Tej nocy Galina nie mogła zasnąć, a przecież w ciepłym domu Sowina, pachnącym zwierzętami, przesyconym ciężką, upajającą wonią siana, zaśnięcie powinno być łatwe. Jednak za każdym razem, gdy zapadała w półsen, śniła o Maszy, czasami dziewczynie, czasami ptaku. Masza płakała, wyciągała do niej czarne jak smoła skrzydła i wołała ją słodkim głosem.
– Gdzie jesteś, Gałka? Dlaczego po mnie nie przychodzisz?
– Jestem – odpowiedziała Galina. – Szukam cię.
– Nie zostawiaj mnie tutaj – błagała Masza. – Proszę, nie zostawiaj mnie, nie zapomnij o mnie.
– Nigdy cię nie zostawię.
– Znajdź mnie za śmiercią, za rzeką.
Oczy Maszy w ptasiej twarzy zrobiły się duże, szerokie i ludzkie. Galina zbudziła się z drżeniem, wciąż słysząc brzmienie jej wysokiego głosu. Usiadła na dmuchanym materacu, już miękkim; musiała być w nim dziurka. Miała pokój dla siebie – lata niedostatku i przyzwyczajenie do ciężkiej pracy skłoniły Sowina do budowania z rozmachem, gdy nadarzyła się okazja, więc jego dom był wielki, nieregularny, z labiryntem niedużych pokoi. Nagie belki ścian, ciepłe i pogryzione przez korniki, były pod jej palcami szorstkie i krzepiące.
Pomyślała o tym, co powiedział jej Jakow, i poczuła niepokój. Martwiła ją ciemność spowijająca plany wspólników Siergieja i ich podziemnych sprzymierzeńców. Już w dzieciństwie nauczyła się, że zasadniczo wszechświat jest przewidywalny, nawet jeśli życie nie zawsze układa się zgodnie z planem. Nie spodziewała się, że postawiona w liceum diagnoza uniemożliwi jej studia, ale sprawy przybrały właśnie taki obrót i nie mogła znaleźć pracy bez formalnego wykształcenia, z samą tylko dobrą znajomością angielskiego, francuskiego i niemieckiego. Samodzielnie uczyła się języków, w szpitalu psychiatrycznym, po prostu dla zabicia czasu. Wtedy obce słowa i dziwne litery odpierały czyhające wokół łóżka bestie, dyszące i czarne jak smoła. Były jej talizmanami, te słowa, ich różne odcienie, które niczym maski skrywały tę samą treść. Na świecie panował porządek, nawet jeśli od czasu do czasu w przebraniu. Płoszył potwory.
Siedziała na podłodze, plecami przyciśnięta do drzwi, i szeptała swoje ochronne zaklęcia – szeptała słowa oznaczające chleb, ziemię, powietrze we wszystkich czterech językach po kolei. Woda. Szkło. Świat. Koszmary przycichły, pozostawiając tylko uczucie tęsknoty i konsternacji.
Zapukała do drzwi Sowina, który z dawnego nawyku nie sypiał po nocach; widziała nikły blask łojowych świeczek sączący się przez nierówną szczelinę pod drzwiami.
– Wejdź. – Nosił długą bliznę, a jego chude starcze nogi przywodziły na myśl bociana; kufajka narzucona na poplamioną koszulę zwisała jak para atroficznych szarych skrzydeł.
– Śniła mi się siostra – powiedziała. – Kazała się szukać za rzeką. Wiesz, co to znaczy?
– W pobliżu płynie rzeka – odparł i usiadł na zamkniętej na kłódkę skrzyni w nogach wąskiego, idealnie zasłanego łóżka, które przypomniało jej szpital.
– Skromnie mieszkasz.
Skinął głową.
– Im mniej masz, tym mniej stracisz.
– A może im więcej stracisz, tym mniej masz.
