Galina znów śniła o Maszy. Oczami duszy ujrzała kawkę, wielką i spuchniętą z powodu choroby, ale z ludzkimi rękami, całymi i gładkimi, jak je pamiętała.
– Siostro! – Wołała Masza. – Dlaczego mi nie pomożesz?
– Idę do ciebie! – Krzyknęła Galina i zbudziła się z dźwiękiem własnego głosu w uszach, czując drapanie w gardle.
Usiadła i spojrzała na zamarznięty las za oknem domu Berendeja. Postanowili spędzić tu noc, ale Galinę drażniło każde opóźnienie, uwierało jak twardy, za ciasny but. Każdy dzień sprawiał wrażenie koszmaru, w którym brnęła przez melasę, choć każde włókno jej duszy wrzeszczało, by pędziła jak wiatr.
Przez całą noc chodziła od jednego ptaka do drugiego; wszystkie nadal siedziały wokół zwłok Berendeja, które Jakow okrył prześcieradłem. Przyglądała się każdej kawce, powtarzając imię siostry, ale żadna nie odpowiedziała, tylko patrzyły na nią lśniącymi czarnymi ślepkami.
– To na nic – powiedział Kościej. – Prześpij się, ranek jest mądrzejszy od wieczora.
Nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, gdy usłyszała te znajome słowa – sprawdzały się w każdej bajce, gdzie bohater budził się i stwierdzał, że niemożliwe zadanie zostało wykonane. Może też powinna się zbudzić i znaleźć z powrotem w domu, z ciężarną Maszą, bezpieczną i zdrową; nawet przebudzenie w szpitalu nie wydawało się takie straszne. Przystałaby na to z radością, byleby ocalić siostrę. Kochała ją tak bardzo, że chętnie oddałaby własne zdrowe zmysły za jej bezpieczny powrót.
Wstał ranek, a ona wciąż była w lesie pod ziemią, ścierpnięta po spaniu na podłodze w kuchni Berendeja. „Boże", szepnęła, „przysięgam, jeśli zapewnisz bezpieczeństwo Maszy, nie będę miała nic przeciw spędzeniu całego życia w szpitalu i przysięgam, że nie będę się skarżyć".
– Z którym bogiem rozmawiasz? – Zapytała Zemuna z kąta, gdzie spała na stojąco.
Galina wzruszyła ramionami.
– To chyba głupie. Czy jest jakiś bóg, który mógłby spełnić moją prośbę?
Zemuna pokręciła ciężką rogatą głową.
– Nie wiem, moja droga. Jesteśmy pod ziemią i nie możemy pójść nigdzie indziej. Nasz czas przeminął, nic nie wiem o nowych bogach.
– Bogu – poprawiła Galina.
Krowa skinęła głową.
– Bogu. Nie znam jego mocy, nie wiem, kim jest. Za moich czasów mogliśmy robić różne rzeczy. Ja zrobiłam Drogę Mleczną – czy ci mówiłam?
– Tak. – Galina zastanawiała się przez chwilę. – Dlaczego uważasz, że Maszy nie ma wśród tych ptaków?
– Tego też nie wiem – odparła z westchnieniem Zemuna. Galina poznała, że chętnie pomówiłaby o Drodze Mlecznej. – Mieliśmy tu wiele ptaków, był Ognisty Ptak, Gamajun, Ałkonost, Sirin…
– Dokąd poleciały?
– Może uciekły. Albo umarły. A może nadal gdzieś tu są.
– Chciałam cię o coś spytać. – Galina zawahała się, niepewna, czy nie rozzłości jej swoim pytaniem. – Zastanawiałam się nad bogami, tymi głównymi, jak Jariło, Biełobog, Swarog. Co się z nimi stało?
– Masz rację. Oni byli prawdziwymi bogami. I byli zbyt dumni i zbyt ważni, żeby udać się na wygnanie. To miejsce jest dla tych z nas, którzy nie mają nic przeciw swojej małości, którzy potrafią żyć niezauważenie. Dla tych, którzy nie wstydzą się chować. Ale nawet my w końcu przeminiemy, bo nie można wciąż maleć i nie zniknąć.
