Rozdział 20

Rizzoli zamknęła teczkę z danymi, które przekazała policja stanu Maine, i wyjrzała przez okno. Jechali wśród lasów, za drzewami z rzadka błyskały bielą budynki farm. Czytanie w samochodzie zawsze przyprawiało ją o mdłości, a teraz uczucie to pogłębiły szczegóły uprowadzenia Marii Jean Waite. Lunch, który zjedli po drodze, też zrobił swoje.

Frost nalegał, żeby zjadła bułkę z homarem; bułka była smaczna, lecz majonez podchodził jej teraz do gardła. Popatrzyła na drogę przed nimi, czekając, aż fala nudności minie. Całe szczęście, że Frost był spokojnym, ostrożnym kierowcą; jechał równym tempem i nie robił nieoczekiwanych manewrów. Właściwie zawsze wiedziała, czego można się po nim spodziewać, ale w tym momencie szczególnie ceniła sobie jego zrównoważenie.

Poczuwszy się lepiej, zaczęła zwracać uwagę na naturalne piękno okolicy. Nigdy dotąd nie zapuściła się tak daleko w głąb Maine. Najdalszą podróż na północ odbyła w wieku dziesięciu lat, kiedy latem pojechała z rodziną do Old Orchard Beach.

Przypomniała sobie promenadę nadmorską, jazdy w wesołym miasteczku, niebieską watę cukrową na patyku i kolby gotowanej kukurydzy. Przypomniała sobie, jak weszła do morza. Woda była tak zimna, że miała wrażenie, że to sople lodu przebijają jej skórę aż do kości, a mimo to brodziła w niej dlatego, że matka zawołała: „Woda jest dla ciebie za zimna, Janey. Zostań lepiej na tym ślicznym, ciepłym piasku”. Jej bracia wtórowali matce: „Nie wchodź, nie wchodź! Odmrozisz sobie te ohydne, ptasie nogi”! Wobec tego ruszyła po piasku w stronę morza, które pluskało, wylewając na brzeg białą pianę, i weszła do lodowatej wody.

Ale tym, co najsilniej wryło jej się w pamięć i co przypominała sobie często przez wszystkie następne lata, nie było pierwsze ukłucie zimna, lecz parzący wzrok braci, którzy patrzyli na nią z brzegu, szydząc z niej, zachęcając do brnięcia coraz dalej w ów zatykający oddech ziąb.

Szła więc przed siebie, zanurzając się coraz głębiej – woda sięgnęła jej do ud, do pasa, do ramion – szła bez wahania, nie objąwszy się nawet rękami. Szła, gdyż bardziej niż bólu bała się upokorzenia.

Teraz Old Orchard Beach było już sto mil za nimi, a widoki rozciągające się dookoła w niczym nie przypominały tamtego Maine, które pamiętała z dzieciństwa. Na tym odcinku wybrzeża nie było promenad ani wesołych miasteczek, zamiast nich mijała drzewa, zielone pola i od czasu do czasu wioski z białymi iglicami wież kościołów w środku każdej z nich.

– Co roku w lipcu jedziemy tą drogą z Alice – powiedział Frost.

– Nigdy nie zapuściłam się tak daleko.

– Nigdy?

Spojrzał na nią ze zdumieniem, jak gdyby chciał zapytać: To co w takim razie robiłaś?

– Nie miałam powodu, żeby tu przyjeżdżać – odparła.

– Rodzice Alice mają kemping na Little Deer Isle. Spędzamy tam wakacje.

– Zabawne. Nie wyobrażam sobie Alice na kempingu.

– Och, oni to tak nazywają. W gruncie rzeczy to jest normalny dom, z łazienkami i ciepłą wodą.

Frost zachichotał.

– Alice by się złościła, gdyby musiała siusiać w lesie.

– Zostawmy siusianie w lesie zwierzętom.

– Lubię las. Gdybym mógł, mieszkałbym w nim.

– Porzuciłbyś uroki miasta?

Frost potrząsnął głową.