– Możliwe. Ale rzeka… Nie przekraczamy jej często, bo wodniki i rusałki nie lubią, gdy ludzie brudzą wodę. I przeprawa może być skomplikowana. Na drugim brzegu rośnie las Berendeja.
– Nikt go jeszcze nie widział, prawda?
Pokręcił głową i zaniósł się mokrym kaszlem.
– Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Zemuna się martwi, a Kościej rwie się, żeby coś zrobić. Teraz każdy myśli, że on coś kombinuje, więc chce udowodnić, że zawinił ktoś inny.
– Myślisz, że to on?
– Nie – odparł Sowin. – Jest postacią chtoniczną, tacy zawsze demonizują bez powodu. Ludzie po prostu nie lubią niczego, co się kojarzy ze śmiercią i brudem. Czy masz pojęcie, jak ty i ja różnimy się od wszystkich na powierzchni? Większość ludzi wolałaby umrzeć niż żyć pod ziemią, bez słońca.
– Nie chcę zostać tutaj na zawsze. Tylko tyle czasu, ile będzie potrzeba na odnalezienie siostry.
Sowin otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale po namyśle zmienił zdanie i tylko westchnął.
– Dziękuję – powiedziała Galina. – Wiem, że to może zabrać całą wieczność. Po prostu nie chcę teraz o tym myśleć.
– To miejsce wsysa człowieka. Tu jest wygodnie, z początku jesteś ciekawa, co jeszcze można tu znaleźć, chcesz eksplorować, a potem po prostu osiadasz, budujesz dom i spędzasz dnie na grze w warcaby.
– Mnie to nie spotka.
– Chyba nie. – Przeżuł powietrze bezzębnymi ustami. – Zakładam, że kochasz siostrę.
Galina pokiwała głową. Wybaczyła Maszy ślub i dziecko; teraz tylko chciała ją odzyskać.
– Tak mi przykro – szepnęła, zapominając o Sowinie. – To wszystko moja wina.
– Zachowaj ostrożność – przykazał. – Spójrz na Davida, gdybyś potrzebowała przypomnienia. Kochał żonę, a jednak nigdy nie zrobił nic, żeby wrócić. Teraz jest dla ciebie odpowiednia chwila, bo wszyscy rozmawiają o sądnym dniu i o tym, że powierzchnia nas zagarnie, wszyscy się boją. Może namówisz kogoś, żeby poszedł z tobą za rzekę. A jeśli chcesz mojej rady, idź jutro, idź, dopóki ból jest jeszcze dość świeży, żeby cię zagrzewać. W dniu, w którym cierpienie stępieje, zamieszkasz tutaj i będziesz pijać herbatki z jaśnie panią Eleną.
– Nie lubisz jej?
– Nie tylko jej. Nie cierpię arystokracji.
– Wydaje się miła.
– O tak, jest. Ale chodzi mi o zasadę.
– Jak możesz nienawidzić kogoś dla samej zasady?
Sowin westchnął i zamknął oczy.
– To łatwiejsze niż myślisz.
Galina wstała.
– Dziękuję. Jutro pójdę. Przypuszczam, że nie wybierzesz się ze mną?
Pokręcił głową, zniechęcony.
– Czuję się stary. Nie chce mi się eksplorować. Będziesz tu zawsze mile widziana, ale to wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, przykro mi.
Wróciła do swojego pokoju, szepcząc Je ne sais pas i Ich weiss nicht do siebie, żeby się ustrzec przed chaosem. A więc rzeka istniała; czy to znaczyło, że postać Maszy w jej śnie była prawdziwa? Ale od samego początku spodziewała się rzeki, ciemnej, krętej, pachnącej kurzem, z samotnym wioślarzem, który przyjmie miedzianą monetę w dłoń, krzepką i pomarszczoną, jakby wyrzeźbioną z ciemnego drewna – i czy to miało jakieś znaczenie? Ważniejsze były wskazówki i byłaby głupia, gdyby nie podążyła za nimi.