Galina skinęła głową na znak, że rozumie. Usłyszała hałasy w innych częściach domu i domyśliła się, że Jakow i Timur-bej też wstali. Kościej wcale się nie kładł, przynajmniej tak twierdził – czuwał przez całą noc, stojąc na straży. Nie chciał powiedzieć, dlaczego ani przed kim.
Niedługo później wyszli. Galina poczuła ulgę, gdy Kościej i Zemuna postanowili, że nie zawrócą, tylko pójdą dalej w las, by szukać sprawcy – wciąż musiał być po tej stronie, skoro wioślarz przysiągł, iż od jakiegoś czasu nikogo nie przewoził. Galina nie traciła nadziei, że zobaczą więcej ciemnopiórych ptaków i że gdzieś wśród nich odnajdzie swoją siostrę.
– Opowiedz mi o tych ptakach, o których wspomniałaś – poprosiła Zemunę, gdy szły przez topniejący śnieg. Pierwsze zawilce wyzierały spod topiącej się przejrzystej skorupy, ich białe płatki i żółte środeczki nieśmiało zerkały na świat. Wyglądały nienaturalnie pod śniegiem i Galina pochyliła się, żeby odkryć kwiaty i cienkie, delikatne liście.
Zemuna czekała na nią, żując cierpliwie.
– Chyba mogę – powiedziała, gdy ruszyły dalej. – To pomoże nam zabić czas. Ałkonost i Sirin, tak, siostry, i Ognisty Ptak, pewnie o nich słyszałaś. Ale ja najczęściej myślę o Gamajun.
Galina zauważyła, że Jakow przyśpieszył, wytężając słuch, żeby podchwycić opowieść Zemuny. Gawron albinos na jego ramieniu też słuchał. Galina uśmiechnęła się mimo ponurego nastroju – wszyscy byli jak dzieci, spragnieni dobrej historii.
– Zdarzyło się to dawno temu – zaczęła Zemuna. – W czasach, gdy niebo i ziemia miały znaczenie, gdy tylko umarli mieszkali pod ziemią.
Jakieś niejasne więzi pokrewieństwa łączyły Gamajun z Ałkonost i Sirin – nawet najbardziej niedbały obserwator zauważyłby, że wszystkie trzy istoty nie do końca był ptakami; miały kobiece piersi i kobiece twarze, surowe, ale piękne. A gdy otwierały usta, śpiewały kobiecymi głosami, głębokimi, bogatymi i gorzko-słodkimi.
Ałkonost, olśniewająca w białych piórach, śpiewała o radości, a gdy śmiertelnicy słyszeli jej głos, wszystkie troski i kłopoty spadały im z ramion, starzy czuli się młodzi, smutni się weselili, a zmęczeni odzyskiwali siły. Ałkonost mieszkała w Ogrodzie Irij, w gałęziach drzewa, które rosło korzeniami w niebie, konarami sięgając ku ziemi. Tam śpiewała bogom, a jej śpiew sprawiał, że było im lżej na sercach, ciężkich od zmartwień związanych z kierowaniem światem.
Sirin o ciemnoszarych piórach i długich zwiewnych skrzydłach śpiewała tylko dla świętych, bogów i świętych ludzi – jeśli usłyszeli ją śmiertelnicy, byli tak oczarowani pięknem jej głosu i spokojnej twarzy, że szli za nią ku śmierci; niektórzy tracili przytomność i nigdy jej nie odzyskiwali, na zawsze zatraceni w cudzie swoich wizji. Wielu powiadało, że mieszkała w Nawi, królestwie zmarłych i zagubionych. Inni utrzymywali, że mieszkała obok siostry, Ałkonost, w konarach niebiańskiego odwróconego dębu. Co noc śpiewały w duecie zachodzącemu słońcu tak słodko, że nawet bogowie stawali się cisi i zadumani. Pieśni radości i smutku splatały się, a gdy ogromna płonąca kula słońca udawała się na nocny spoczynek, sam niebiański dąb zastygał w bezruchu, ani jeden listek nie śmiał zatrzepotać na jego gałęziach.
