W Moskwie jest wiele parków – te w starym mieście, białym mieście, służą rekreacji i rozrywce, niektóre z diabelskimi młynami i ze stoiskami z lemoniadą, pełne kiosków ze wszystkim, czego dusza zapragnie, łącznie z ginem z tonikiem w puszce. Te na przedmieściach, Carycyno i Kołomienskoje, są inne. Sprawiają wrażenie prawdziwych, istniejących niezależnie od obecności ludzi. Cerkwie w Kołomienskoje i pałac w Carycynie również są prawdziwe – może zniszczone przez czas i zaniedbane, może upstrzone ptasimi odchodami i mrugające kawałkami potłuczonych butelek, ale dostojne w swej starości, rozmarzone, jak się zdawało Fiodorowi, śniące o mijających dniach, które szpecą ich fasady wykruszonymi cegłami i upartymi łatami porostów, o dniach, które odchodzą na zawsze, pozostawiając za sobą budynki podobne szkieletom dalekich wraków.
Popatrzył na odbicie w rzece – znajdowali się teraz w Kołomienskoje, a rzeka tutaj płynęła dość wartko, by stawiać opór sztywnemu uściskowi lodu, który zaczął się tworzyć przy brzegach. Pośrodku woda pozostała czarna i klarowna, jakby wczesne mrozy oczyściły ją z ropy i innych zanieczyszczeń. Prószył śnieg, płatki padały na czyste czarne lustro bez jednej zmarszczki, rozpuszczając się cicho w białej zjawie odbicia cerkwi.
Żeby się tu dostać, musieli przejść przez ogrodzenie. Oksana połamała parę smukłych brzozowych gałęzi i rozpaliła niewielkie ognisko, które wytopiło w śniegu mały krater. Siedzieli, patrząc na rzekę i śnieg. Fiodor miał ciepłe ręce od płomieni, ale grzbiet drętwiał mu z zimna. Przysunął się do ognia.
– Uważaj – powiedziała Oksana. – Zapalisz się.
– Lepszy ogień niż hipotermia. Widziałem kiedyś takiego faceta, w szpitalu. Temperatura ciała spadła tak bardzo, że musieli umieścić mu rurki w klatce piersiowej i przepuszczać przez nie ciepłą wodę. Leżałem na sąsiednim łóżku i pamiętam, jak woda gulgotała mu w piersi. Dziwny dźwięk. Niezbyt przyjemny. Jak siorbanie.
– Brzmi strasznie. Ja też widziałam ludzi zamarzniętych na śmierć. Najważniejsze to nie spać i podsycać ogień. Tutaj nie ma karetek i do rana nikt nas nie znajdzie.
– Żeby tylko do rana. Zimą nikt tu nie zagląda.
– Jeszcze jest jesień.
– Na jedno wychodzi. Kto chciałby spacerować w taką pogodę?
– Mam nadzieję, że kolesie Siergieja.
– Może. – Wrzucił gałąź w płomienie. – Gdzie twój tabor?
Z irytacją wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Może pociągnęli na Ukrainę albo gdzieś na południe.
– Dlaczego ich nie szukasz? Przeze mnie?
– Jesteś obcy – przyznała. – Większość Romów nie lubi obcych. Ale ze mną byłbyś w porządku.
– Dlaczego więc ich nie szukasz?
– Może rano. – Westchnęła. – To trudne. Tyle czasu spędzam wśród Rosjan, że sama czuję się jak obca. Kłopot w tym, że nie można żyć w dwóch światach, zawsze trzeba wybrać jeden, nawet jeśli się nie chce.
– Chyba wiem, o co ci chodzi. Często nawet człowiek nie wie, że już dokonał wyboru. – Umilkł, myśląc o lecie, gdy miał osiemnaście lat, gdy zawalił egzaminy i nie wrócił do domu. Nic nie stało na przeszkodzie, po prostu nie pojechał. Nie mógł. – Nie wie, dopóki nie jest za późno, żeby coś w związku z tym zrobić.
Oksana przygarbiła się jeszcze bardziej, wsuwając ręce pod zgięte kolana. Szczury przysunęły się do niej, w ochronny krąg ciepła.
– Jak wtedy, gdy jesteś dzieckiem, a potem nagle pewnego dnia uświadamiasz sobie, że wstydzisz się swoich rodziców, i nawet nie wiesz, jak do tego doszło. Chyba każdego kiedyś to spotyka. Nie wiem tylko, jak można się wstydzić całego narodu.
– Wiem, co czujesz – powiedział. – Chyba.