Z tą myślą przyszło ogromne zmęczenie, więc położyła się na prawie płaskim materacu. Jeszcze nim zamknęła oczy, zafalowała przed nią ciemna woda i mała plamka światła, rosnąca, gdy łódź podpływała bliżej, kierowana przez latarnię mrugającą na dziobie.
Nazajutrz rano zapytała Fiodora i Jakowa, czy chcą iść. Jakow chciał. Fiodor pomyślał trochę i pokręcił głową.
– Zemuna pójdzie z nami – powiedział Jakow. – Wczoraj z podnieceniem powtarzała, że trzeba coś zrobić. Jeśli ją poprosisz, będzie musiała pójść. Rozpytaj się, zobacz, kto jeszcze jest dzielny.
– Chyba musimy zabrać tego bandziora, Siergieja – powiedziała Galina. – Może rozpozna głos, który słyszał.
– Niezły pomysł. Tylko że jest niebezpiecznym człowiekiem, nawet jeśli niedawno został wskrzeszony.
– Zabierzcie tylko jego duszokamień – podsunął Fiodor.
– To na nic. Jak z tym czymś pogadasz? Za pośrednictwem medium?
– Może przełożyć duszę do czegoś innego? Może w szczura.
– One też nie mówią – zauważyła Galina.
– Kurwa mać! – Fiodor trzasnął pięścią w stół. – Ja tylko próbuję pomóc!
– Jeśli chcesz pomóc, chodź z nami – powiedziała Galina.
Fiodor się skrzywił.
– Robię, co mogę. Nie muszę was tam prowadzić, wiesz?
– Dość kłótni – oświadczył Sowin. – Zemuna i Kościej coś wymyślą.
Znaleźli wszystkich w karczmie. Galina zastanawiała się, czy ktoś poszedł do domu, czy może przez całą noc siedzieli za drewnianymi stołami, wyprostowani i cisi w ciemności.
– Odchodzę, żeby przebyć rzekę – powiedziała do Zemuny. – Szukam kogoś, kto pójdzie ze mną.
– Kogoś znajdziemy – obiecała krowa. – Pomyśleliśmy też, że musimy zorganizować ekspedycję na powierzchnię.
Galina przyznała jej rację, ale ten pomysł nasilił jej niepokój. Jeśli Siergiej powiedział prawdę – a nie miała powodu wątpić w jego szczerość – to kto wie, co knuli jego byli koledzy? Przyszła jej na myśl wizja pustego miasta, wyludnione ulice ze śmieciami niesionymi przez wiatr po chodnikach, stada ptaków siedzących na drutach elektrycznych i czerniących niebo; wyobraziła sobie, jak patrzą z dachów, zaglądają przez okna do swoich dawnych mieszkań, tęsknią za życiem, które musiały porzucić. Pomyślała o matce, starej siwej wronie, i o dziecku Maszy – byłoby ledwie pisklęciem, nieumiejącym latać.
A co z babcią, zamkniętą w szpitalu, wśród ścian pokrytych spękaną farbą w kolorze sików? Co ze starą samotną kobietą, z siecią zmarszczek wokół oczu i ust, siedzącą na szpitalnym łóżku, zastanawiającą się mętnie, dlaczego już nikt jej nie odwiedza, nawet córka – czyż nie miała córki? Pamięta mysie ogonki i tanie wzorzyste sukienki, pamięta cerowanie białych wywijanych skarpetek, ale dziewczynki zlewają się, córka, wnuczki, siostrzenice, bratanice i dzieci ich dzieci, liczna rodzina i przyjaciele; nie mogła zapamiętać imienia Galiny i zawsze najpierw musiała wypróbować kilka innych imion.