– Powiem ci, czego by mi nie było żal. Wszelkich używek. To przez nie zaczynasz się zastanawiać, co się dzieje z ludźmi.

– Myślisz, że tu jest lepiej?

Milczał, patrząc przed siebie.

Po obu stronach drogi ciągnęła się nieprzerwana ściana lasu.

– Nie – powiedział w końcu.

– Dlatego tu jesteśmy.

Spojrzała na las.

Sprawca jechał tą samą drogą, pomyślała.

Hegemon.

W poszukiwaniu ofiary.

Jechał tą samą drogą, patrzył na te same drzewa, może nawet zjadł bułkę z homarem w tej samej restauracji przy autostradzie.

Nie wszyscy drapieżcy polują w miastach. Niektórzy wędrują bocznymi drogami, odwiedzają małe miejscowości, których mieszkańcy są ufni i gdzie nie zamyka się drzwi. Może był tu na wakacjach i przypadkiem nadarzyła się okazja, której nie mógł się oprzeć. Drapieżcy też wyjeżdżają na wakacje. Wyjeżdżają pooddychać morskim powietrzem jak normalni ludzie. Mają sporo ludzkich cech.

W dali, za drzewami, dostrzegła morze i granitowe cyple – urwisty krajobraz, który cieszyłby ją bardziej, gdyby nie świadomość, że przestępca również tu był.

Frost zwolnił i zaczął się rozglądać.

– Czy nie przeoczyliśmy zjazdu z autostrady?

– Którego zjazdu?

– Powinniśmy zjechać w prawo, a potem pojechać Cranberry Ridge Road.

– Nie zauważyłam żadnych znaków.

– Jedziemy i jedziemy. Powinniśmy być już na miejscu.

– Jesteśmy spóźnieni.

– Wiem.

– Zatelefonuj do Gormana. Powiedz mu, że matołkowaci miejscy spryciarze zgubili się w lesie.

Otworzyła telefon komórkowy i zasępiła się, widząc słaby sygnał.

– Myślisz, że jego pager zadziała na tym odludziu?

– Poczekaj – rzekł Frost.

– Mamy szczęście.

Przed nimi, na poboczu drogi, stał samochód z urzędowymi tablicami rejestracyjnymi stanu Maine. Frost zrównał się z nim, a Rizzoli opuściła okno, żeby porozmawiać z kierowcą.

Nim zdążyła się przedstawić, tamten zapytał: – Jesteście z Komisariatu Policji w Bostonie?

– Jak nas rozpoznałeś?

– Macie tablice z Massachusetts. Zdaje się, że zabłądziliście. Jestem detektyw Gorman.

– Rizzoli i Frost. Właśnie chcieliśmy zadzwonić do ciebie po wskazówki.

– Nie udałoby się wam.

Tu, pod tym zboczem, jest martwa strefa. Komórki nie funkcjonują. Jedziemy w góry. Poprowadzę was.

Zapuścił silnik.

Gdyby nie Gorman, nie trafiliby w żaden sposób na szlak przez Cranberry Ridge.

Była to gruntowa droga, wycięta w lesie, oznaczona jedynie przybitą do słupka tabliczką: Droga Pożarowa 24. Trzęsło ich na koleinach, droga wiodła zakolami w górę, tunelem gęstych drzew zasłaniających wszelkie widoki. Nagle oślepiło ich słońce.

Las się skończył i ujrzeli tarasowate ogrody i zielone pole prowadzące do okazałego domu na szczycie wzgórza. Widok był tak zachwycający, że Frost prawie stanął.

– Coś nieprawdopodobnego – powiedział.

– Widzisz parszywą, wiejską drogę i myślisz sobie, że na końcu będzie szałas albo najwyżej przyczepa kempingowa.

– Może ma spełniać właśnie taką funkcję.

– Izolować od szumowin?

– Tak. Jak widać, to nie zawsze skutkuje.

Nim zatrzymali się za samochodem przewodnika, Gorman już stał na podjeździe, żeby się z nimi przywitać. Miał na sobie garnitur, podobnie jak Frost, ale jego był źle dopasowany, jakby stracił sporo na wadze od czasu, gdy go kupił. Zwiędła, ziemista cera wskazywała na przebytą chorobę.

