Mój samochód.
Mój dom.
Ja.
Jane Rizzoli wracała do Bostonu, dusząc w sobie złość.
Choć obok niej siedział Dean, nie spoglądała na niego, skupiona na pielęgnowaniu w sobie wściekłości, czując niemal spalające ją płomienie gniewu.
Złość zagotowała się w niej, kiedy Dean podjechał pod adres O’Donnell na Brattle Street. Ujrzała wielki dom w stylu kolonialnym. Szare, w odcieniu łupku okiennice odcinały się od nieskazitelnej bieli desek fasady. Za bramą z kutego żelaza, przez wypielęgnowany trawnik, prowadził ku domowi chodnik z płyt granitowych.
Dom był piękny, wyróżniający się nawet wśród ekskluzywnych rezydencji Brattle Street, taki, o jakim stróż porządku publicznego w służbie państwowej nie mógł nawet marzyć.
Ale właśnie tacy stróże porządku publicznego jak ja muszą stawiać czoło Warrenom Hoytom całego świata, a w konsekwencji cierpią psychiczne urazy, pomyślała.
To ona ryglowała w mieszkaniu drzwi i okna, to ona zrywała się, zlana potem, słysząc urojone kroki zbliżające się do jej łóżka.
To ona walczyła z potworami i ponosiła konsekwencje tych walk, a tymczasem tu, we wspaniałym domu, mieszkała kobieta, która współczuła owym potworom.
Chodziła na rozprawy sądowe, żeby bronić tych, których nie należało.
Dom zbudowany na szkieletach ofiar.
Popielatowłosa blondynka, która otworzyła im drzwi, była równie zadbana jak jej rezydencja; na głowie miała hełm lśniących włosów, ubrana była w bluzkę od Brooks Brothers i starannie wyprasowane spodnie. Jej twarz o alabastrowej cerze była niczym prawdziwy alabaster – nie miała w sobie ciepła. Mogła mieć około czterdziestu lat. Oczy wyrażały jedynie chłodny intelekt.
– Doktor O’Donnell?
– Detektyw Jane Rizzoli. A to jest agent Gabriel Dean.
Kobieta utkwiła oczy w Deanie.
– My się już znamy.
Wygląda na to, że wywarliście na sobie wrażenie, przeszło przez myśl Rizzoli. Niezbyt korzystne.
Od początku było widać, że wizyta nie spodobała się gospodyni. Nie uśmiechała się, zachowywała się sztywno i formalnie. Zaprowadziła ich przez rozległy hol do pokoju przyjęć.
Palisandrowa kanapa miała tapicerkę z białego jedwabiu, a tekową podłogę ozdabiały wschodnie dywany, bogato ornamentowane czerwienią.
Rizzoli niezbyt się znała na sztuce, mimo to zorientowała się, że wiszące na ścianach obrazy były oryginałami, prawdopodobnie o znacznej wartości.
Następne szkielety ofiar.
Usiedli z Deanem na kanapie, O’Donnell zajęła miejsce naprzeciw.
Nie zaproponowała ani herbaty, ani kawy, ani nawet wody, dając w niezbyt zawoalowany sposób do zrozumienia, że chce, aby wizyta potrwała krótko.
Zwróciła się do Jane Rizzoli prosto z mostu: – Powiedziała pani, że chodzi o Warrena Hoyta.
– Pisała pani do niego.
– Tak. Czy są w związku z tym jakieś kłopoty?
– Jaki był charakter owej korespondencji?
– Ponieważ pani o niej wie, musiała pani ją przeczytać.
– Jaki był charakter owej korespondencji? – powtórzyła nieustępliwie Rizzoli.
O’Donnell patrzyła na nią przez chwilę, oceniając w milczeniu przeciwnika, zdążyła bowiem się zorientować, że Rizzoli jest jej przeciwnikiem.
Odpowiedziała tym samym tonem, zamykając się w pancerzu oficjalności.
– Najpierw muszę panią zapytać, pani detektyw, dlaczego policja interesuje się moją korespondencją z Warrenem?
– Z Warrenem. Byli z sobą po imieniu.