Galina współczuła babci w ten abstrakcyjny sposób, jaki rezerwuje się dla starych – generalna litość nad zniedołężnieniem i podupadaniem na zdrowiu, rozpoznanie własnego losu u innej osoby. Współczuła staruszkom, które nieśmiało czekały przy ławkach, gdzie młodzi ludzie śmiali się i pili piwo, żeby w stosownej chwili szybko pozbierać puste butelki i zamienić je w punktach skupu na drobniaki, by uciułać na butelkę mleka i trochę taniej ryby dla kota, by polepszyć nędzną egzystencję na rządowej emeryturze, która się nie zmieniała, podczas gdy ceny z dnia na dzień się podwajały, potrajały, wzrastały czterokrotnie. Współczuła starcom, którzy przypinali ordery do wyświechtanych marynarek, żeby zakryć dziury w klapach, i którzy chudli z dnia na dzień.
Najbardziej żałowała chronicznie chorych, zagubionych, załamanych, niezdolnych zatroszczyć się o siebie, upchniętych po czworo czy pięcioro w szpitalnym pokoju. Z początku odwiedzała babcię, gdy wciąż była nadzieja, że wróci do domu. Gdy stało się jasne, że zostanie tam na zawsze, zakończyła wizyty, nie mogąc znieść poczucia winy. Teraz nie mogła przestać myśleć o tym, czy starzy ludzie też ulegną przemianie w ptaki, czy może będą tkwić w szpitalu, zapomniani, opuszczeni, z początku zastanawiając się, dlaczego nie ma obiadu, a potem po prostu godząc się z tym faktem, jak ze wszystkimi niepojętymi, lecz niebywale okrutnymi kolejami losu.
Jakow, Zemuna i Kościej odbywali naradę, a Sowin i David przysłuchiwali się pilnie. Fiodor błąkał się po karczmie, jakby kogoś szukał – Galina przypuszczała, że cygańskiej dziewczyny, którą wczoraj był tak zajęty.
– Przepraszam.
Odwróciła się i zobaczyła wojownika, średniowiecznego Tatara-Mongoła. Musiała patrzeć w dół, bo był niski, a na domiar miał pałąkowate nogi, które jeszcze bardziej zmniejszały jego już mało imponujący wzrost. Rąbek długiego filcowego płaszcza muskał podłogę, niemal zakrywając buty o miękkich podeszwach.
– Słucham? – Zapytała.
– Nazywam się Timur-bej. Słyszałem o twojej siostrze – powiedział. – Przykro mi. Czy mogę jakoś pomóc?
– Możesz pójść ze mną. Ale dlaczego? Nikt tutaj, jak się zdaje, nie ma ochoty włóczyć się po lasach Berendeja.
Spojrzał na nią pozbawionymi wyrazu wąskimi oczami. Galina zdała sobie sprawę, że człowiek stojący przed nią jest bardzo, bardzo stary – pięćset lat? Sześćset?
– Pokuta – powiedział. – Jeszcze nie odpokutowałem swoich zbrodni.
– Chodzi ci o Złotą Ordę?
Wzruszył ramionami.
– Robiliśmy, co musieliśmy, ale są okrucieństwa, jakich dopuszczałem się bez przymusu.
Uśmiechnęła się do niego.
– Mam na imię Galina. Jestem wdzięczna za pomoc, bez względu na to, jakie zło wyrządziłeś.
Lekko skinął głową, przerzucając przez ramię długi czarny warkocz przetykany paroma srebrnymi nitkami. Galina pomyślała, że wygląda jak wódz tatarski ze słynnego obrazu przedstawiającego bitwę na Kulikowym Polu – brakowało mu tylko miedzianego hełmu i zbroi. Wyobraziła sobie małego mężczyznę w bojowym rynsztunku, walczącego z rosyjskim mistrzem, ogromnym mnichem Pierieswietem. Wyobrażenie było niemal komiczne. Potrząsnęła głową. To wszystko działo się dawno temu, a jednak jej lekko skośne oczy i kości policzkowe zarysowane jak skrzydła stanowiły świadectwo powiązania ze Złotą Ordą. Masza była wolna od tego dziedzictwa, miała nos jak guziczek i szare oczy. Masza, przypomniała sobie. Nie wolno się rozpraszać, nie wolno poznawać dziejów innych ludzi i patrzeć, jak się dostosowywali; nie ma znaczenia, czy historia ich skrzywdziła lub o nich zapomniała. Oni nie wygrywali wojen, nie wykazywali się męstwem; zwycięzcy nie poświęcili im jednej myśli i ona też nie powinna. Masza była jej jedyną troską, jej siostra była jej jedynym obowiązkiem.