Oksana wzruszyła ramionami.
– Każdy wie, jak sądzę, do pewnego stopnia. Ale przez to wcale nie jest lżej.
– Nie – zgodził się Fiodor i popatrzył na niebo, które szarzało nad rzeką.
Wstawał świt. Odwrócił się, żeby spojrzeć za siebie, na zarys ścieżki ledwo widocznej pod grubą warstwą śniegu, który czule otulał ziemię. Pomiędzy białymi milczącymi drzewami krzyżowały się ślady ptaków, coraz lepiej widoczne, gdy światło dnia jaśniało, z początku niedostrzegalne, ale szybko nabierając siły.
Ognisko wygasło, czarny wypalony krąg na łagodnie nachylonym brzegu rzeki gapił się na nich jak pusty oczodół.
– Chodźmy sprawdzić chatę – powiedział Fiodor.
Znaleźli ją z łatwością – wszędzie stały przykryte śniegiem tablice, które podawały kierunek i informacje historyczne w dwóch językach. Naprawdę, pomyślał Fiodor, kogo obchodzi, skąd przywieziono chatę, kłoda po kłodzie? Jakie to ma znaczenie, że Piotr Wielki postanowił przenieść stolicę do Sankt Petersburga? Czy to ważne, że Piotr był pierwszym carem koronowanym koroną w stylu zachodnim, nie do odróżnienia od tych, które nosili monarchowie europejscy, i wzgardził czapką Monomacha? Pamiętał ten kołpak, wystawiony w jednym z muzeów Kremla. Wyglądałby jak zwyczajna czapka, gdyby nie obfitość klejnotów i wieńczący go krzyż. Przewodnik muzealny wyjaśnił, że czapka Monomacha symbolizuje przeniesienie ośrodka władzy z Bizancjum do Rosji, a ponieważ Bizancjum było dziedzicem cesarstwa rzymskiego, z tego względu Rosję uważano za trzeci Rzym. Mówił o spuściźnie wczesnego chrześcijaństwa, o tym strasznym i starożytnym spadku. Nieokreślony zwierzęcy instynkt podpowiadał Fiodorowi, dlaczego Piotr Wielki – nerwowy olbrzym o wąskiej klatce piersiowej – chciał uciec przed tym dziedzictwem, powielanym już w nieskończoność w kształtach cerkiewnych dachów i futrzanych czapek.
Nie chodziło o panowanie na morzu, myślał Fiodor, gdy dziewiczy śnieg chrzęścił mu pod zmarzniętymi stopami z palcami podkulonymi w za dużych wojskowych butach. Kształcenie Piotra w Europie czy jego zauroczenie Zachodem nie miało nic do rzeczy. Chodziło o ucieczkę – ucieczkę z tego przeklętego miasta z jego straszną historią pogrzebaną głęboko pod ziemią, z jego dławiącą bizantyjską przeszłością. Piotr nie mógł znieść tego miejsca, zawieszonego pomiędzy dwoma światami, dlatego wybrał nowe przymierze i zbudował nowe miasto, europejskie i czyste, gdzie ulice krzyżowały się pod kątem prostym, zamiast lawirować pijacko w górę i w dół, jak po siedmiu wzgórzach Moskwy. Piotr uciekł, pomyślał Fiodor, wiedziony instynktem samozachowawczym, w zimne, sterylne objęcia Bałtyku. Kto mógłby go potępić? Zobaczyli chatę pomiędzy nagimi drzewami, przybranymi skrzącym się lodem, z soplami obwieszającymi gałęzie jak cukierki. Fiodor czuł ich znajomy krystaliczny smak, niezapomniany od dzieciństwa.
– Myślisz, że ktoś tam jest? – Szepnęła Oksana.
Fiodor powiódł wzrokiem po śniegu na ścieżce prowadzącej do drzwi chaty.
– Z tej strony nic nie widać.
– To dobrze. Siergiej mówił, że tamten facet przychodził tu w nocy.
Zawiasy zaskrzypiały i pchnięte przez Fiodora drzwi się otworzyły. W powietrzu wisiał zapach zaniedbania – kwaśny smród rozlanego piwa i woń stęchlizny. Chata – mała izba z polepą zasłaną butelkami po piwie i szmatami – była pusta.
Fiodor odetchnął z mieszaniną ulgi i rozczarowania.
– Nie ma nikogo – powiedział i zaczekał, aż Oksana wejdzie, tupiąc nogami i zabijając ręce. Jej długie włosy zamarzły we frędzlach sopli. Kusiło go, żeby odłamać jeden i possać, jak w dzieciństwie.