Rizzoli otworzyła przyniesioną z sobą szarą kopertę i wyjęła z niej trzy zdjęcia polaroidowe.
Wręczyła je O’Donnell.
– Czy posłała pani te fotografie panu Hoytowi?
O’Donnell ledwie na nie spojrzała.
– Nie.
– Dlaczego?
– Nie obejrzała ich pani.
– Nie musiałam.
Nigdy nie posyłałam żadnych zdjęć panu Hoytowi.
– Znaleziono je w jego celi, w kopercie z pani zwrotnym adresem.
– Zapewne użył tej koperty, żeby je przechować.
Oddała zdjęcia Rizzoli.
– Co dokładnie pani do niego wysyłała?
– Listy. Formularze podań o zwolnienie… do podpisania i zwrotu.
– Co było w tych podaniach?
– Jego szkolne wyniki.
Szczegóły z dzieciństwa. Informacje, które mogłyby mi pomóc w ocenie jego przeszłości.
– Ile razy pani do niego napisała?
– Cztery lub pięć.
– Zawsze odpowiadał?
– Tak. Mam jego listy w teczce. Mogę pani dać kopie.
– Próbował się z panią skontaktować po ucieczce?
– Czy pani sądzi, że nie zawiadomiłabym o tym policji?
– Trudno mi odpowiedzieć, doktor O’Donnell. Nie wiem, jaki był charakter waszego związku.
– Nasz związek był korespondencyjny. Nie byliśmy przyjaciółmi.
– Mimo to pisywała pani do niego. Cztery lub pięć razy.
– Nawet go odwiedziłam. Wywiad został zarejestrowany na taśmie, którą również mogę pani udostępnić.
– Czemu poświęcała mu pani czas?
– Miał dużo do opowiedzenia. Udzielił nam lekcji.
– W jaki sposób zarżnąć kobietę?
– Słowa wymknęły się z ust Jane, zanim zdążyła pomyśleć; pocisk gorzkiego wzburzenia, który nie zdołał przebić pancerza doktor O’Donnell.
– Jako stróż prawa, widzi pani jedynie końcowy efekt – odpowiedziała z niezmąconym spokojem.
– Brutalność… przemoc… Straszliwe zbrodnie, które są jedynie naturalną konsekwencją tego, przez co ci ludzie przeszli.
– A co pani widzi?
– Po zbadaniu ich przeszłości widzę przyczyny.
– Zaraz się dowiem, że ich zbrodnie są wynikiem nieszczęśliwego dzieciństwa.
– A czy pani wie, jakie dzieciństwo miał Warren?
Rizzoli poczuła, jak burzy się w niej krew. Nie miała ochoty na rozmowę o źródle obsesji Hoyta.
– Jego ofiary mają gdzieś jego dzieciństwo.
Ja też.
– Ale czy pani cokolwiek o nim wie?
– Powiedziano mi, że był absolutnie normalny. Wiem, że miał lepsze dzieciństwo niż mnóstwo innych ludzi, którzy nie zarzynają kobiet.
– Normalny.
– Wydawało się, że to określenie ubawiło doktor O’Donnell.
Pierwszy raz, od chwili kiedy usiedli, zwróciła się do Deana.
– Agencie Dean, jaka jest pańska definicja normalności?
Wymienili przeciągłe spojrzenia – ciąg dalszy dawnej potyczki, nie do końca rozstrzygniętej, lecz głos Deana nie zdradzał nieprzyjaznych uczuć.
– Detektyw Rizzoli zadała pytanie. Proszę na nie odpowiedzieć, pani doktor – odparł spokojnie.
Jane dziwiło, że tak długo powstrzymał w sobie chęć nadawania tonu rozmowie.
W jej opinii był człowiekiem przyzwyczajonym do odgrywania głównej roli, a jednak przy przesłuchaniu doktor O’Donnell nie przejął inicjatywy, zadowalając się rolą obserwatora.
Poniesiona złością pozwoliła, żeby rozmowa odbiegła od tematu. Musiała odzyskać kontrolę nad jej przebiegiem, ale żeby to osiągnąć, powinna się uspokoić, a potem postępować spokojnie i metodycznie.
– Kiedy zaczęliście do siebie pisywać? – spytała.