Wręczył Rizzoli teczkę i kasetę wideo.

– Film z miejsca zbrodni – powiedział.

– Resztę dokumentów prześlemy wam po przekopiowaniu. Część z nich mam w bagażniku… zabierzecie je z sobą przed odjazdem.

– Doktor Isles przyśle wam końcowe orzeczenie dotyczące szczątków.

– Jaka była przyczyna śmierci?

Potrząsnęła głową.

– Nie da się określić. Znaleźliśmy szkielet.

Gorman popatrzył na dom i westchnął.

– Cóż, przynajmniej wiemy, co się stało z Marią Jean. Nie mogłem przez to spać.

Wskazał ręką na dom.

– Niczego specjalnego tam nie ma. Jest posprzątany. Ale skoro chcieliście go obejrzeć…

– Kto w nim teraz mieszka? – spytał Frost.

– Od czasu morderstwa nikt.

– Szkoda, żeby taki ładny dom świecił pustką.

– Czeka na urzędowe zatwierdzenie testamentu, ale nawet gdyby go wystawili na sprzedaż, trudno będzie znaleźć nabywcę.

Weszli po schodkach na werandę.

Na podłodze szeleściły naniesione przez wiatr liście, a wzdłuż okapu wisiały doniczki uschniętych pelargonii. Widać było, że od tygodni nikt tu nie sprzątał ani nie podlał kwiatów. Czuło się ową pajęczą atmosferę zaniedbania, która szybko zasnuwa opustoszałe domy.

– Nie byłem tu od lipca – powiedział Gorman, wyjmując pęk kluczy i starając się znaleźć właściwy.

– Dopiero tydzień temu wróciłem do pracy i ciągle jeszcze nie mogę osiągnąć dawnego tempa. Muszę wam powiedzieć, że zapalenie wątroby potrafi wypuścić z człowieka powietrze. Ja miałem tylko typ A, czyli łagodne. Dobrze, że mnie nie zabiło…

Spojrzał na swoich gości.

– Dam wam dobrą radę: nie jedzcie małży w Meksyku.

Znalazłszy właściwy klucz, otworzył drzwi. Weszli do wnętrza.

Rizzoli poczuła woń świeżej farby i wosku do podłóg.

Dom wyczyszczono i zdezynfekowano.

A potem porzucono, pomyślała, patrząc na widmowe kształty pookrywanych płótnem mebli w salonie.

Podłogi z jasnego dębu lśniły jak wypolerowane szkło. Przez wysokie okna, sięgające od podłogi do sufitu, wpadało słońce. Z budynku wzniesionego na samym szczycie wzgórza, powyżej klaustrofobicznych lasów, rozciągał się widok aż po zatokę Blue Hill. Przelatujący wysoko odrzutowiec nakreślił białą linię na błękitnym tle nieba, a w dole motorówka zostawiła na morzu smugę białej piany.

Rizzoli przez chwilę rozkoszowała się wspaniałą panoramą, która z pewnością cieszyła oczy Marii Jean Waite.

– Opowiedz nam o tych ludziach – poprosiła Gormana.

– Przeczytaliście akta, które wam przefaksowałem?

– Tak, ale trudno się z nich zorientować, kim byli, jakie mieli zainteresowania.

– Czy ktoś to może wiedzieć?

Odwróciwszy się ku niemu, zauważyła żółtawy odcień jego oczu.

Popołudniowe słońce podkreślało ów niezdrowy kolor.

– Zacznijmy od Kennetha. To on miał pieniądze, prawda?

Gorman skinął głową.

– To był dupek.

– Raport nic o tym nie mówi.

– Niektórych rzeczy nie można zawrzeć w raportach. Taką miał opinię.

Mamy tu sporo funduszy powierniczych facetów takich jak Kenny. Blue Hill jest teraz miejscem bogatych uciekinierów z Bostonu. Większość z nich jest w porządku, ale od czasu do czasu zdarza się ktoś taki jak Kenny Waite, grający ważniaka. Tak, wszyscy tu dobrze wiedzieli, kim jest. Facetem z kasą.