Niebawem nadeszła pora ruszyć w drogę. Galina, Jakow, Zemuna, Timur-bej i Kościej mieli pójść nad rzekę oddaloną, jak oceniła krowa, o niespełna dzień marszu. David zapakował im chleb, piwo i trochę suszonych owoców na drogę.
– Przepraszam – powiedział. – Nie mamy świeżych. Gdy nie ma tu Berendeja, nikt nie przyniesie światła słonecznego do mojego ogrodu.
– Nic nie szkodzi – zapewniła Galina. – Widziałeś Elenę?
Skinął głową.
– Odeszła dziś rano. Powiedziała, że chce porozmawiać o czymś z rusałkami i wodnikami. Spokojna głowa, powiem jej o was, gdy wróci. Może prześle ci wiadomość przez któregoś ze swoich wodnych przyjaciół. Wypatruj ich, gdy dotrzesz do rzeki. Roi się tam od wszelkiego rodzaju duchów wody, na pewno będą skore do rozmowy.
– Dziękuję.
Jakow wziął tobołek od Davida.
– Niedługo wrócimy – zapowiedział.
David pokiwał głową.
– Uważaj na siebie, wnuku. – Wyrzekł to słowo z pewnym wysiłkiem, jakby wciąż się do niego przyzwyczajał.
– Oczywiście. Mało prawdopodobne, by coś poszło źle, prawda?
David wzruszył ramionami.
– To miejsce nie jest bezpieczne. Nie ma czegoś takiego jak bezpieczne miejsce. Na tej samej zasadzie nie ma dobrego cara, niezależnie, jak bardzo ludzie chcą w to wierzyć.
– Co zrobimy z Siergiejem? – Zapytała Galina Zemunę.
– Zajęliśmy się nim zeszłej nocy. Idzie z nami, Kościej go unieszkodliwił. – Wielkie smutne krowie oczy zerknęły na Kościeja, który wbił rękę do kieszeni surduta i wyjął dużego gawrona albinosa. Ptak miał przycięte skrzydła, a w jego ślepkach błyskało oburzenie.
– Pierdol się! – Zaskrzeczał.
– Spokojnie – mruknął Kościej. – Mówiłem ci, to tylko na jakiś czas. I naprawdę, drogi chłopcze, powinieneś być szczęśliwy, że zmartwychwstałeś, zamiast gnić w tej rzece, z węgorzami wślizgującymi się w oczodoły. Przez jakiś czas będziesz ptakiem. Ciesz się nowymi perspektywami, jakie się przed tobą otwierają.
– Włożyłeś duszokamień w tego ptaka? – Zapytała Galina.
Kościej skinął głową.
– Obiecałem, że w końcu uwolnię jego duszę ze szklanego zamknięcia, ale na razie wolę go mieć w postaci… Przenośnej.
– Nie wkurzaj mnie – zakrakał gawron Siergiej.
– Bo co? – Kościej potrząsnął kościstym palcem przed jego dziobem.
Gawron podjął nieudaną próbę dziobnięcia.
– Mam przyjaciół.
Kościej zachichotał – nieprzyjemny dźwięk przypominał skrobanie paznokciami po szybie.
– Nie, nie masz. Zabili cię, pamiętasz? Twoją jedyną szansą jest dobre sprawowanie i służenie nam pomocą. Jeśli się spiszesz, może znowu będziesz mógł żyć w ludzkiej postaci. – Kościej wepchnął wzburzonego ptaka do kieszeni.