– Około trzech miesięcy temu – odparła rzeczowo doktor O’Donnell.
– Dlaczego postanowiła pani napisać do niego?
– Chwileczkę.
Doktor O’Donnell wydawała się zaskoczona.
– Pomyłka. Nie ja pierwsza do niego napisałam.
– Twierdzi pani, że to Hoyt zainicjował korespondencję?
– Owszem. Napisał do mnie pod pretekstem, że słyszał o moich badaniach w dziedzinie patologii przemocy. Wiedział, że bywałam świadkiem obrony w rozmaitych sprawach.
– Chciał panią zaangażować?
– Nie.
Zdawał sobie sprawę, że nie ma szans na zmianę wyroku. Było już za późno. Pomyślał, że jego przypadek może mnie zainteresować, i miał rację.
– Dlaczego?
– Ma pani na myśli to, dlaczego mnie zainteresował?
– Dlaczego traciła pani czas na kogoś takiego jak Hoyt.
– Jest dokładnie takim rodzajem osobnika, o jakim chciałabym wiedzieć więcej.
– Badało go z pół tuzina psychiatrów.
Nie ma żadnych odchyłek. Jest absolutnie normalny, poza tym, że lubi zabijać kobiety. Lubi je wiązać, a potem rozcinać im brzuchy.
Ekscytuje go odgrywanie roli chirurga, z tą różnicą, że robi to, gdy są w pełni świadome i wiedzą, co się z nimi dzieje.
– Mimo to uznała go pani za normalnego.
– Był w pełni władz umysłowych. Wiedział, co robi, i czerpał z tego satysfakcję.
– Chce pani powiedzieć, że jest zły z urodzenia.
– Właśnie tak to widzę – odparła Rizzoli.
Doktor O’Donnell patrzyła na nią dłuższą chwilę wzrokiem, który zdawał się prześwidrowywać człowieka na wylot.
Czyżby doświadczenie psychiatryczne nauczyło ją przenikać zewnętrzne maski i widzieć, co się pod nimi kryło?
Podniosła się.
– Chodźmy do mojego gabinetu – zaproponowała.
– Mam coś, co powinniście zobaczyć.
Poprowadziła ich korytarzem, dywan w kolorze czerwonego wina tłumił ich kroki. Pokój, do którego weszli, stanowił przeciwieństwo bogato udekorowanego salonu.
Gabinet doktor O’Donnell miał ściśle profesjonalny wystrój: białe ściany, półki wypełnione fachową literaturą i standardowe, metalowe szafki na akta.
Rizzoli pomyślała sobie, że samo wejście do tego pomieszczenia narzuca człowiekowi zajęcie się pracą.
Zaobserwowała to u doktor O’Donnell, która zdecydowanym krokiem podeszła do biurka, wyjęła z niego kopertę ze zdjęciem rentgenowskim i udała się z nią do zamontowanego na ścianie ekranu podświetlacza. Przypięła zdjęcie klamerkami i włączyła kontakt.
Światło zamrugało, ukazując obraz ludzkiej czaszki.
– Widok z przodu – oznajmiła doktor O’Donnell.
– Dwudziestoośmioletni mężczyzna, rasy białej, robotnik budowlany. Był sympatycznym, przestrzegającym prawa obywatelem, dobrym mężem, kochającym ojcem sześcioletniej córeczki. Któregoś dnia na placu budowy został uderzony belką w głowę.
Popatrzyła na swoich gości.
– Agent Dean pewnie już się domyśla, jakie były konsekwencje wypadku. A pani, pani detektyw?
Rizzoli zbliżyła się do ekranu.
Rzadko spotykała się ze zdjęciami rentgenowskimi, więc i w tym widziała jedynie ogólny obraz: sklepienie czaszki, dwie dziury oczodołów, zęby.
– Pokażę teraz zdjęcie z boku – powiedziała pani doktor i przypięła drugą kliszę.
– Widzicie to teraz?
Drugie zdjęcie pokazywało czaszkę z profilu.
Rizzoli zobaczyła delikatną pajęczynę pęknięć biegnących od przodu czaszki ku tyłowi. Wskazała na nie palcem.