– Powinniśmy przyjść tutaj w nocy – powiedziała.
– Powinniśmy – zgodził się – tylko że za bardzo się baliśmy, pamiętasz?
Oksana obrzuciła go złym spojrzeniem.
– Ja się nie bałam. Po prostu lezienie na oślep prosto w niebezpieczeństwo nie wydawało się dobrym pomysłem. Teraz przynajmniej wiemy gdzie co jest, możemy się ukryć i czekać.
Fiodor pokręcił głową.
– Dlaczego nie poszukamy tego typka, Sławy?
– Gdzie można by go znaleźć?
– Siergiej powiedział, że lubi się kręcić przy targowisku w Carycynie. Chodźmy tam, sprawdzimy. Nie będę siedział w chałupie przez cały dzień. Może przy okazji znajdziemy coś do jedzenia. Zostawimy parę szczurów, żeby czuwały za nas, dobrze?
– Nie mam pieniędzy – powiedziała Oksana.
– Ja też nie. Będziemy improwizować.
– Jeśli myślisz, że będę kraść, to masz pecha.
Fiodor parsknął śmiechem, dźwięk odbił się od starych ścian.
– Nie. Jasne, że nie. Zdaj się na mnie.
Pojechali metrem – tylko trzy przystanki. Niespodziewanie kołowrót przy wejściu na stację przyjął niezmienialną monetę i Fiodor po raz pierwszy od Bóg wie jak długiego czasu jechał metrem prawie legalnie. Godzina szczytu już minęła; znaleźli wolne miejsca i usiedli, choć jazda miała być krótka. Fiodor zawsze uważał, że rozmyślanie w pociągu jest łatwe i przyjemne, w ciemnym tunelu otulającym pędzące wagony niczym rękawiczka, gdy światła na ścianach przemykają z krzepiącą regularnością. Pozwalał myślom błądzić, wyobrażenia i obrazy przepływały mu przez głowę – wyobrażał sobie, że pędzi jak pociąg, a myśli są tylko krótkimi błyskami świateł, obdarzonymi iluzorycznym ruchem przez jego własny niepohamowany pęd.
Obserwował twarze ludzi siedzących naprzeciwko – głównie starsze panie, gdyż o tej porze wszyscy inni byli w pracy; starsze panie z oczami zagubionymi w sieciach zmarszczek, w grubych wełnianych chustkach na głowach; ich pociemniałe ręce leżały złożone na kolanach albo ściskały torby z zakupami. Byli tam również menele, śmierdzący moczem i alkoholem, i Fiodor pomyślał, że minęło prawie dwanaście godzin od ostatniego drinka. Ręce zaczęły go mrowić, zrobiły się niespokojne, ożywione jakąś fałszywą energią, która niedługo miała wprawić je w drżenie.
– Muszę się napić – szepnął do Oksany. Spojrzała na niego z umiarkowanym obrzydzeniem.
– To może zaczekać.
– Nie. – Podniósł rękę i rozcapierzył palce, ich drżenie teraz brzęczało poddźwiękowo.
– Naprawdę nie może.
Oksana westchnęła i odwróciła wzrok.
– Załatwimy ci coś na targu. Tylko się nie rozsyp, dobrze?
Skinął głową i spojrzał na dwoje nastolatków siedzących przy drzwiach na końcu wagonu. Reszta pasażerów za bardzo go przygnębiała.
Dezaprobata Oksany go nie trapiła – przywykł do spojrzeń, w których pogarda mieszała się z litością. Był znudzony nawet żalem i nienawiścią do samego siebie, uczuciami powszedniejącymi do punktu banału u każdego znanego mu pijaka. Po prostu chciał się napić i wrócić do bieżącego zadania. To nie jest takie złe, naprawdę, bo przecież ilu ludzi musi codziennie brać lekarstwa? Ilu nie może wstać z łóżka bez pigułek i maści? Alkohol był jego lekarstwem i maścią, i nie widział w tym nic wstydliwego.
Wjechali na stację i Fiodor wysiadł za Oksaną na peron. Patrząc za odjeżdżającym pociągiem, rozmyślał, co by się stało, gdyby znowu skoczył w lśniące okna – czy zostałby przeniesiony pod ziemię, czy strzaskałby szybę i padł w wodospadzie ostrych odłamków na tory, które już mruczały, zapowiadając przyjazd następnego pociągu? Czy w ciągu dwóch minut dzielących pociągi zdążyłby się wgramolić po wysokich betonowych ścianach, które oddzielały je od peronu, czy też, oszołomiony, stałby na torach, patrząc w zbliżające się światła, słysząc ryk pędzącego elektrowozu?