– Skąd ją miał?

– Dziadkowie byli potentatami w przemyśle stoczniowym.

Kenny z całą pewnością nie zarabiał, za to lubił wydawać pieniądze. W porcie trzymał pięknego hinckleya, prócz tego jeździł bez przerwy tam i z powrotem do Bostonu czerwonym ferrari, dopóki nie stracił prawa jazdy za prowadzenie po pijanemu, a samochód nie został zabrany na policyjny parking.

Gorman chrząknął.

– Kupa pieniędzy, brak rozumu… myślę, że to najlepiej podsumowuje Kennetha Waitea III.

– Zmarnowany człowiek – zauważył Frost.

– Masz dzieci? – spytał Gorman.

Frost potrząsnął głową.

– Jeszcze nie.

– Człowiek ma kupę dzieciaków, które okazują się bezwartościowe, a na dodatek myślą tylko o jednym: żeby im zostawić pieniądze.

– Co wiesz o Marii Jean? – spytała Rizzoli.

Przypomniała sobie szczątki Krzywiczej Damy na stole w prosektorium. Krzywe piszczele i zniekształcony mostek… świadectwo niedożywienia w dzieciństwie.

– Nie była bogata, prawda?

Gorman potrząsnął głową.

– Pochodziła z górniczego miasteczka w Wirginii Zachodniej.

Przybyła tutaj któregoś lata jako sezonowa kelnerka i wtedy poznała Kennyego. Myślę, że ożenił się z nią, bo była jedyną kobietą, która potrafiła znosić jego szaleństwa. Ale to nie było szczęśliwe małżeństwo, zwłaszcza od czasu wypadku.

– Wypadku?

– Parę lat temu Kenny, prowadząc samochód jak zwykle po pijanemu, walnął w drzewo.

Wyszedł z wypadku bez zadraśnięcia, po prostu miał szczęście, za to Maria Jean wylądowała na trzy miesiące w szpitalu.

– To wtedy musiała złamać kość udową.

– Co?

– W jej kości udowej znaleźliśmy pręt chirurgiczny.

Prócz tego miała spojone na stałe dwa kręgi.

Gorman kiwnął głową.

– Słyszałem, że okulała. Szkoda, bo to była piękna kobieta.

Brzydkim nie przeszkadza, że kuleją, chciała powiedzieć Rizzoli, ale ugryzła się w język.

Podeszła do ściany z wbudowanymi półkami i przyjrzała się fotografii obojga w kostiumach kąpielowych. Byli na plaży, stali w turkusowej wodzie omywającej im kostki. Kobieta była eteryczna, o dziecinnych rysach, ciemnobrązowe włosy sięgały jej do ramion.

Teraz już martwe, Jane Rizzoli nie umiała powstrzymać się od refleksji.

Mężczyzna miał jasne włosy, widać było, że mięśnie zaczynają mu wiotczeć i robi się coraz szerszy w pasie. Pogardliwy uśmieszek wyższości na twarzy psuł wszelkie korzystne cechy jego aparycji.

– Więc nie byli z sobą szczęśliwi? – spytała.

– Tak mi powiedziała gospodyni.

Po wypadku Maria Jean bała się podróżować. Kenny nie mógł jej wyciągnąć dalej niż do Bostonu. On zaś jeździł zawsze w styczniu do Sant Barts, więc ją zostawiał.

– Samą?

Gorman skinął głową.

– Miły facet, prawda?

Miała gosposię, która prowadziła dom. Sprzątała, robiła zakupy, bo Maria Jean nie lubiła jeździć samochodem. Miejsce jest odludne, lecz gospodyni zauważyła, że Maria Jean czuje się szczęśliwsza, kiedy nie ma Kennyego.

Na moment przerwał.

– Muszę przyznać, że kiedy znaleźliśmy Kennyego, w pierwszej chwili pomyślałem, że…

– Że to zrobiła Maria Jean – dokończyła Rizzoli.