Ale Gamajun, z piórami czarnymi jak smoła, twarzą białą i zasmuconą, ani nie śpiewała, ani nie urządziła sobie domu w Iriju. Przeklęta darem wieszczenia, fruwała z jednego końca świata w drugi, wykrzykując wizje zagłady każdemu, kto chciał słuchać. Czarne włosy na kobiecej głowie powiewały, pełne gracji skrzydła łopotały ciężko, szponiaste stopy chwytały powietrze w daremnej próbie przytrzymania się czegoś, jak tonący, który bije rękami wzburzoną wodę, gdy nadzieja na poczucie czegoś solidnego w palcach maleje, a zarazem z każdą sekundą staje się bardziej desperacka. Taka była Gamajun o gromkim, chrapliwym i przeraźliwym głosie, gdy darła niebo w locie.
Gamajun nigdy nie odpoczęła na gałęziach niebiańskiego dębu, nigdy wraz z Ałkonost nie zaśpiewała zachodzącemu słońcu, a ludzie bali się jej bardziej niż Sirin. Sirin wróżyła pewną śmierć, ale obiecywała również przyjemne i słodkie wizje, ciche, pełne zadowolenia osunięcie się w nieświadomość. Głos Gamajun zwiastował tylko nieszczęścia, bez nadziei czy pociechy, bez możliwości uniknięcia przepowiedzianej zguby. Była gorsza niż Jednookie Licho, gorsza niż ślepy Zlyden, który przyczepiał się do ludzi, przynosząc im niedolę i biedę – każdy mógł pozbyć się Licha, wabiąc je do beczki, albo wymieść Zlydena z domu, ale przed proroctwami Gamajun nie było kryjówki. Unikali jej nawet bogowie, gdy zaczęła wieszczyć koniec ich czasu i ponury, długi upadek pod ziemię. I taki był los jej samej.
Wieszczy ptak wciąż prorokował, napędzany ogniem płonącym głęboko w sercu. Skrzydła Gamajun wciąż cięły powietrze, a głos, chrapliwy i straszny, wykrzykiwał proroctwa. Jej oczy stały się szalone i czarne, otoczone ciemnymi kręgami. Gdy udręczone przepowiednie się spełniły, Gamajun trafiła pod ziemię.
Ałkonost i Sirin umilkły i rozchorowały się z tęsknoty za słońcem. Już nie śpiewały, tylko stroszyły matowe pióra, siedząc wysoko na gałęziach blaskodrzewa. Ale Gamajun nie mogła przestać wieszczyć, choć jej zdarty głos brzmiał nie głośniej od chrapliwego szeptu. Syczała i charczała, i szeptała z uporem o strasznych rzeczach dziejących się na powierzchni, i o tym, co dopiero się zdarzy.
Gamajun mówiła o ogniu i popiele, wróżyła płomienie niewidziane w minionych stuleciach, wróżyła, że dumne miasto nad nimi strawi pożar większy od dotychczasowych; wróżyła krew i nieznane dotąd zniszczenia; wróżyła, że Moskwa nad ich głębokim grobem przemieni się w kwiat ognia, piękny i straszny; wróżyła jego gorączkowy rozkwit i nasiona czarnego popiołu.
Bogowie i inni nie chcieli ignorować Gamajun, ale jej proroctwa były po prostu zbyt potworne, by przyjąć je do wiadomości. Mimo to mieszkańcy podziemia zwracali w górę zatroskane spojrzenia i wzdychali za każdym razem, gdy wyobrażali sobie tętent końskich kopyt i huk ognia.
Ojczulek Mróz szalał z wściekłości i zapowiadał wczesne, srogie zimy, a leszy zapuszczali się do powierzchniowych lasów, by zwodzić armie najeźdźców. Gamajun wciąż krzyczała, syczała i wieszczyła ogień, aż w końcu zniknęła w dniu, gdy Moskwa płonęła i dymiła, gdy Napoleon zajął miasto będące wówczas zaledwie garścią popiołów.
– A teraz bagnet napoleoński i ptaki – powiedziała Galina do Zemuny. – Myślisz, że jest jakiś związek?
Kościej uśmiechnął się drwiąco z wysoka.
– Sama to wszystko wymyśliłaś? A może naprawdę uważasz, że mówienie tego, co oczywiste, w jakiś sposób pomoże?