Doktor O’Donnell przytaknęła.
– Kiedy przywiozła go karetka pogotowia, był nieprzytomny.
Tomografia komputerowa wykazała krwotok: duży krwiak podtwardówkowy, uciskający przednie płaty mózgowe. Krew została chirurgicznie odessana i chory wyzdrowiał, a mówiąc ściślej, wydawało się, że wyzdrowiał.
Wrócił do domu, potem do pracy. Ale to już nie był ten sam człowiek. Raz po raz tracił panowanie nad sobą w miejscu pracy i bywał zwalniany. Zaczął molestować seksualnie swoją córeczkę.
Któregoś dnia pokłócił się z żoną i pobił ją tak bestialsko, że nie można było rozpoznać jej rysów. Kiedy zaczął ją bić, nie mógł przestać, nawet gdy wybił jej większość zębów i gdy z jej twarzy została tylko krwawa miazga.
– Chce pani powiedzieć, że to wszystko stało się z tego powodu? – spytała Rizzoli, wskazując na pęknięcie czaszki.
– Tak.
– Proszę pozwolić mi pomyśleć.
– Niech pani spojrzy na zdjęcie, pani detektyw.
Zobaczy pani, w którym miejscu występuje pęknięcie. Proszę zwrócić uwagę, jaka część mózgu znajduje się bezpośrednio pod nim.
– Odwróciła się i spojrzała pytająco na Deana.
Dean nie zmienił obojętnego wyrazu twarzy.
– Przednie płaty mózgu – powiedział.
Doktor O’Donnell uśmiechnęła się ironicznie.
Widać było, że cieszy ją możliwość okazania wyższości dawnemu przeciwnikowi.
– Co to zdjęcie ma udowodnić? – spytała Rizzoli.
– Zostałam wezwana przez adwokata tego człowieka, żeby przedstawić w sądzie moją ekspertyzę neuropsychiatryczną. Oparłam się na serii testów psychologicznych Halstaeda-Reitana: teście sortowania kart i teście klasyfikowania.
Zażądałam także rezonansu magnetycznego mózgu. Wszystkie testy wykazały to samo: człowiek ów doznał ciężkiego urazu obu przednich płatów mózgowych.
– Ale powiedziała pani, że został wyleczony.
– Mężczyzna zachowywał się tak, jakby został wyleczony.
– Czy mózg uległ uszkodzeniu?
– Nawet przy rozległym uszkodzeniu przednich płatów można chodzić, rozmawiać i wykonywać zwykłe, codzienne czynności.
Można rozmawiać z kimś po lobotomii i nie zauważyć niczego nienormalnego, a jednak u takiego człowieka z całą pewnością pozostają defekty psychiczne.
– Wskazała na zdjęcie rentgenowskie.
– To, co ma ten mężczyzna, nazywa się syndromem zaburzeń uczuciowości wyższej.
Czołowe płaty mózgowe odpowiadają za widzenie i umiejętność oceniania, za zdolność opanowywania niewłaściwych bodźców. W razie uszkodzenia tych płatów człowiek zostaje pozbawiony hamulców moralnych.
Zachowuje się nagannie, nie doznając poczucia winy ani przykrości. Traci zdolność kontrolowania gwałtownych zachowań. Wszyscy miewamy momenty wściekłości, w trakcie których mamy ochotę zareagować agresją, na przykład walnąć samochodem w kogoś, kto nam zajechał drogę.
Myślę, że się pani ze mną zgodzi, pani detektyw. Bywamy tak wkurzeni, że mamy chęć kogoś pobić.
Rizzoli nie odpowiedziała.
Słowa doktor O’Donnell zawierały szczerą prawdę.
– Społeczeństwo traktuje akty przemocy jako przejawy zła lub braku moralności.
Mówi się nam, że całkowicie panujemy nad własnym postępowaniem, że każdy z nas ma wolną wolę, która wybiera drogę nierobienia krzywdy drugiemu człowiekowi. Ale naszym postępowaniem kieruje nie tylko moralność, lecz również biologia.
Przednie płaty czołowe pomagają nam kojarzyć myśli z działaniami. Pomagają nam oceniać konsekwencje tych działań. Bez tego czynnika kontrolującego pozwolilibyśmy sobie postępować pod wpływem najdzikszych impulsów.