– Pierwsza myśl jest zawsze taka.

Sięgnął do kieszeni marynarki po chusteczkę i wytarł nią twarz.

– Gorąco tu.

– Jest dość ciepło.

– Zacząłem źle znosić upał.

Mam wyniszczony organizm. Taki jest skutek jedzenia małży w Meksyku.

Szli przez salon, wśród widmowych kształtów pookrywanych płótnem mebli, obok masywnego, kamiennego kominka. Przy palenisku leżała sterta porządnie porąbanych, drewnianych polan – strawa dla ognia na chłodne noce w Maine.

Gorman zaprowadził ich do miejsca, gdzie podłoga była goła, a na pomalowanej na biało ścianie nie było ozdób.

Rizzoli popatrzyła na świeżą warstwę farby i poczuła, że jeżą jej się włosy na karku.

Spojrzawszy w dół, spostrzegła, że dębowa podłoga w tym miejscu została przeszlifowana i polakierowana – była teraz jaśniejsza. Ale śladów krwi nie można się tak łatwo pozbyć.

Jej chemiczne składniki wniknęły zbyt głęboko w szczeliny i włókna drewna, żeby się je dało całkowicie usunąć. Zaciemnienie pokoju i spryskanie luminolem nie pomoże – podłoga będzie już zawsze płakała krwią.

– Kenny był oparty o ścianę w tym miejscu – powiedział Gorman, wskazując na świeżo pomalowaną ścianę.

– Nogi miał wyciągnięte do przodu, ręce za plecami.

Przeguby i kostki skrępowane taśmą, na szyi pojedyncze cięcie noża typu Rambo.

– Nie miał innych ran? – spytała Rizzoli.

– Tylko tę jedną na szyi. Sprawiała wrażenie egzekucji.

– Nie miał śladów po paralizatorze?

Nie odpowiedział od razu.

– Gospodyni znalazła go dwa dni później.

Był upał.

Po dwóch dniach skóra nie wygląda dobrze… nie mówiąc już o zapachu.

Mogliśmy przeoczyć ślady po paralizatorze.

– Czy próbowaliście zbadać podłogę przy użyciu innego źródła światła?

– Wszędzie było mnóstwo krwi.

Nie wiem, co więcej moglibyśmy zobaczyć pod ultrafioletem. Ale mamy to wszystko zarejestrowane na taśmie.

Rozejrzawszy się po salonie, zobaczył telewizor i magnetowid.

– Obejrzyjcie ją.

Myślę, że odpowie na większość waszych pytań.

Rizzoli podeszła do telewizora, włączyła go i wsunęła kasetę do szczeliny w magnetowidzie.

Na ekranie pojawiła się reklama sieci sprzedaży wysyłkowej, zachęcająca do kupna cyrkonowego naszyjnika z wisiorkiem za jedyne dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów. Fasety kamieni polśniewały na łabędziej szyi modelki.

– Te rzeczy zawsze mnie wkurzają – powiedziała Jane Rizzoli, nie mogąc dać sobie rady z dwoma różnymi pilotami.

– Nigdy się nie nauczyłam operować moimi własnymi.

Spojrzała bezradnie na Frosta.

– Hej, mnie o to nie pytaj.

Gorman westchnął i przejął od niej pilota.

Obwieszona cyrkonami modelka zniknęła, ustępując miejsca widokowi podjazdu przed domem Waiteów.

Szum wiatru w mikrofonie zakłócał głos operatora kamery, kiedy wymieniał swoje nazwisko, czas, datę i usytuowanie.

Była piąta po południu, drugiego czerwca, silny wiatr kołysał drzewami. Detektyw Pardee skierował kamerę na dom i zaczął wstępować po schodach – obraz w telewizorze podnosił się i opadał.

Rizzoli zobaczyła kwitnące pelargonie w doniczkach, te same, które teraz wisiały smętnie, wyschnięte, bo zabrakło pielęgnującej je ręki.

Rozległ się czyjś głos i na parę sekund ekran zgasł.

