczniła się siatka naczyń krwionośnych i żyły przypominały czarne rzeki płynące pod powierzchnią skóry.
Cały ten horror był jednak niczym w porównaniu z czynnością wykonywaną przez doktor Isles.
Błony powierzchniowe oka są najczulszą częścią ludzkiego ciała; pojedynczy włosek z rzęs albo ziarenko piasku pod powieką sprawia każdemu ogromny dyskomfort.
Rizzoli i Korsak wzdrygnęli się, widząc, jak Isles przebija grubą igłą oko trupa i powoli wyciąga zeń strzykawką przezroczysty płyn.
– Wygląda na zdrowy i czysty – powiedziała z zadowoleniem.
Umieściła strzykawkę w chłodziarce z kostkami lodu, po czym wstała i obrzuciła wyniosłym spojrzeniem miejsce.
– Temperatura wątroby jest tylko o dwa stopnie niższa niż temperatura otoczenia – oznajmiła.
– Nie widać uszkodzeń od insektów ani zwierząt. Zwłoki leżą tu od niedawna.
– Ktoś je tu wyrzucił? – zapytał Sleeper.
– Sinica wskazuje na to, że umarła, leżąc twarzą do góry.
Poznać to po plecach, które są ciemniejsze, bo krew spłynęła w tę stronę. Ale znaleziono ją twarzą w dół.
– Została przywieziona.
– Niecałe dwadzieścia cztery godziny temu.
– Wygląda na to, że umarła znacznie wcześniej – zauważył Crowe.
– Tak.
Jest zwiotczała i występują znaczne wzdęcia. Skóra zaczyna obwisać.
– Skąd to krwawienie z nosa? – zapytał Korsak.
– To skutek rozkładu krwi.
Ciało zaczyna się opróżniać. Płyny zostają wypchnięte na zewnątrz pod ciśnieniem wewnętrznych gazów.
– Kiedy umarła? – spytała Rizzoli.
Isles nie odpowiedziała.
Patrzyła przez chwilę na groteskowo spuchnięte szczątki kobiety, należące według ich przypuszczeń do Gail Veager.
W zaległej ciszy słychać było jedynie złowrogie brzęczenie much.
Nic prócz długich złocistych włosów nie przypominało kobiety ze zdjęć; kobiety, której sam uśmiech wystarczył, żeby mężczyźni się za nią oglądali.
Stanowiła przykre przypomnienie, że piękno i brzydota zostaną kiedyś zrównane przez bakterie i robactwo, stając się takim samym, gnijącym mięsem.
– Nie potrafię na to odpowiedzieć – odparła w końcu.
– Nie w tej chwili.
– Ale więcej niż dobę temu? – naciskała Rizzoli.
– Tak.
– Uprowadzenie nastąpiło w niedzielę w nocy.
Czy możliwe, żeby ciało przechowało się tak długo? – Cztery dni?
To zależy od temperatury otoczenia.
Brak śladów robactwa wskazuje na to, że zwłoki przebywały we wnętrzu, a nie w naturalnym środowisku. Klimatyzowane pomieszczenie opóźnia rozkład ciała.
Rizzoli i Korsak popatrzyli po sobie.
Obojgu nasunęło się to samo pytanie. Dlaczego sprawca tak długo zwlekał z wywiezieniem rozkładających się zwłok?
Zatrzeszczał radiotelefon detektywa Sleepera. Usłyszeli głos Douda.
– Przybył detektyw Frost.
Jest też furgonetka ekipy kryminalistycznej. Mogę ich wpuścić?
– Poczekaj chwilę – odparł Sleeper.
Widać było, że jest zmęczony, wyczerpany upałem.
Był najstarszym detektywem w wydziale, dzieliło go pięć lat od emerytury, więc nie musiał się wykazywać przesadną gorliwością.
Popatrzył na Rizzoli.
– Zostaliśmy przydzieleni do sprawy. Czy pracujesz nad nią razem z policją w Newton?
Skinęła głową.
– Od poniedziałku.
– Więc poprowadzisz ją?
– Tak – odparła.
– Hola – zaprotestował Crowe.
– Byliśmy tu pierwsi.
– Uprowadzenie zdarzyło się w Newton – oświadczył Korsak.