To właśnie spotkało owego człowieka. Stracił zdolność oceny własnego postępowania. Czuł pociąg seksualny do swojej córki, więc ją molestował. Żona go rozzłościła, więc zatłukł ją na śmierć.
Wszyscy miewamy sporadycznie złowrogie lub niestosowne myśli, ale one są przelotne. Widzimy na przykład atrakcyjną nieznajomą i seks uderza nam do głowy, ale kończy się na krótkiej myśli. Co by jednak było, gdybyśmy poszli za impulsem? Gdybyśmy nie potrafili się powstrzymać? Impuls seksualny doprowadziłby nas do gwałtu albo do czegoś jeszcze gorszego.
– Taka była jego linia obrony? Wszystkiemu winien mój mózg?
W oczach doktor O’Donnell zamigotały iskierki irytacji.
– Zespół braku hamowania zależnego od przodomózgowia jest, zdaniem neurologów, usprawiedliwiającym czynnikiem.
– Możliwe, ale czy zdaniem sądu również?
Chwila lodowatej ciszy.
– Nasz system prawny w dalszym ciągu opiera się na dziewiętnastowiecznej definicji niepoczytalności. Czy w takim razie można się dziwić, że sądy nie wiedzą nic o neurologii? Ten człowiek oczekuje teraz na egzekucję w Oklahomie.
– Doktor O’Donnell z ponurą miną zdarła zdjęcia z podświetlacza i wsunęła je do koperty.
– Co to ma wspólnego z Warrenem Hoytem?
Doktor O’Donnell podeszła do biurka, wzięła inną kopertę ze zdjęciami rentgenowskimi i wyjęła z niej dwie klisze, które przypięła do podświetlacza.
Był to znów zestaw zdjęć czaszki, tym razem dziecięcej, widok z przodu i z boku.
– Ten chłopiec spadł na ziemię podczas przechodzenia przez płot – wyjaśniła.
– Wylądował na twarzy, rozbijając sobie głowę o chodnik.
Spójrzcie na zdjęcie z przodu. Widać na nim małą rysę biegnącą od lewego łuku brwiowego w górę. To jest pęknięcie.
– Widzę je – powiedziała Rizzoli.
– Przeczytajcie nazwisko pacjenta.
Rizzoli pobiegła wzrokiem ku małemu kwadracikowi z danymi personalnymi w rogu kliszy. To, co odczytała, sprawiło, że zaniemówiła.
– W momencie wypadku miał dziesięć lat – ciągnęła doktor O’Donnell.
– Był normalnym, żwawym chłopcem z zamożnej dzielnicy Houston.
Tyle przynajmniej wiadomo z danych o jego zdrowiu i z charakterystyki wystawionej przez szkołę podstawową. Był zdrowym dzieckiem o inteligencji powyżej przeciętnej, ogólnie lubianym przez wszystkich.
– Dopóki nie dorósł i nie zaczął zabijać.
– Tak, ale nikt nie zapytał, dlaczego Warren zaczął zabijać.
Wskazała na kliszę.
– Powodem mógł być ten uraz.
– Ja też spadłam z drabinki, kiedy miałam siedem lat.
Rozbiłam sobie głowę o szczebel, a mimo to nie zarzynam ludzi.
– Pani na nich poluje.
Dokładnie tak jak on. Co więcej, robi to pani zawodowo.
Rizzoli poczerwieniała ze złości.
– Jak można mnie z nim porównywać?
– Jestem daleka od porównywania was, pani detektyw, ale proszę się zastanowić, co pani teraz czuje. Ma pani ochotę mnie uderzyć, prawda? Co panią powstrzymuje?
Moralność?
Dobre maniery?
A może chłodna logika, która panią ostrzega przed konsekwencjami?
Pewność, że zostanie pani zaaresztowana?
Rozważenie wszystkich za i przeciw powstrzymuje panią od zaatakowania mnie, a cały ten proces myślowy odbywa się w płatach czołowych pani mózgu.
Dzięki nietkniętym neuronom jest pani zawsze w stanie kontrolować swoje niszczycielskie impulsy.