– Nie wiedzieliśmy o Gamajun – zaznaczył Jakow. – Jeśli to dla ciebie takie oczywiste, dlaczego o tym nie wspomniałeś?
– Bo wcale nie jest oczywiste – powiedziała Zemun. – Nie myślałam o tym od jakiegoś czasu.
Galina zwróciła się do Jakowa, bo choć wątpiła w jego ogólne umiejętności, był jej główną nadzieją na znalezienie Maszy.
– Co myślisz?
Otworzył usta, ale gawron Siergiej go ubiegł.
– Wyciągasz pochopne wnioski. Bagnety napoleońskie? Można je kupić, w dzisiejszych czasach wielu ludzi zbiera zabytkową broń. Dlaczego uważasz, że wszystko musi mieć związek z twoją prywatną obsesją?
Galina przełknęła ślinę i milczała. Siergiej ma rację, pomyślała; we wszystkim widziała znaki, osobistą wiadomość mającą doprowadzić ją do siostry. Nie różniła się od ludzi, których widziała w szpitalu, tych, którzy odbierali tajemne znaki i intonacje przez telewizor i każde drobne wydarzenie postrzegali jako przeznaczoną wyłącznie dla nich zaszyfrowaną wiadomość. Wspomniała kobietę, która w soboty czekała przed telewizorem na ogłoszenie zwycięskich numerów loterii. O ile wiadomo, nigdy nie kupiła losu, ale zapisywała numery i próbowała je rozkodować, marszcząc czoło i poruszając ustami w pełnym udręki skupieniu. Galina uznała, że jest dokładnie taka sama jak ona. Znowu spojrzała na Zemunę i Kościeja, zastanawiając się, czy są tutaj naprawdę.
Jakow dotknął jej ręki, jego palce były twarde i szorstkie jak rzemień.
– Nie słuchaj go. Co on może wiedzieć?
– Oglądałem w telewizji ten sam program, co ty – powiedział gawron Siergiej. – Zawsze próbują ci wmówić, że rozumiesz, o co chodzi, a gdy już w to uwierzysz, okazuje się, że guzik wiesz i skutki są opłakane.
– Czy moglibyście przestać? – Zapytała Zemuna, tracąc cierpliwość. – Przestańcie zgadywać, to nie gra. Tu nie ma zasad. Chodzi także o nasze życie, równie ważne jak wasze.
Kościej pokiwał głową.
– Wy, ludzie, zawsze myślicie, że jesteście najważniejsi. Jakbyśmy byli tutaj tylko dla waszej rozrywki. Nie wpadło wam do głowy, że Berendej był moim przyjacielem, prawda?
– Nie wydawałeś się zbyt przejęty – zaskrzeczał Siergiej.
– Większość nas nie żyje. W pewnym momencie przedstawienie po prostu się kończy. To nie znaczy, że nikt nie rozpacza.
Galina spojrzała na rdzawe liście – zima się skończyła, albo wskutek śmierci Berendeja, albo nieobecności Ojca Mroza – i ziemię jak okiem sięgnąć okrywał żółtopomarańczowy dywan spadłego listowia. Wiewiórki, z kitami rudymi jak liście dębów i jesionów, biegały po pniach, przystając tylko po to, by skrzeczeniem wyrazić dezaprobatę dla przechodzących podróżnych.
Coś zaszeleściło w gałęziach drzewa, pod którym przechodzili. Galina uniosła głowę i napotkała spojrzenie pary niewiarygodnie dużych żółtych oczu przeciętych pionowymi źrenicami. Tygrys, pomyślała. Nie spodziewała się spotkać tygrysa w tej strefie klimatycznej, ale przecież przebywała pod ziemią, gdzie żyły znacznie dziwniejsze stworzenia. Nie była pewna, czy stworzenie na drzewie jest niebezpieczne, więc stanęła jak wryta.
– Dlaczego się zatrzymałaś? – Zapytał Jakow.
Wskazała ręką bez słowa. Zemuna spojrzała w górę i parsknęła śmiechem.
– To Bajun. Chodź, kocie, i powiedz nam, co widziałeś.