Oksana pociągnęła go za rękaw.
– Chodźmy. Nie ma sensu czekać.
– Czekanie zawsze ma sens – powiedział, wspominając, ile razy czekał bez wyraźnego celu, na coś albo na kogoś, kto go porwie, ukradnie. Ale Cyganie nie przyszli po niego, więc poczłapał za nią do wyjścia, garbiąc się coraz bardziej z każdym krokiem, gdy jego umysł ogarniała gorączka wskutek braku lekarstwa.
Wyszli po schodach na powierzchnię w gęsty tłum – na targu panował ruch w interesie. Pomimo drżących rąk, Fiodor badawczo zlustrował tłum. Oziębiło się, więc ludzie włożyli obszerne płaszcze, dzięki czemu nawet niezdarny kieszonkowiec mógł liczyć na powodzenie. Gdy szli po schodach, ramię w ramię, ściśnięci, drepcząc jak pingwiny, jego palce jakby same zanurkowały do ciepłej, przepastnej kieszeni jakiejś staruszki. Nie znalazły portfela, ale zamknęły się na kawałku papieru. Jeden banknot, ledwo starczy na drinka, ale więcej nie potrzebował. Wcisnął go do swojej kieszeni i zwolnił kroku na wypadek, gdyby ofiara odkryła kradzież.
Oksana pokręciła głową, ale nic nie powiedziała, nawet gdy stanął przy kiosku w podziemnym przejściu i kupił gin z tonikiem w puszce. Wypił na miejscu, czując, jak drżenie palców ustaje prawie od razu. Rzucił pustą puszkę w stronę bezpańskich psów, śpiących spokojnie przy kiosku.
– To miłe – powiedziała Oksana. – W każdym podziemnym przejściu są bezpańskie psy i ludzie zawsze wymijają je ostrożnie. Nawet gdy leżą wyciągnięte, nikt nie nadepnie na łapę.
– Szkoda tylko, że sprzedawcy je karmią. Spójrz tylko, jakie spasione. Jeśli nie przestaną ich podkarmiać, leniwe kundle nigdy się stąd nie wyniosą.
– A niby dokąd miałyby pójść?
Obojętnie wzruszył ramionami.
– Idziemy na targ?
Szczury wierciły się pod jego płaszczem, chętne zabrać się do pracy. Fiodor pomyślał, że wolałby solidniejsze wsparcie. Może pistolet? Tak pistolet byłby mile widziany, gdy ma się do czynienia z zawodowymi przestępcami.
Weszli po schodach. Tuż na lewo znajdowało się wejście na targ, otwarta brama z rurek aluminiowych. Zobaczyli śnieg zdeptany przez niezliczone stopy w brudną breję, prowizoryczne stragany z garstką nieforemnych, produkowanych spółdzielczo ubrań i butów, zagubionych w morzu podrabianych firmowych koszulek, torebek i dżinsów ze słowami takimi jak „Nike" i „Jordache", wyszytymi byle jak, bardziej w symbolicznym geście niż w rzeczywistej próbie oszustwa.
Oksana szła wzdłuż straganów, jej spojrzenie czasami zatrzymywało się na torebce czy bluzce; Fiodor martwił się, że rozproszy ją obfitość lśniących przedmiotów, lecz dobrze sobie radziła. Jego oczy przeszukiwały tłum, wypatrując obowiązkowych skórzanych kurtek i złotych łańcuchów. Nie widział przedtem Sławy, ale znał ten typ.
Tłum składał się głównie ze starszych kobiet i Fiodora zaczęło ogarniać zniechęcenie, gdy nagle jego uwagę przyciągnął zapach jagnięciny i kolendry. Jak większość pijaków, nie był szczególnie zainteresowany jedzeniem, ale buda z kebabem, z której płynęły zapachy, wyglądała na pewne miejsce spotkań reketierów.
Oksana widocznie pomyślała to samo, bo wciągnęła powietrze nosem i głośno przełknęła ślinę.
– Może są tam – powiedział Fiodor. – Sprawdźmy.
– Jestem głodna.
Powinien poczuć się winny. Zamiast tego zlustrował tłum, namierzając cele wśród kupujących pochłoniętych oglądaniem towarów i szwów na odzieży gotowych rozpruć się z byle powodu. Przechodził obok nich, jego pewne teraz ręce od niechcenia sięgały do kieszeni i torebek, aż w końcu trzymał w nich spocony plik zmiętych banknotów.