– Ale ciało zostało znalezione w granicach Bostonu – skontrował Crowe.
– Chryste – jęknął Sleeper.
– O co, do diabła, walczymy?
– To moja działka – oświadczyła Rizzoli.
– Ja poprowadzę sprawę.
– Spojrzała wyzywająco na Crowea, oczekując z jego strony wybuchu będącego objawem ich zadawnionej rywalizacji.
Zauważyła, że jeden z kącików jego ust zaczyna się złośliwie wykrzywiać.
W tym momencie Sleeper powiedział do radiotelefonu: – Śledztwem kieruje detektyw Rizzoli.
Spojrzał na nią powtórnie.
– Zgadzasz się, żeby tu przybyła ekipa kryminalistyczna?
Popatrzyła w niebo.
Była już piąta po południu i słońce zeszło poniżej koron drzew.
– Trzeba ich przyprowadzić, dopóki jeszcze coś widać.
W warunkach zewnętrznych, w lesie, zapadający zmierzch nie stwarzał korzystnych warunków do pracy.
Ale na zalesionym terenie trzeba się było liczyć z tym, że zjawią się dzikie zwierzęta, rozwlekając szczątki i niszcząc ślady.
Deszcze zmywały krew i spermę, a wiatry rozwiewały włókna.
Nie było drzwi, które można by zamknąć, żeby się odgrodzić od otoczenia, a rozpięta wokół taśma była niezbyt pewnym zabezpieczeniem przed ciekawskimi.
Rozpoczęcie dokładnych oględzin miejsca przez ekspertów było pilne. Przywozili z sobą woreczki do zbierania przeróżnych najdziwniejszych dowodów, wykrywacze metalu, a ponadto mieli wyostrzony zmysł obserwacyjny.
Nim przedarła się z powrotem przez las na pole golfowe, była spocona i brudna, zmęczona oganianiem się od komarów.
Zatrzymała się, żeby powyjmować z włosów gałązki i usunąć rzepy ze spodni.
Kiedy się wyprostowała, zobaczyła płowowłosego mężczyznę w garniturze i krawacie, który stał obok furgonetki lekarza sądowego, rozmawiając przez telefon komórkowy.
Podeszła do Douda, który wciąż pilnował granic strefy obwiedzionej policyjną taśmą.
– Kim jest ten w garniturze? – spytała.
Doud spojrzał w stronę mężczyzny.
– Tamten?
– Ktoś z FBI.
– Skąd wiesz?
– Pokazał odznakę i chciał przejść.
Powiedziałem mu, że najpierw powinien to uzgodnić z panią.
Nie wyglądał na zadowolonego.
– Czego tu szukają federalni?
– Sam się zastanawiam.
Stała, przyglądając mu się przez chwilę, zakłopotana przybyciem agenta federalnego. Jako kierująca śledztwem nie chciała podziału kompetencji w decydowaniu o jego przebiegu, a ów mężczyzna, sądząc po wojskowej sylwetce i prezencji biznesmena, sprawiał wrażenie pana na swoich włościach.
Poszła w jego stronę, lecz nie zwrócił na nią uwagi, dopóki nie zatrzymała się obok niego.
– Proszę wybaczyć – odezwała się.
– Dowiedziałam się, że pan jest z FBI.
Zamknął telefon komórkowy i odwrócił się ku niej.
Miał ostre, wyraziste rysy twarzy i chłodne, obojętne spojrzenie.
– Nazywam się Jane Rizzoli.
Jestem detektywem prowadzącym to śledztwo – dodała.
– Mogę obejrzeć pański identyfikator?
Sięgnął do marynarki i wyjął odznakę.
Kiedy ją oglądała, czuła na sobie jego wzrok.
Nie podobało jej się milczące, taksujące spojrzenie mężczyzny; miała wrażenie, że może podważać jej kompetencje.
– Agent Gabriel Dean – powiedziała, oddając mu odznakę.
– Tak, proszę pani.
– Czy wolno mi spytać, co tu robi FBI?
– Nie wiedziałem, że jesteśmy po dwóch stronach barykady.
– Czy widać to po mnie?
– Z pani zachowania wnioskuję, że nie powinno mnie tu być.
– FBI zwykle się nie miesza do spraw kryminalnych. Jestem ciekawa, co pana tu sprowadza.