Kot Bajun zeskoczył z drzewa w dwóch pełnych wdzięku susach. Był znacznie mniejszy niż tygrys, ale znacznie większy niż kot domowy. Duży jak collie, osądziła Galina. Wyprężył pręgowany grzbiet i ziewnął, wbijając pazury w ziemię, jakby szarpał struny niewidzialnej gitary. Nie spuszczając z oczu Galiny, rozciągnął wargi, odsłaniając długie ostre kły z macicy perłowej.
– Nic nie widziałem – powiedział dźwięcznym, niemal młodzieńczym głosem. – Czego szukacie?
Galina słyszała o Bajunie, ale nie mogła sobie przypomnieć, czy jest dobry, czy zły. Podczas gdy Zemuna wyjaśniała mu sytuację, próbowała dojść, czy powinna się bać dziwnego gadającego kota – wydawał się groźny.
– Przepraszam – szepnęła do Jakowa – wiesz coś o Bajunie?
– Niewiele. Myślę, że jego śpiew może cię uśpić, i podobno mieszka w królestwie za siedmioma górami, za siedmioma rzekami.
– Jest również związany z mitem skandynawskim – dodał Kościej. – Jego dziećmi są dwa koty, które ciągną rydwan Frei, przynajmniej wedle niektórych źródeł.
– Nie wiedziałem, że rosyjskie baśnie coś łączy z innymi religiami – powiedział Jakow.
Kościej się roześmiał.
– Żartujesz, prawda? Większość pogańskich bogów Rosji została zapożyczona skądinąd, ze Skandynawii, Fenicji, Grecji, Egiptu… Można wymieniać w nieskończoność. Tutaj jest niewiele oryginalnego folkloru.
Galina pomyślała, że to dziwne, że istoty mitologiczne dyskutują o własnym pochodzeniu. Ale z drugiej strony, dlaczego nie?
– Czy to prawda, że może usypiać ludzi? – Zapytała Kościeja.
Skinął głową, podniósł z ziemi zdrowy rdzawy liść i zwinął go w dwóch palcach.
– Chodzi nie tylko o usypianie – powiedział i uśmiechnął się blado. – Powinnaś zainteresować się snami. Bajun może sprawić, że twoje sny będą… Interesujące, skromnie mówiąc.
Kościej miał rację. Sny Galiny były niezwykle wyraziste i żywe, i we śnie naprawdę wierzyła, że jest z powrotem w domu, w ich małym mieszkaniu, z babcią, która w kuchni gotowała coś z kapusty, co wydobywało z niej zapach. Matka była w pracy, a Galina szykowała się na zajęcia w szkole wieczorowej, do której uczęszczała w czasie krótkich okresów jasności umysłu. Masza, która jeszcze chodziła do podstawówki, siedziała w pokoju, głucha na ryk telewizora, z łokciami wspartymi na parapecie, z otwartą książką pomiędzy nimi.
Galina czuła się winna, ponieważ była złą starszą siostrą – nieobecną, daleką, kruchą, i niepewną, co jest prawdziwe, a co nie jest. Rozpaczliwie pragnęła być tutaj dla Maszy – takiej młodej, takiej różowej, tak pełnej zdrowia i nadziei. Ogromnie chciała, by Masza znalazła w niej bratnią duszę.
– Praca domowa? – Zapytała.
Masza podniosła głowę znad książki, jej wzrok na chwilę zatrzymał się na czymś za oknem i dopiero potem spojrzała na nią.
– Nie, tylko czytam.
– Co? – Dociekała Galina, podziwiając krągły kontur policzka siostry. Ile miała lat? Jedenaście, dwanaście? Coś koło tego.
Masza spojrzała na okładkę.
– Hamleta. Znasz to?
Galina się uśmiechnęła.
– Tak. Jak ci się podoba?
Masza zrobiła zadumaną minę.
– Wszyscy mówią wierszem… Ale mi się podoba. Szczególnie ten fragment o czterdziestu tysiącach braci… Całe mnóstwo, prawda?