– Wszyscy gotowi? – Zapytała Zemuna. – W takim razie w drogę.
Ruszyła pierwsza. Galina pomyślała, że trudno traktować poważnie ekspedycję, której przewodzi wielka lśniąco biała krowa, z wymionami kołyszącymi się w rytm energicznych kroków. Zastanawiała się również, czy gadające inteligentne zwierzęta nie powinny nosić ubrań, bo Zemuna wydawała się dziwnie naga.
Jakow i Kościej szli za krową, a Galina i Timur-bej zamykali tyły. Przypominali szkolną wycieczkę i Galina miała ochotę złapać Timur-beja za rękę. Pohamowała się, bo choć był mikry, wyglądał dość onieśmielająco. Poza tym, pomyślała, jego nikt nigdy nie zaganiał z grupą dzieciaków do muzeum czy na wystawę rolniczych osiągnięć kraju. To frustrujące, że nie łączyło ich ani jedno wspólne doświadczenie; czy okoliczności i czasy mogą być tak odległe, żeby absolutnie nic się nie pokrywało?
– Nie podoba mi się tutejsza trawa – powiedział Timur-bej. – Jest taka biała i mokra. Wiesz, jaka powinna być trawa? Złota i sucha, szepcząca na wietrze, falująca, rozstępująca się przed galopującym koniem niczym zasłona z paciorków. Powinna pachnieć słońcem, piołunem i macierzanką. Widziałaś kiedyś stepy?
– W zasadzie nie – odparła Galina. – Tylko na Krymie, byłam tam w dzieciństwie. Ale pamiętam zapach macierzanki, w gorące dni był tak silny, że kręciło mi się w głowie.
– Zgadza się. Na stepie przeżyłem większą część życia.
– Kiedy… Żyłeś? – Galina skrzywiła się, ale nie mogła wymyślić taktownej formy pytania.
– Za chana Uzbeka. Zaczął panowanie w tysiąc trzysta dwunastym, gdy byłem dzieckiem.
Pokiwała głową.
– Wybacz, że pytam, ale czy ludzie tutaj, pod ziemią, dobrze się do ciebie odnosili? Nie żywili urazy?
Parsknął śmiechem.
– Nie do chana Uzbeka. Sprzymierzył się z Moskalami, nie wiedziałaś? Moskale i Tatarzy razem walczyli przeciwko Twerowi.
Galina postanowiła zmienić temat – wolała nie zdradzać się z nieznajomością co bardziej subtelnych szczegółów historii, a poza tym historia, o której była mowa, raczej budziła niesmak. Dla mnie nie powinno to mieć znaczenia, osądziła, a jednak niepokoiła ją myśl, że jej miasto sprzymierzyło się z najeźdźcami, nawet jeśli stało się to ponad sześćset lat temu.
– Co cię tu sprowadziło? – Zapytała. – Byłeś w Moskwie?
Skinął głową.
– Uciekłem tam po stłumieniu buntu przeciwko chanowi Uzbekowi. Zmienił religię naszych przodków na islam, czego nie mogłem znieść wraz z paroma innymi generałami. Jak mogliśmy porzucić głosy duchów, jak mogliśmy zdradzić żywy step, który do nas szeptał?
Timur-bej miał trzy żony, ale step kochał bardziej niż każdą z nich. Codziennie rano wychodził ze swojej jurty i uśmiechał się do złotych fal, które rozciągały się od obozu po sam horyzont. Pozostał na dalekim posterunku, choć jako jeden z głównych doradców wojskowych chana musiał często podróżować do Saraj Batu; źle znosił te okresy nieobecności na stepie. Uczestniczył w wielu ekspedycjach militarnych. Brał udział w tłumieniu powstania książąt twerskich, był przy podpisaniu traktatu z Wielkim Księstwem Moskiewskim.