– Policja w Newton poprosiła nas o pomoc w sprawie Veagerów.
Odpowiedź była niepełna, zmuszała ją do dodatkowych pytań.
Rizzoli wiedziała, w co gra Dean.
Nieudostępnianie informacji było przejawem arogancji.
– Sądzę, że udzielacie rutynowo pomocy w wielu wypadkach – stwierdziła.
– Zgadza się.
– Przy każdym zabójstwie?
– Za każdym razem, kiedy nas się prosi.
– Czy w tym obecnym jest coś szczególnego?
Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Pani zdaniem nic na to nie wskazuje?
Czuła wzbierającą złość.
– To ciało zostało znalezione zaledwie przed paroma godzinami. Czy zawsze tak natychmiast reagujecie na prośby?
Na ustach Deana zaigrał drobny uśmieszek.
– Nie jesteśmy tak całkowicie odizolowani od przebiegu wydarzeń, pani detektyw. Będziemy wdzięczni za informowanie nas o postępach śledztwa, o wynikach sekcji zwłok, o znalezionych śladach. Interesują nas zeznania świadków…
– To się łączy z mnóstwem papierkowej roboty.
– Wiem.
– Mimo to domagacie się tego wszystkiego?
– Tak.
– Jest jakiś szczególny powód?
– Czy morderstwo połączone z uprowadzeniem nie powinno nas zainteresować? Chcemy znać przebieg śledztwa.
Nie zważając na jego imponującą posturę, podeszła doń o krok.
– Może jeszcze zaczniecie nam dyktować, co mamy robić? – powiedziała wojowniczo.
– Sprawa pozostaje w pani rękach. Ja będę tylko asystował.
– Jeśli nawet uznam to za niepotrzebne?
Jego wzrok powędrował ku dwóm pomocnikom, którzy wyszli z lasu, dźwigając nosze ze szczątkami, a teraz ładowali je do furgonetki lekarza sądowego.
– Czy rzeczywiście to jest takie istotne, kto zajmuje się sprawą? – zapytał cicho.
– Czyż nie najważniejsze jest złapać sprawcę?
Patrzyli za odjeżdżającym vanem, wiozącym już wystarczająco zbezczeszczone zwłoki ku następnemu sprofanowaniu pod jaskrawymi reflektorami prosektorium.
Odpowiedź Gabriela Deana przypomniała jej z naganną wyrazistością, jak nieistotne są sprawy kompetencji, kiedy chodzi o wymierzenie sprawiedliwości.
Gail Veager nie obchodziło to, kto zyska chwałę za złapanie mordercy. Żądała tylko sprawiedliwości, niezależnie od tego, kto miałby ją wymierzyć. Jane Rizzoli była jej to winna.
Pamiętała jednak o frustracji, która często ją nękała, gdy owoce ciężkiej pracy przypisywali sobie koledzy. Niejednokrotnie mężczyźni bezczelnie przejmowali kierowanie śledztwami, które ona z wysiłkiem budowała od zera.
Postanowiła nie dopuścić, by to się powtórzyło.
– Doceniam propozycję pomocy ze strony biura – oznajmiła – ale w tej chwili panujemy nad wszystkim. Dam znać, gdybym czegoś od pana potrzebowała.
Po tych słowach odwróciła się i odeszła.
– Nie jestem pewien, czy pani rozumie sytuację – odparł.
– Gramy w tej samej drużynie.
– Nie przypominam sobie, żebym prosiła o pomoc FBI.
– To zostało uzgodnione w porozumieniu z pani szefem, porucznikiem Marquetteem.
Zechce pani zapytać go osobiście?
– Wyciągnął w jej stronę telefon komórkowy.
– Dziękuję, mam własny telefon.
– Wobec tego proszę do niego zadzwonić. Nie marnujmy czasu na wojny terytorialne.
Zadziwiało ją, z jaką łatwością osiągał zamierzony cel i jak dokładnie ona sama go oceniła.
Był człowiekiem, który nie potrafił spokojnie przyglądać się z boku.
Wyjęła telefon i zaczęła wybierać numer.
Nim jednak Marquette odpowiedział, usłyszała wołanie funkcjonariusza Douda.
– Detektyw Sleeper do pani – rzucił, wręczając jej radiotelefon.