– Frontowe drzwi nie były zamknięte – wyjaśnił Gorman.

– Gospodyni powiedziała, że to nic nadzwyczajnego.

Tutejsi ludzie na ogół nie zamykają drzwi na klucz. Była pewna, że ktoś jest w domu, bo Maria Jean nigdy się z niego nie ruszała. Zapukała, ale nikt nie odpowiadał.

Na ekranie pojawił się nowy obraz: widok salonu od progu.

To, co musiała zobaczyć gospodyni, otworzywszy drzwi. Owionął ją fetor, a potem poczuła grozę.

– Zrobiła najwyżej jeden krok do wnętrza – ciągnął Gorman.

– Zobaczyła Kennyego, który siedział w kałuży krwi pod przeciwległą ścianą.

Nie myślała o niczym, chciała jak najprędzej uciec. Wskoczyła do samochodu i tak przycisnęła gaz, że powstały koleiny w żwirze.

Kamera pokazała panoramę salonu, a potem zbliżenie głównej postaci: Kenneth Waite III, ubrany tylko w bokserki, siedział oparty o ścianę. Głowa opadła mu na pierś. Widoczne były ślady szybko postępującego rozkładu: brzuch miał wzdęty od gazów, a twarz spuchniętą tak bardzo, że nie przypominała ludzkiej.

Uwagę Rizzoli przyciągnął jednak osobliwy przedmiot spoczywający na jego udach.

– Nie wiemy, co o tym myśleć – powiedział Gorman.

– Moim zdaniem ten artefakt miał coś wyrażać. Może ośmieszyć ofiarę.

Spójrzcie na niego, związany jak baran, więc po co mu filiżanka.

Tak postąpiłaby żona, chcąc pokazać mężowi, jak bardzo nim pogardza.

Westchnął.

– Wtedy właśnie się zastanawiałem, czy nie zrobiła tego Maria Jean.

Kamera porzuciła trupa i powędrowała korytarzem, pokazując drogę, którą morderca przemykał się do sypialni, gdzie spali Kenneth i Maria.

Obraz kołysał się, przypominając widok przez iluminator statku na falującym morzu, i w tym samym stopniu działał na żołądek.

Kamera zatrzymywała się na krótko na każdym progu, żeby pokazać wnętrza kolejnych pomieszczeń. Pierwsza była łazienka, potem sypialnia dla gości.

Rizzoli poczuła, że w miarę posuwania się kamery korytarzem, jej serce bije coraz szybciej.

Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, ruszyła w stronę telewizora, jak gdyby to ona, a nie Pardee, wchodziła coraz dalej w głąb domu.

Na ekranie pojawił się obraz głównej sypialni: okna z zasłonami z zielonego adamaszku, komoda i szafa garderobiana, obie pomalowane na biało, łóżko z baldachimem. Nakrycie łóżka było odciągnięte.

– Zostali zaskoczeni podczas snu – wyjaśniał Gorman.

– Żołądek Kennyego był pusty.

Nie jadł przynajmniej od ośmiu godzin.

Rizzoli podeszła jeszcze bliżej do telewizora, wpatrując się z uwagą w ekran. W tym momencie Pardee skierował kamerę z powrotem w stronę korytarza.

– Puść to jeszcze raz – powiedziała do Gormana.

– Czemu?

– Cofnij do pierwszego ujęcia sypialni.

Gorman podał jej pilota.

– Ty to zrób.

Wcisnęła klawisz przewijania i taśma ze świstem pobiegła wstecz. Po raz drugi Pardee posuwał się korytarzem w stronę głównej sypialni. Po raz drugi obraz przesunął się w prawo, kamera pokazała najpierw łóżko, a potem powoli, kolejno komodę, szafę garderobianą, drzwi do toalety.

Frost stał obok Rizzoli, wypatrując tego samego szczegółu.

Przycisnęła klawisz pauzy.

– Tutaj jej nie ma.

– Czego nie ma? – spytał Gorman.

– Złożonej koszuli nocnej.

Odwróciła się do niego.