– Przerwała, lecz po chwili dodała znacząco.
– Prawie zawsze.
To ostatnie zdanie, świadomie zaadresowane do Rizzoli, trafiło w czuły punkt.
Przed rokiem, w okresie śledztwa w sprawie Chirurga, popełniła straszliwy błąd.
Wiedziała, że będzie się go wstydzić do końca życia.
W gorączce pościgu strzeliła do nieuzbrojonego mężczyzny, kładąc go trupem.
Spojrzawszy na doktor O’Donnell, dostrzegła w jej oczach błysk satysfakcji.
Zapadła cisza, którą po chwili przerwał Dean.
– Powiedziała pani, że Hoyt pierwszy do pani napisał. Czego się po pani spodziewał?
Zainteresowania?
Życzliwości?
– A może zwykłej, ludzkiej empatii?
– Czy tylko tego?
– Warren szuka odpowiedzi na nurtujące go pytania.
Nie wie, co każe mu zabijać. Zdaje sobie sprawę z tego, że jest inny, i chce się dowiedzieć dlaczego.
– Czy ujął to w ten sposób?
Doktor O’Donnell podeszła do biurka i wzięła do ręki teczkę z dokumentacją.
– Mam tu jego listy i kasetę wideo z naszej rozmowy.
– Pojechała pani do niego, do więzienia?
– Tak.
– Kto to zaproponował?
Doktor O’Donnell się zawahała.
– Doszliśmy do wniosku, że to będzie pożyteczne dla nas obojga.
– Ale kto wpadł na pomysł spotkania?
Rizzoli uprzedziła odpowiedź doktor O’Donnell.
– Hoyt poprosił o spotkanie, prawda?
– Możliwe, że propozycja padła z jego strony, ale chcieliśmy tego oboje.
– Więc nie ma pani pojęcia, dlaczego pani to zaproponował – powiedziała Rizzoli.
– Czy to prawda?
– Spotkanie było konieczne.
Nie mogę postawić pacjentowi diagnozy bez bezpośredniego z nim kontaktu.
– A kiedy siedzieliście tam sobie twarzą w twarz, to o czym, pani zdaniem, myślał?
– Sądzę, że zaraz się tego dowiem od pani – odparła lekceważąco doktor O’Donnell.
– Owszem. Wiem bardzo dobrze, co się dzieje w głowie Chirurga.
Jane Rizzoli odzyskała swadę, słowa padały zimno i nieubłaganie.
– Zaprosił panią, bo chciał panią wybadać.
To jego sposób postępowania z kobietami. Uśmiecha się do nas, prowadzi miłą rozmowę. Przytoczę opinię jego szkolnych nauczycieli: „dobrze wychowany młody człowiek”.
Założę się, że kiedyście się spotkali, był bardzo miły. Czy tak było?
– Owszem, okazał się…
– Normalnym, skłonnym do współpracy facetem.
– Pani detektyw, nie jestem tak naiwna, żeby sądzić, iż jest normalny.
Tak czy owak chciał współpracować.
Był zmartwiony tym, co zrobił.
Chciał zrozumieć przyczyny swojego zachowania.
– A pani mu powiedziała, że to z powodu uderzenia w głowę.
– Powiedziałam, że uraz głowy przyczynił się do tego.
– Zapewne się ucieszył.
Uzyskał rozgrzeszenie.
– Powiedziałam szczerze, co o tym myślę.
– Wie pani, z czego jeszcze się ucieszył?
– Z czego?
– Z tego, że znalazł się z panią w jednym pomieszczeniu.
Tak było, prawda?
– Spotkanie odbyło się w pokoju do przesłuchań.
Byliśmy przez cały czas obserwowani przez kamerę.
– Ale nie było między wami przegrody.
Nie dzieliło was okno ani pleksiglas.
– Nie czułam się ani przez moment zagrożona.
– Mógł się ku pani pochylić, patrzeć na włosy, wdychać woń skóry.
Zapach kobiety go podnieca, zwłaszcza jeśli wyczuwa strach.
Czy pani wie, że psy odróżniają woń strachu?