Przycisnęła guzik nadawania.
– Rizzoli.
Wśród trzasków zakłóceń elektrostatycznych usłyszała głos Sleepera.
– Myślę, że powinnaś tu wrócić.
– Znaleźliście coś?
– Hmm… lepiej zobacz sama.
O pięćdziesiąt jardów dalej na północ znaleźliśmy drugą.
– Znaleźliśmy drugą?
Oddała walkie-talkie Doudowi i popędziła do lasu.
Była tak przejęta, że nie od razu się zorientowała, iż Gabriel Dean pobiegł za nią. Dopiero usłyszawszy trzask łamanej gałązki, obejrzała się i zobaczyła go tuż za sobą. Twarz miał ponurą i zawziętą.
Nie miała czasu, żeby się z nim kłócić, więc zignorowała go i pobiegła dalej.
Ujrzała mężczyzn stojących kołem ze zwieszonymi głowami, w grobowym milczeniu, pod jednym z drzew.
Sleeper odwrócił się do niej.
– Po zakończeniu przeszukiwania terenu wykrywaczem metali technik wracał w kierunku pola golfowego. Nagle w drodze odezwał się sygnał.
Dołączywszy do grupki mężczyzn, kucnęła na ziemi, żeby obejrzeć to, co znaleźli. Czaszka leżała osobno, reszta ciała była już właściwie szkieletem. Rząd ubrudzonych ziemią zębów, z pojedynczą złotą koroną, przypominał uśmiech pirata. Na szczątkach nie było ubrania ani resztek jakiejkolwiek tkaniny; pozostały jedynie sterczące kości z gdzieniegdzie przylegającymi strzępami zgniłego mięsa. Obok, na liściach, leżały kosmyki długich brązowych włosów, wskazujące, że szczątki należą do kobiety.
Wyprostowała się, rozglądając dookoła.
Komary cięły bezlitośnie jej twarz, ale nie czuła ukąszeń. Patrzyła na warstwy martwych liści i gałęzi, na gęste podszycie. Na ciche, leśne ustronie, które teraz wiało grozą.
– Ile jeszcze kobiet leży w tym lesie?
– To jest jego śmietnik – powiedział Dean.
Odwróciła się i spojrzała na niego.
Przykucnięty o parę stóp od niej, grzebał wśród liści dłońmi w rękawiczkach. Nie zauważyła nawet, kiedy je nałożył.
Podniósł się i spojrzał jej w oczy.
– Ten, którego szukasz, wykorzystał ponownie to miejsce – rzekł.
– Prawdopodobnie zrobi to znów.
– O ile go nie spłoszymy.
– W tym sęk.
– Należy zachować tajemnicę. Jest możliwe, że tu wróci, jeśli się nie zorientuje. Nawet nie w celu pozbycia się następnych zwłok, ale żeby jeszcze raz przeżyć dreszcz emocji.
– Jesteś z sekcji patologii społecznych, prawda?
Zamiast odpowiedzieć, odwrócił się ku pozostałym mężczyznom, stojącym kręgiem wokół nich.
– Jeżeli prasa tego nie rozniesie, to mamy jakąś szansę. Musimy kontrolować media.
– Musimy.
Tym jednym słowem dał do zrozumienia, że staje się jej partnerem.
Partnerem, o którego ani nie zabiegała, ani nawet nie wyraziła nań zgody. Mimo to stał tu, koło niej i wydawał rozkazy. Najbardziej irytujące było to, że rozmowie przysłuchiwali się inni, uświadamiając sobie fakt, że jej dowództwo zostało zakwestionowane.
Tylko Korsak ze swoją zwykłą bezceremonialnością wtrącił się do dialogu: – Proszę mi wybaczyć, detektyw Rizzoli. Kim jest ten dżentelmen?
– FBI – odparła, patrząc cały czas na Deana.
– W takim razie, czy ktoś może mi powiedzieć, od kiedy sprawa stała się państwowa?
– Nie stała się państwowa – oświadczyła.
– Agent Dean zaraz nas opuści. Czy mógłby ktoś wskazać mu drogę?
Dean, milcząc, patrzył jej dłuższą chwilę w oczy.
Potem skłonił lekko głowę, jakby przyznawał, iż wygrała tę rundę.