Chan Uzbek wiele zrobił, żeby zjednoczyć wojujące plemiona; problem w tym, że postanowił wyrugować wiarę, która była prawdziwa, co Timur-bej czuł całym sercem – nie z żarliwości czy boskiej inspiracji, ale ponieważ trawa, niebo i jego koń, krzepki gniadosz, mówiły do niego wieloma głosami. Nigdy nie postawił brudnej nogi w strumieniu, żeby nie obrazić duchów wody.
Przez kilka lat zmagał się z nową wiarą, ale w końcu postanowił odejść.
– Kłopot w tym – powiedział Galinie – że niełatwo odejść ze Złotej Ordy. Była ogromna. Jak można odejść ze świata? – Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały smutne. – Moskale byli naszymi sprzymierzeńcami, pozostawali jednak w zależności, nie należeli do Złotej Ordy. Dlatego przybyłem tutaj.
– Jak długo wytrwałeś?
Wzruszył ramionami.
– Niedługo.
– Przykro mi.
– Ale czy można winić owce, jeśli wilk, który nocą wykradł ich młode, który żądał runa z ich grzbietów, przychodzi do nich i mówi: „Zmieniłem się, teraz chcę żyć wśród was jako brat?". Czy można winić owce, gdy wilk mówi: „Nie będę jeść tego, co wy, ani czcić waszego Boga, ale chcę, żebyście mnie przyjęły?". Czy można winić owce?
– Nie. Choć nie podoba mi się to porównanie do owiec.
Pochylił głowę.
– Nie chciałem cię obrazić. Ale masz rację, sądząc po paru moich przyjaciołach, metafora jest nieodpowiednia. Nie brakowało wilków wśród waszego ludu, i owiec gotowych do buntu.
– Kogo masz na myśli?
– Jest tu człowiek, który był opricznikiem – powiedział Timur-bej.
Galina skuliła ramiona, walcząc z chłodem, jaki niosło to słowo, tak stare, że niemal straciło sens. Pomyślała o armii Iwana Groźnego, o przytroczonych do siodła miotłach i psich głowach z czerwonymi jęzorami i mlecznymi martwymi ślepiami. W okresie, gdy uczyli się o opricznikach na lekcjach historii, miewała okropne koszmary, w których ją ścigali, z pyskami martwych psów ociekającymi śliną.
Timur-bej patrzył na nią spod ciężkich powiek.
– To straszne. Zło nie umiera, niezależnie jak bardzo je odpokutujesz. Stare zło zawsze jest świeże. Czterysta lat? Sześćset? Jakie to ma znaczenie?
– Ludzie powinni móc zapominać. Sprawy, które zdarzyły się dawno temu, nie mają znaczenia. Co by się z nami stało, gdybyśmy wciąż nienawidzili tych, którzy zrobili coś złego? Rosjanie nadal nienawidziliby Tatarów, Żydzi nienawidziliby Rosjan…
– Chcesz powiedzieć, że nie nienawidzą? – Przerwał jej Timur-bej. – A ciebie wciąż trapi myśl o opricznikach?
Skinęła głową.
– Po prostu jestem zaskoczona. Nie przypuszczałam, że znajdę tu kogoś takiego. To znaczy, dlaczego go wpuścili?
– Dlaczego ciebie wpuścili? – Timur-bej pokręcił głową tak energicznie, że warkocz chlasnął go po plecach. – Cnota nie ma tu nic do rzeczy. To miejsce mogą znaleźć tylko ci, których spotkała wielka krzywda. Żałuję, ale nie mogę ci powiedzieć, że cierpienie uszlachetnia.
– Wiem, że nie. Tylko…
– Chciałabyś, żeby uszlachetniało.
– To miałoby sens, prawda? Inaczej nie ma znaczenia.
– Ale jest szansa na odkupienie – powiedział Timur-bej. – A o więcej nie można prosić, prawda?