Galina pokiwała głową. Rozumiała cichy podziw w głosie Maszy – żaden ze znanych im dzieciaków nie miał wielkiej rodziny, a dziewczynka była szczęściarą, gdy miała starszego brata. Powszechnie akceptowana prawda wyglądała tak, że bracia są lepsi niż siostry – potrafili być silni i opiekuńczy, i mogli zastąpić ojca dziewczynce, która go nie miała. Starsze siostry generalnie były niepotrzebne, ponieważ się wyprowadzały i miały własne dzieci, więc nie mogły zapewnić ochrony.
– Żałujesz, że nie masz brata, prawda? – Zapytała Galina.
Masza miała przez chwilę skruszoną minę, ale zaraz się uśmiechnęła.
– Chciałabym, żeby mieszkał z nami chłopak. A ty?
– Niezupełnie. Masz szczęście, że nie pamiętasz taty.
Masza spojrzała ukradkiem w stronę kuchni. Babcia była zajęta rozgrzewaniem oleju roślinnego, trzaskaniem drzwiczkami piekarnika, produkowaniem zapachów kapusty i smażonej cebuli.
– Babcia robi pierogi – zameldowała. – Opowiedz mi o naszym ojcu.
Nie było nic nowego do powiedzenia, ale ta rozmowa niosła komfort bliskości.
– Był draniem – powiedziała Galina.
– I pijakiem – dodała z przekonaniem Masza.
– Nie takim wielkim. Sąsiedzi mówili, że mama była głupia, pozwalając mu odejść. Gdzie znajdzie trzeźwego mężczyznę, mówili. Ale on po prostu… Był nijaki. Chyba nigdy nie powiedział do mnie słowa. I babcia go nie cierpiała.
Masza pokiwała z uśmiechem głową.
– W takim razie chyba dobrze, że nie ma tu żadnych chłopaków.
– Skoro tak mówisz.
– Spóźnisz się do szkoły. Dlaczego chodzisz do szkoły wieczorem?
– To szkoła wieczorowa dla tych, którzy pracują – wyjaśniła Galina. – Jak ja. Trochę mogę się spóźnić.
Masza przyjrzała się jej badawczo, tak idealnie naśladując spojrzenie matki, że Galina musiała się roześmiać.
– Naprawdę musisz traktować to poważnie – powiedziała Masza. – Jeśli się nie zmienisz, nigdy nie zdobędziesz wykształcenia i pewnie wyjdę za mąż przed tobą.
– Oczywiście. – Galina wciąż się śmiała. – To ty chcesz mieć chłopaków w domu.
Masza wzruszyła ramionami.
– Gałka – zaczęła z zadumą – wolałabyś być głucha czy ślepa? Galina rozważyła możliwości.
– Chyba głucha. A ty?
– Ślepa. W ten sposób mama nie miałaby innego wyboru niż kupić mi psa.
– Widzę, że masz to zaplanowane. – Galina spojrzała na zegarek i westchnęła. – Muszę lecieć. Ale jeszcze nie ślepnij, może zdołamy namówić mamę na załatwienie ci szczeniaka.
Masza się rozpromieniła.
– Dzięki, Gałka. Wiesz, czego naprawdę chcę? To znaczy, poza szczeniakiem?
Galina spojrzała w okno i zobaczyła, że jedzie jej autobus. Będzie następny; usiadła na kanapie i zzuła buty.
– Czego naprawdę chcesz?
Masza wlepiła wzrok w przejeżdżający autobus.
– Chcę być kimś innym.
– Kim?
Masza wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nie sobą.
Znowu poczucie winy; Galina nie mogła opanować uczucia, że to też jest jej wina. Kto chciałby być dziewczyną z siostrą wariatką, bez braci czy ojca? Kto chciałby być dziewczyną z taką surową matką i milczącą, pełną dezaprobaty babcią, która ciągle gotuje ziemniaki, pierogi, barszcz smakujący frustracją i tłumionym gniewem? Kto chciałby być dziewczyną w domu pełnym nieszczęśliwych kobiet, i bez nadziei, że kiedyś ona będzie inna?
– Przykro mi – powiedziała Galina. – Wiesz, wszystko może się zmienić. Nie musi być tak zawsze.
Masza pokiwała głową.
– Idź. Kocham cię tak bardzo, jak czterdzieści tysięcy braci.