– Dziękuję, trafię sam – rzekł.
Odwrócił się i ruszył w stronę pola golfowego.
– Co takiego jest w tych federalnych? – złościł się Korsak.
– Zawsze im się zdaje, że są najważniejsi.
– Czego biuro tu szuka?
Rizzoli popatrzyła za oddalającą się szarą sylwetką, niknącą w mroku lasu.
– Sama chciałabym wiedzieć.
Pół godziny później przybył porucznik Marquette.
Obecność przełożonych była ostatnią rzeczą, którą Rizzoli witała z przyjemnością. Kiedy pracowała, nienawidziła zaglądania sobie przez ramię, co zazwyczaj czynili zwierzchnicy.
Marquette jednak się nie wtrącał; stał między drzewami, oceniając w milczeniu sytuację.
– Poruczniku? – odezwała się.
Skinął głową w jej stronę.
– Słucham, Rizzoli?
– Co jest z tym biurem?
Przysłali agenta, który oczekuje od nas pełnego dostępu do śledztwa.
– Takie żądanie wyraziła Komenda Główna Policji.
Zatwierdzone na samym szczycie, pomyślała.
Patrzyła, jak ekipa kryminalistyczna pakuje swój sprzęt i wraca do furgonetki. Mimo że byli w granicach miasta, ciemny róg rezerwatu Stony Brook, w którym się znajdowali, wydawał się odludny jak głęboka puszcza.
Wiatr wirował opadłymi liśćmi i roznosił zapach zgnilizny. Widziała wśród drzew kołysanie się latarki Barryego Frosta, który odwiązywał taśmę otaczającą miejsce, w którym znaleziono ciało, likwidując wszelkie ślady działania policji.
Od dziś to miejsce będzie obserwowane; możliwe, że zapach rozkładających się zwłok zwabi przestępcę do tej cichej kępy drzew w opustoszałym parku.
– Więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko współpracować z agentem Deanem? – zapytała.
– Obiecałem komendantowi, że będziemy z nim współpracowali.
– Co w tej sprawie tak zainteresowało federalnych?
– Nie zapytałaś Deana?
– Z równym skutkiem mogłabym zapytać to drzewo.
– Jest impregnowany.
Ta sytuacja mi się nie podoba. Mamy przekazywać mu wszystkie informacje, a on nie jest zobowiązany do niczego.
– Może podeszłaś do niego niewłaściwie.
Poczuła nagłe ukłucie złości.
Zrozumiała przesłanie ukryte w tych słowach.
Nie umiesz postępować z mężczyznami, Rizzoli. Zawsze ich wkurzasz.
– Zetknąłeś się kiedykolwiek z agentem Deanem?
– Nie.
Uśmiechnęła się sarkastycznie.
– To masz szczęście.
– Słuchaj, postaram się dowiedzieć więcej. Na razie spróbuj z nim współpracować, dobrze?
– Czy powiedziałam, że nie będę?
– Miałem w tej sprawie telefon.
Dowiedziałem się, że go stąd wypędziłaś. To nie wygląda na chęć do współpracy.
– Zakwestionował moje dowództwo. Chcę zaraz, na tym miejscu, coś ustalić. Prowadzę tę sprawę, czy nie?
Chwila ciszy.
– Prowadzisz.
– Wierzę, że agent Dean weźmie to pod uwagę.
– Postaram się, żeby tak było.
– Odwróciwszy się, spojrzał na las.
– A zatem mamy dwa trupy. Oba to kobiety?
– Sądząc po rozmiarach szkieletu i znalezionych włosach, ten drugi również jest kobietą. Zostało na nim bardzo mało miękkiej tkanki, resztę zjadły robaki. Przyczyny śmierci na razie nie dało się ustalić.
– Skąd wiadomo, że tu nie ma więcej trupów?
– Psy niczego nie znalazły.
Marquette odetchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu.
Odezwał się sygnał pagera.
Zerknąwszy na wyświetlacz, Rizzoli rozpoznała numer lekarza sądowego.
– Powtarza się historia sprzed roku – mruknął Marquette, patrząc na las.
– Chirurg zaczął zabijać w tym samym czasie.
– To te upały – powiedziała Rizzoli, sięgając po swoją komórkę.
– Potwory wyłażą z kryjówek.