– Załatwione – powiedział. – Chodź, kupimy ci coś do jedzenia. I dla twoich szczurów.
Szczury odpowiedziały entuzjastycznym zamieszaniem pod jego kurtką, przeciskając się bliżej do wylotów rękawów.
Fiodor i Oksana weszli do budy, która nie różniła się od innych przybytków tego rodzaju. Za ladą tkwił spocony osobnik w podkoszulku, a w powietrzu gęste zapachy cebuli i jagnięciny mieszały się z bardziej delikatnym aromatem kolendry i szczypiorku. Plastikowe stoliki były puste, z wyjątkiem jednego w kącie, skąd płynął zapach tytoniu i niskie męskie głosy. Fiodor zauważył kącikiem oka smugę rdzawej czerwieni i błysk złota, i podszedł do lady, by złożyć zamówienie. Zabrali plastikowe talerze z kebabem – kawałki tłustego zwęglonego mięsa żałośnie przyprószone odrobiną ziół – do stolika przy drzwiach, skąd mogli dyskretnie obserwować bandytów. Fiodora kusiło, żeby zamówić kieliszek wódki, ale się oparł. Tym razem, osądził, trzeźwość będzie lepsza. Poza tym ostatnio gorzała była droga. Osobliwe próby Gorbaczowa, mające na celu uszlachetnienie narodu przez zniechęcanie do picia, działały Fiodorowi na nerwy, i choć kampania promująca wesela bezalkoholowe (co, jak przypuszczał, doprowadziłoby w końcu do niepokalanych poczęć) w zasadzie się zakończyła, ceny nie spadły do poziomu sprzed ery radzieckiego prezydenta.
Najwyraźniej bandyci w kącie byli podobnego zdania. Prowadzili ożywioną dyskusję o wykorzystaniu szybkowaru do produkcji bimbru.
– Jest idealny – powiedział jeden z nich. Sądząc po spadzistych ramionach i zdeformowanych uszach, był emerytowanym bokserem. – W małym mieszkaniu, co nie? Można użyć cukru albo ziarna, albo ziemniaków, a potem tylko przedestylować w szybkowarze. Mam balon do fermentacji, wciśnięty za kanapę w kuchni, jakieś trzydzieści litrów. Destylacja w szybkowarze trwa może godzinę. Dobry samogon, prawie bez zapachu i farfocli, i nie ma po nim kaca.
– Mój sąsiad przepuszcza dwa razy – powiedział ten, który, jak domyślał się Fiodor, był Sławą. – Jest chemikiem, ma super sprzęt, palniki Bunsena i tak dalej. I te spiralne szklane rurki.
– Z szybkowarem nie trzeba destylować dwa razy – powiedział były bokser. – Towar jest czysty za pierwszym razem. Albo możesz robić wino, zaoszczędza kłopotu.
– Ale winogrona są drogie – zaznaczył inny.
Były bokser lekceważąco machnął ręką.
– Weź rodzynki. Nie kapuję, czemu są tańsze od winogron, ale są. I mają więcej cukru na kilo.
Fiodor przyjrzał się mężczyźnie, który według niego był Sławą – młodszy od towarzyszy i chudy, nie tyle dzięki uprawianiu ćwiczeń, ile raczej nieregularnym posiłkom; wyglądał na przywódcę rządzącego za pomocą mózgu, nie mięśni.
Sława sprawiał wrażenie roztargnionego – często spoglądał na ciężki metalowy zegarek, cichy symbol bogactwa, i pocierał twarz, za każdym razem błyskając kilkoma wielkimi pierścieniami. Fiodor zauważył lekkie drżenie jego smukłych palców, jasnych jak mankiet kremowej koszuli. Mankiet się zsunął ze zgiętej ręki, odsłaniając coś, co Fiodor wziął za tatuaż – ciemny trójkąt otaczający trzy koła – i Sława pociągnął go śpiesznie. Podniósł głowę i Fiodor w ostatniej chwili odwrócił wzrok. Mając jeszcze przed oczami rysunek na skórze, szepnął do Oksany:
– Widziałaś ten tatuaż?
– To nie tatuaż – odszepnęła z ustami pełnymi mięsa i kolendry. – To wypalone piętno.
– Skąd wiesz?
Wzruszyła ramionami, przeżuwając z większą energią.
– Wygląda… Jak… Piętno. – Nie jadła chleba, wrzucała kawałki w rękawy, gdzie znikały błyskawicznie. Szczury też zgłodniały. Podała kromkę Fiodorowi, a on przekazał ją gryzoniom, które otulały go jak ciepły, oddychający całun, niewidoczne pod kurtką, ale wybrzuszające ją w pasie.