– Nie znalazłeś jej?

– Nie wiedziałem, że mam jej szukać.

– To jeden z elementów podpisu Hegemona.

Składa koszule nocne ofiar i zostawia je w sypialni w widocznym miejscu, jako symbol swojej władzy nad kobietą.

– Jeśli to był on, to tutaj tego nie zrobił.

– Wszystko inne pasuje do niego.

Taśma klejąca, filiżanka na kolanach, pozycja zabitego mężczyzny.

– Wszystko, co zastaliśmy, jest utrwalone na taśmie.

– Jesteś pewny, że niczego nie ruszono przed sfilmowaniem?

Gorman zesztywniał, pytanie było nietaktowne.

– Istnieje możliwość, że policjant, który pierwszy tu wszedł, przesunął niektóre rzeczy, żeby scena była czytelna.

Rizzoli często przytrafiało się popełniać w pracy jakieś gafy.

Frost wtrącił się dyplomatycznie, chcąc załagodzić sytuację.

– Nie sądzę, żeby przestępca zawsze wykonywał wszystkie czynności. Może w tym wypadku coś zmienił.

– O ile to ten sam facet – zauważył Gorman.

Rizzoli odwróciła się od telewizora i jeszcze raz spojrzała na ścianę, pod którą umarł Kenny, a jego ciało powoli rozdęło się od upału.

Pomyślała o Veagerach i Ghentach, o taśmie klejącej, o ofiarach zaskoczonych podczas snu i o mnóstwie szczegółów wiążących z sobą owe morderstwa.

Tu, w tym domu, Hegemon opuścił jeden punkt programu. Nie złożył koszuli nocnej. To znaczy, że wtedy Hoyt i on nie działali jeszcze razem.

Przypomniała sobie tamto popołudnie w domu Veagerów, kiedy zwróciła uwagę na koszulę nocną Gail – ową mrożącą krew w żyłach świadomość, że już się z tym spotkała.

Ich alians zaczął się od Veagerów. Wciągnęli mnie do gry za pomocą złożonej koszuli. Hoytowi udało się wysłać mi zaproszenie nawet z więzienia.

Spojrzała na Gormana, który usiadł na jednym z zakrytych płótnem krzeseł i ponownie wytarł pot z twarzy.

Widać było, że tracił siły.

– Nikogo nie podejrzewacie? – spytała.

– Przeprowadziliśmy około pięciuset przesłuchań, mimo to nie znaleźliśmy żadnego punktu zaczepienia wobec kogokolwiek.

– A nie orientujesz się, czy ci Waiteowie znali Veagerów albo Ghentów?

– Te nazwiska nigdy się nie pojawiły.

Słuchaj, za dzień lub dwa dostaniecie kopie wszystkich akt. Będziecie się mogli zapoznać z tym, czym dysponujemy.

Gorman złożył chusteczkę i schował ją do kieszeni marynarki.

– Zapytajcie też FBI – dodał.

– Dowiedzcie się, czy nie mają czegoś więcej.

Rizzoli stanęła jak wryta.

– Skąd ci przyszło do głowy FBI?

– Kiedy przesłaliśmy im raport PPNP, przybył do nas agent z ich sekcji patologii społecznych. Spędził kilka tygodni, obserwując nasze śledztwo, potem wrócił do Waszyngtonu. Od tego czasu słuch po nim zaginął.

Rizzoli i Frost popatrzyli po sobie.

Ujrzała w jego wzroku kopię własnego zdumienia.

Gorman wstał z krzesła i wyjął klucze, dając im delikatnie do zrozumienia, że chciałby zakończyć spotkanie.

Dopiero gdy ruszył w stronę drzwi, Rizzoli opanowała się na tyle, że zdołała zadać oczywiste pytanie, na które nie chciała znać odpowiedzi.

– Wracając do tego agenta FBI – powiedziała – nie pamiętasz, jak się nazywał?

Gorman zatrzymał się na progu.

Wymizerowany, przypominał stracha na wróble.

– Pamiętam.

Nazywał się Gabriel Dean.

Загрузка...