Potem scena się zmieniła – znajdowały się w ciemnym pokoju z okopconymi drewnianymi ścianami. Masza była starsza, ale jej oczy wciąż patrzyły na Galinę z pełnym nadziei oczekiwaniem.
– Pomożesz mi, prawda?
– Jak zawsze – odparła Galina. – Jestem tutaj, szukam cię z głupią krową i Kościejem Nieśmiertelnym, podczas gdy mama siedzi w domu z twoim dzieckiem.
Przez chwilę Masza miała zdezorientowaną minę.
– Z dzieckiem?
Galina skinęła głową.
– Ale o tym porozmawiamy później… Osobiście. Teraz powiedz mi tylko, gdzie jesteś.
– W zamku. W zasadzie to nie wygląda na zamek, ale mówią, że mieszkał tu Piotr Wielki.
– Kim oni są? – Galina starała się panować nad głosem.
Masza wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Jest ich kilku, a może tylko jeden, codziennie z inną twarzą.
– Czego od ciebie chcą?
– Nie wiem. Trzymają nas tutaj i posyłają, zawsze nas posyłają, żebyśmy patrzyli i mówili im, co widzimy. Mają wiele ptaków, widzimy każdy kąt z góry i z dołu. Zabierają obrazy z naszych oczu i wspomnienia z naszych głów, dźwięki z uszu i głosy z języków… Proszę, znajdź mnie, zanim wszyscy ogłuchniemy, oślepniemy i oniemiejemy.
– Kto ma wiele twarzy i zamek? – Zapytała Galina Zemunę, gdy tylko się zbudziła pod drzewem Bajuna. Patrzcie tylko, pomyślała, mówię przeklętymi zagadkami. I proszę o radę gadającą krowę. Rozmawiam z ptakami i kotami. Dobrze, że moja schizofrenia jest w remisji.
– Hm – mruknęła Zemuna. – Może Dwojedusznik. Ale kto wie, jakie inne stworzenia czają się w tym lesie?
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Wtrącił Jakow. – Myślałem, że znacie się wszyscy.
– Znasz każdą osobę w Moskwie czy choćby w swojej dzielnicy? – Zripostował Timur-bej. – Kiedy powstało to miejsce, niektórzy postanowili zbudować miasto. Inni zostali w lesie. Czy nikt ci nie powiedział, że tu nie jest bezpiecznie?
– David mówił – przyznał Jakow. – Nie wyjaśnił dlaczego.
– Jest też coś, co może chciałbyś wiedzieć – powiedziała do niego Galina. – Pamiętasz dom Piotra Wielkiego w Kołomienskoje, o którym wspomniał Siergiej? Śniłam, że był tutaj, w tym lesie.
Gawron Siergiej przeskoczył na ramię Galiny i spojrzał jej w twarz.
– Chcesz powiedzieć, że ten las to naprawdę Kołomienskoje?
– Nie sądzę. Ale może istnieje jakieś połączenie.
– Może – zgodził się Kościej. – Ale ze wstydem przyznam, że nie znam tu niczego, co należało do carów.
– Ja znam – powiedział Timur-bej. – Nawiasem mówiąc, to nie jest ten sam dom, co w Kołomienskoje.
– Skąd wiesz? – Zapytała Zemuna.
– Bo ten tutaj trafił pod ziemię po tym, jak wersja naziemna została spalona przez Napoleona.
Galina i Jakow wymienili spojrzenia. Jeśli nie wnikać zbyt głęboko, to prawie miało sens – Kołomienskoje, Piotr Wielki i ptaki – ale w chwili, gdy spojrzało się wprost, poszczególne elementy znowu się rozpadały; przypominało to kostki mozaiki, które tworzą obraz, gdy patrzy się z daleka, ale z bliska stanowią bezsensowną mieszaninę.
Jakow najwyraźniej miał podobne odczucia, bo pokręcił głową i westchnął.
– Myślisz, że się zbliżamy? – Zapytał Galinę.
Skinęła głową.
– Nie obchodzą mnie zagadki. Po prostu chcę odzyskać siostrę, ty weź sobie resztę.
Jakow uśmiechnął się niepewnie.
– To brzmi jak umowa – powiedział.