Bandyci jedli teraz w milczeniu, pośpieszani niecierpliwymi spojrzeniami i posapywaniem przywódcy.
Oksana szepnęła coś w rękaw i jeden z mniejszych szczurów wyskoczył na podłogę, najwyraźniej z kozaczka.
Fiodor rozejrzał się z niepokojem, ale nikt oprócz niego nie zauważył brązowej smugi futra przecinającej linoleum ozdobione kałużami stopionego śniegu i brudu. Fiodor wstrzymał oddech, gdy szczurek, wypełniając instrukcje Oksany, przemknął pod stół bandytów, wspiął się na nogę krzesła i wsunął na siedzenie obok Sławy. Bandyta był zbytnio zaaferowany, żeby zauważyć różowy drgający nosek i małe, dziwnie ludzkie łapki sprawdzające zawartość jego kieszeni. Szczur odskoczył, gdy Sława rozchylił kurtkę i wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni.
Bandyci uiścili rachunek i wyszli, rozmawiając o względnej wyższości cukru nad rodzynkami. Fiodor i Oksana czekali, aż drzwi się zatrzasną, potem też zapłacili za posiłek. Szczur wrócił z wysoko podniesionym łebkiem, trzymając coś w pyszczku.
Oksana pochyliła się i podniosła zwiadowcę na dłoni. Wyjęła z pyszczka coś małego i dała to Fiodorowi.
Mała kulka zielonego księżycowego szkła potoczyła mu się po dłoni, ciepła i lekko wilgotna. Pomyślał, że pulsuje stłumionym oddechem i falującym życiem, i zadrżał, próbując sobie wyobrazić, co czuje dusza uwięziona w maleńkim szklanym kokonie jak mucha w bursztynie.
Wrócili do Kołomienskoje. Na drodze musiał panować tłok, bo bandyci wyprzedzili ich tylko o parę minut. Fiodor zobaczył ich po drugiej stronie ulicy, przy centralnym wejściu do parku, gdy wysiadali z rdzawoczerwonego, pasującego do koloru kurtek mercedesa, i rozprostowywali nogi.
– Jeżdżenie po Moskwie nie ma sensu – zauważył.
– Nie chodzi o prędkość – powiedziała Oksana. – Chodzi o pokazanie, że nie muszą korzystać z metra.
W tej chwili Fiodor ogromnie zatęsknił za starymi dobrymi radzieckimi czasami, kiedy wszyscy byli na tyle biedni, że musieli korzystać z metra, z wyjątkiem paru aparatczyków rozbijających się lśniąco czarnymi wołgami. Wspomniał ojczyma, który podejrzliwie patrzył na każdego, kto miał auto, zakładając, że zdobył je nieuczciwie, na drodze przekupstwa czy złodziejstwa; zwykle miał rację, pomyślał Fiodor, choć nie lubił się z nim zgadzać.
Trochę nim pogardzał za to, że tak haruje, że marnuje życie na ponurą, niewdzięczną pracę w tej czy innej fabryce; nie nienawidził swojej roboty, ale też jej nie lubił, jakby wskutek rutyny i nudy zostało w nim za mało życia, żeby wykrzesać bodaj odrobinę entuzjazmu do jednego czy drugiego. Życie Fiodora też było nie do pozazdroszczenia, ale pocieszał się, że przynajmniej nie jest takie smętne jak egzystencja ojczyma. Nie miał pojęcia, co porabia jego rodzony ojciec, ale miał nadzieję, dla dobra tego człowieka, którego nigdy nie poznał, że wiedzie mu się lepiej.
– Musimy się dowiedzieć, czyja to dusza – oświadczyła Oksana.
– Jak to zrobimy?
Wskazała stado kawek pracowicie dziobiących śnieg.
– Myślisz, że się uda? – Zapytał.
– Z Siergiejem i gawronem się udało. Możemy spróbować.
– Jak złapiemy ptaka?
Oksana rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje. Fiodor pomyślał, że dla przechodniów są niewidzialni, zbyt zwyczajni, żeby przyciągać uwagę. Gdy uznała, że nikt nie patrzy, wytrząsnęła kilka szczurów z rękawów i wskazała im ptaki.