Kiedy się boimy, wydzielamy hormony, które zwierzęta potrafią rozpoznać węchem. Warren Hoyt też to potrafi. Jest podobny do każdego polującego zwierzęcia. Wyczuwa zapach bojaźni, zapach udręki; ten zapach syci jego pragnienia. Wyobrażam sobie, o czym myślał, kiedy znaleźliście się razem w tym samym pokoju. Widziałam na własne oczy, do czego prowadzą jego upodobania.
Doktor O’Donnell próbowała się uśmiechnąć, lecz niezbyt jej to wyszło.
– Jeśli ma pani zamiar mnie przestraszyć…
– Pani ma długą szyję, doktor O’Donnell.
Niektórzy nazywają taką szyję łabędzią. Musiał to sobie zapamiętać. Czy nie zauważyła pani, choćby raz, że wpatruje się w pani szyję?
– Och, dość! Proszę!
– Czy patrząc pani w oczy, nie spoglądał od czasu do czasu niżej?
Może myślała pani, że zerka na pani piersi, jak to robią mężczyźni. Pomyłka.
Warrena nie interesują piersi. W kobiecie pociąga go gardło. Traktuje je jako deser. Nie może się doczekać, kiedy je poderżnie… gdy już skończy z innym szczegółem kobiecej anatomii.
Zaczerwieniona doktor O’Donnell zwróciła się do Deana.
– Pańska partnerka przesadza.
– Nie – odparł spokojnie Dean.
– Myślę, że detektyw Rizzoli trafiła w sedno.
– To jest jawne zastraszanie.
Jane Rizzoli się roześmiała.
– Była pani z Warrenem Hoytem w tym samym pomieszczeniu.
Czy wówczas się pani nie bała?
O’Donnell utkwiła w niej zimne spojrzenie.
– To była zwykła rozmowa z pacjentem, niezbędna w metodzie analitycznej.
– Tylko pani zdaniem.
On traktował wasze spotkanie zupełnie inaczej.
– Jane Rizzoli zrobiła krok ku rozmówczyni; w jej ruchu był cień agresji, który nie uszedł uwagi doktor O’Donnell.
Choć wyższa i bardziej imponująca zarówno pod względem prezencji, jak i statusu, czuła się przytłoczona determinacją rozmawiającej z nią kobiety. Czuła, że czerwieni się na twarzy, słuchając tego, co miała jej do powiedzenia detektyw Rizzoli.
– Oświadczyła pani, że był uprzejmy i skłonny do współpracy.
Oczywiście, bo dopiął tego, czego pragnął. Znalazł się w jednym pokoju z kobietą. Z kobietą, która siedziała wystarczająco blisko, żeby poczuł podniecenie. Ukrył to, naturalnie, potrafi to bardzo dobrze robić. Potrafi prowadzić całkowicie normalną rozmowę, myśląc wyłącznie o tym, żeby poderżnąć kobiecie gardło.
– Przeholowała pani – stwierdziła doktor O’Donnell.
– Sądzi pani, że chcę ją tylko przestraszyć?
– Czy to nie jest oczywiste?
– Powiem pani coś, co panią rzeczywiście przestraszy.
Warren Hoyt poczuł pani zapach i to go podnieciło. Teraz jest na wolności i znowu poluje. No i najważniejsze: on nigdy nie zapomina zapachu kobiety. Po raz pierwszy zobaczyła w oczach doktor O’Donnell strach.
Spostrzegłszy go, odczuła nieznaczną satysfakcję.
Chciała, żeby doktor O’Donnell poznała przedsmak kłopotów, które wtargnęły w jej życie w ciągu ostatniego roku.
– Musi się pani przyzwyczaić do strachu – powiedziała.
– Będzie to pani potrzebne.
– Pracowałam już z ludźmi takimi jak on – odparła doktor O’Donnell.
– Wiem, kiedy powinnam się bać.
– Hoyt jest inny niż ci, z którymi miała pani do czynienia.
Doktor O’Donnell się roześmiała.
Stymulowana dumą odzyskała brawurę.
– Oni wszyscy są inni.
Każdy jest wyjątkowy.
Nigdy nie zostawiam ich własnemu losowi.