Fiodor z początku był sceptyczny, ale szczury okazały się szybsze i lepiej zorganizowane niż przypuszczał. Podzieliły się na dwie grupy, okrążyły jednego ptaka i odcięły go od reszty stada. Kawka spostrzegła, że jest otoczona, i rozpostarła skrzydła, gotowa do lotu, a wówczas szczury rzuciły się na nią wszystkie naraz, jak skoordynowane stado maleńkich lwic. Ptak zaskrzeczał i został obezwładniony, pogrzebany pod ruchliwą masą futra i zwinnych ogonów.
– Tylko go nie zjedzcie – przykazała Oksana surowo. Śnieg chrzęścił pod jej butami, gdy zbliżała się do ptaka unieruchomionego przez szczury. Podniosła go, nastroszonego, ale bez szwanku, i wetknęła szklaną kulkę w szeroko otwarty, drgający ze strachu dziób.
Ptak przełknął i okrągłe ciało obce trafiło do wola. A potem przemówił.
Miał na imię Władimir i był biznesmenem – prawdziwym, nie jednym z tych bandziorów i reketierów, którzy tylko nazywali się biznesmenami, ale nigdy uczciwe nie przepracowali ani jednego dnia. Władimir należał do tych dzielnych nielicznych, którzy pierwsi otworzyli własne firmy – produkował skarpety i pseudoperskie dywany, i interesy szły dobrze. Jego historia była smutnie znajoma: kilka gangów zajmowało się wymuszaniem haraczu i pogróżkami, więc zrobił to, co musiał zrobić każdy inny – spośród wielu wybrał mniejsze zło. Nawet „mniejsze" było określeniem względnym. W zasadzie nie rozróżniał gangsterów, gdy przychodzili i wychodzili, rabowali i grozili, potrząsając łańcuchami i cęgami, swoimi ulubionymi narzędziami perswazji, służącymi do wydobywania pieniędzy, wyznań i czasami zębów. Nawet wyglądali tak samo: przed modą na rdzawoczerwone kurtki wszyscy paradowali z krótkimi włosami i w skórach. Dla wygody i swobody ruchów nosili spodnie dresowe, jak w czasach, gdy ich ulubionym zajęciem było golenie hipisów. Władimir chciał, żeby zostali na peryferiach, nieświadomi rozwoju prywatnych firm, ale byli tu, nie kryjąc się, grożąc z każdego kąta.
Zawarł układ ze Sławą, bo wyglądał na członka sfery inteligencji. Miał smukłe palce i zmęczone, ale życzliwe oczy, i dziwny nawyk – w trakcie wymuszania haraczu kiwał z zadumą głową. Lubił czytać, z upodobaniem cytował Johna Stuarta Milla i Jonathana Swifta; uwielbiał Thomasa Manna i Remarque'a. Władimir wybrał go na swoją ochronę – swój „dach" w żargonie, który stawał się niepokojąco znajomy – ponieważ uznał, że skoro musi komuś podlegać, to człowiekowi wykształconemu. Drobna próżność, myślał.
Ale niebezpiecznie było korzystać z ochrony człowieka, który lubił rozważać, czy osobiste doświadczenia są zależne od wyobraźni albo czy możliwe jest wymyślenie naprawdę nowej istoty, niebędącej amalgamatem znanych stworzeń. Niebezpiecznie było zależeć od kogoś, kto się zastanawia, czy smok w herbie miasta jest spokrewniony z waranem z Komodo, którego mocno przypominał, a jeśli tak, to kiedy święty Gieorgij miał okazję odwiedzić Malaje. Człowiek z taką fantazją mógł zauważyć magię, która wsączała się do świata, rzuconą mu pod nos jak okrągła lśniąca przynęta.
– Wiesz o czarach? – Zapytała Oksana.
Kawka załopotała skrzydłami.
– Oczywiście, wiedziałem od chwili, gdy zaczął o nich myśleć. Pożyczył ode mnie parę książek o Kabale, starych i cennych. Można powiedzieć, że moja babka była żydowską mistyczką. Nie znam się na tym, te bzdety wcale mnie nie interesowały.
– Ale teraz interesują – zauważył Fiodor. Rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy z ptakiem. – Powiedz mi, dlaczego przyszli tutaj?
– Tego nie wiem – odparł Władimir. – Ale jeśli chcesz ich śledzić, to najwyższa pora. – Wskazał skrzydłem trzech mężczyzn, którzy przestali się przeciągać, palić i leniwie gawędzić, i ruszyli świeżo odśnieżoną ścieżką.
– Wiemy, dokąd idą – powiedziała Oksana. – Co ma do tego Kabała?
– Z tego, co zrozumiałem, Sława chce się nauczyć czarów. Kabała wydaje się dobra na początek. Wypalił sobie nowe symbole na skórze. Nie dały mu żadnych zdolności, ale powiedział, że są drogowskazem dla sił z drugiej strony, mogących go dzięki temu odszukać.
– Jakich sił? – Zapytał Fiodor, czując, że jeżą mu się włoski na karku.
– No wiesz. – Kawka w zasadzie nie mogła wzruszyć ramionami, ale Fiodor wyobraził sobie, że to zrobiła. – Zwyczajnych, szatana albo jakichś innych, jak sądzę.
– W porządku. – Oksana szarpnęła Fiodora za rękaw. – Chodźmy sprawdzić chatę.
– Dzięki za umieszczenie mnie w ptaku – powiedział Władimir – ale… Czy mógłbym znów stać się człowiekiem?
– Nie znamy się na czarach – odparła Oksana. – Przypuszczam, że gdyby umieścić twój duszokamień w osobie…
– Wątpię – mruknął Fiodor i ruszył ścieżką za bandziorami, którzy już zniknęli z pola widzenia. – Ale znamy kogoś, kto może ci pomóc. Jeśli nam pomożesz, porozmawiamy z nim o tobie.
– Propozycja do przyjęcia. Bardzo korzystna, szczerze mówiąc. – Kawka usadowiła się na ramieniu Fiodora. – W czym jeszcze mogę wam pomóc? I dokąd idziemy, nawiasem mówiąc?
– Do chaty Piotra Wielkiego – powiedziała Oksana. – A swoją drogą, wiesz coś o ludziach przemienionych w ptaki?
– Oczywiście – odparł rzeczowo Władimir. – Wiedzą wszyscy, którzy umieją patrzeć. Policja szukała osób zaginionych. Tam, gdzie mieszkam, w Biriulewie, zniknął nawet jeden z naszych gliniarzy. Pozostali potracili głowy, przesłuchali każdego Czeczena i Gruzina, wszystkich nielegalnych, jacy wpadli im w ręce. Zaczęli też wypytywać biznesmenów – kto zniknął, dlaczego i tak dalej. Nikt nie chce wchodzić w drogę rekieterom, ale ludzie wiedzą swoje. Człowiek widzi, jak wmaszerowują gangsterzy, a zaraz potem jego kumpel macha skrzydłami… Można powiedzieć, że miałem nadzieję na taki los, gdy po mnie przyszli. Zawsze chciałem latać, od małego.
– A kto nie chciał? – Mruknął Fiodor.
W istocie, kto nie chciał? Nawet teraz, wolny od złudzeń dzieciństwa, od czasu do czasu śnił o lataniu. Ostatnio nie wzlatywał wysoko nad ziemię, krążąc tuż nad kiwającymi się źdźbłami jesiennej trawy. W swoich snach zawsze szybował nad trawiastymi polami, żółtymi jak kredka na obrazkach, sięgającymi od horyzontu po horyzont, rozkołysanymi, szepczącymi. Gdyby zamknął oczy, mógłby usłyszeć szelest ocierających się źdźbeł, mógłby poczuć ich sztywne czubki łaskoczące dłonie i bose stopy.
Wrócił na chrzęszczący śnieg, gdy z chaty popłynęły głosy. Słońce już zachodziło, długie cienie drzew sięgały daleko, niebieskawe, falujące na zaspach i w zagłębieniach. Było jeszcze za jasno, żeby podejść do chaty; zatrzymali się, a chwilę później głosy wewnątrz ucichły.
– Słyszałeś coś? – Zapytał jeden z mężczyzn w chacie.
– Szpiedzy – odparł szeleszczący, nikczemny głos, przykry jak dźwięk drapania paznokciami po szybie. – Idź po nich.
Nie mieli dokąd uciec. Fiodor spojrzał na Oksanę, szukając pomocy.
Zawahała się, a potem zagwizdała. Szczury wylały się z ich rękawów, nawet przybiegły z chaty. Do oswojonych dołączały dzikie, zniewolone wyjątkowym urokiem Oksany. Szczur przy szczurze, kolumna za kolumną.
W drzwiach chaty stanęli trzej mężczyźni w rdzawoczerwonych kurtkach. W ich oczach było widać niepokój. W rękach trzymali lśniące pistolety, ale nie strzelali, gdyż równie jak Fiodor byli zahipnotyzowani przedstawieniem szczurów – ogon spleciony z ogonem, łapki trzymające łapki. Nie oddali strzału nawet wtedy, gdy niedźwiedź złożony z gryzoni podniósł się na zadnie łapy i ruszył w stronę chaty.