Fiodor bał się Cyganów. Gdy był mały, matka odradzała mu zbytnie oddalanie się od domu, mówiąc:
– Cyganie cię porwą. Kradną dzieci, a potem je sprzedają.
Fiodor bawił się na ganku, w chłodnym cieniu pachnącym próchniejącym drewnem, rzadko wychodząc poza dom i płot odbarwiony przez deszcze.
Ojczym, który z nimi zamieszkał, był nieświadom cygańskiego problemu.
– Idź się bawić na dworze – namawiał małego Fiodora. – Co ty, głupi?
– Ale Cyganie – próbował wyjaśnić. – Zabiorą mnie.
Ojczym wybuchnął śmiechem i zepchnął go z ganku.
– Cyganie nie są głupi. Czemu mieliby kraść dziecko, które jest warte nie więcej niż pół rubla?
Wtedy Fiodor poszedł, szlochając w milczeniu. Miał nadzieję, że natknie się na jakichś Cyganów, którzy go ukradną i w ten sposób dowiodą, że ojczym nie miał racji. Wyszedł za płot i ruszył gruntową drogą, jedyną ulicą we wsi Wasiliewskoje, gdzie się urodził i mieszkał przez całe życie. Rząd parterowych drewnianych domów i gęgające brudne gęsi bratające się z nielicznymi nastroszonymi kurami – ot, cała wioska. Minął jedyny sklep, a potem droga doprowadziła go do małej kępy sosen na piaszczystych wydmach; nosiły nazwę Pustynia, zbyt pompatyczną dla tak małego miejsca. Ale w powietrzu unosił się zapach świeżej sosnowej żywicy, świeciło słońce i poziomki plamiły mu palce słodką krwią.
Przez całe popołudnie leżał na plecach, wtapiając się w nagrzany piasek i pachnące sosną powietrze, przełykając łzy słodkiej melancholii, gdy myślał, jak Cyganie zabiorą go do jakiegoś magicznego, groźnego kraju, i jak przykro będzie matce – może na tyle przykro, że każe ojczymowi iść precz, skoro to będzie jego wina.
Słońce przesunęło się ponad nim, zetknęło z wierzchołkami wydm, aż zaskwierczały w białym blasku, i zatonęło za nimi. Cienie wydm zrobiły się błękitne i sięgnęły jego twarzy, piasek go chłodził, a poziomki skryły się w mroku. Wtedy znienawidził Cyganów, że wzgardzili nim jak wybrakowanym towarem. Nadszedł czas, by wrócić do domu, spojrzeć w zadowoloną twarz ojczyma i przyznać, że miał rację – Fiodor był nic niewart i nawet Cyganie o tym wiedzieli.
Przeprowadzili się, gdy Fiodor miał pójść do szkoły. Jak pielgrzymi, jechali pociągiem na północny zachód, aż dotarli do Zwenigorodu. Fiodor nie spał w pociągu, tylko powtarzał słowo – Zwe-ni-go-rod – w rytm stukotu kół. Wyobrażał sobie rozmigotane miasto, radosne miasto, ożywione wesołym dźwiękiem tysiąca cerkiewnych dzwonów, miasto obiecujące szczęście i pogodę. Okazało się pokryte asfaltem i nawet drzewa były zakurzone. Siedmioletni Fiodor poczuł znajome ukłucie zawodu, gdy odkrył, że nazwa jest kłamstwem.
Jednakże Cyganie tu byli. Wychodzili ze stacji kolejowej, matka i ojczym sprzeczali się, czy kierowca, któremu zapłacili za przewóz rzeczy do nowego mieszkania, już przybył. Nagle ojczym urwał i splunął.
– Pierdolone Cygany – burknął. – Nie chce mi się wierzyć.
Młody Fiodor prześledził kierunek jego spojrzenia i wlepił wzrok w barwną grupę. Jaskrawo odziani mężczyźni i kobiety siedzieli na workach i zrolowanych kocach, rozmawiając głośno w języku, którego nie rozumiał – w tajemnej mowie Cyganów, jak się domyślił. Kilkoro na wpół nagich brzdąców bawiło się w kurzu. Wszyscy mieli ciemną skórę i błyszczące czarne oczy, kobiety nosiły długie kwiaciaste spódnice, podzwaniające kolczyki i naszyjniki. Zęby mężczyzn lśniły bielą w brodatych twarzach. Wtedy po raz pierwszy zobaczył prawdziwych Cyganów i stał jak urzeczony, dopóki matka nie szarpnęła go za rękę, ciągnąc za sobą.
– Nie gap się – powiedziała z rozdrażnieniem i zwróciła się do męża: – Do ciebie też mówię. Zobaczą, że na nich patrzycie.
Za późno – jedna z kobiet wstała z tobołka i podeszła do nich, wołając gardłowo z obcym akcentem:
– Czekaj, piękna, powróżę ci, piękna, jak pozłocisz mi rękę!
– Nie, dziękuję – odparła stanowczo matka i odwróciła się, by odejść. – Nie wierzę w takie rzeczy.
Cyganka nie dała się łatwo zniechęcić. Zacisnęła ciemne palce na nadgarstku matki Fiodora i zagadała tak szybko, że słowa zlały się w groźny potok:
– Jak nie pozłocisz mi ręki, twoje oczy wybuchną, twoje łono wyschnie, twoje dziecko ucierpi… – Przez cały czas wyciągała drugą dłoń, jakby podając na niej coś niewidzialnego.
Matka Fiodora zatrzymała się i sięgnęła do torebki.
– Masz – powiedziała i wcisnęła pieniądze – nie monety, prawdziwe papierowe pieniądze – w otwartą dłoń kobiety. – Tylko zostaw nas w spokoju.
– Nie mów, że to były nasze pieniądze na zakupy – warknął ojczym. – Nie do wiary, że to zrobiłaś.
Matka obrzuciła go groźnym spojrzeniem i opiekuńczo przyciągnęła Fiodora do siebie. Choć nie wierzyła w uroki, wolała kupić sobie spokój niż sprawdzać, czy na pewno są nieszkodliwe. Fiodor był za mały, by ubrać w słowa tę nową wiedzę, ale niejasno zdawał sobie sprawę, że nawet mało realna pogróżka nabiera znaczenia, gdy jest skierowana pod adresem kogoś, kogo się kocha. Jego cierpienie było warte prawdziwych papierowych pieniędzy. Nigdy o tym nie zapomniał.
Życie małego Fiodora upływało w spokoju, więc doświadczenia kształtujące osobowość nie były zbyt liczne. W późniejszym wieku zdumiewał się, że mógłby je policzyć na palcach jednej ręki. Najpierw Cyganie, niejasne zagrożenie, opiekuńczość matki i obojętna złośliwość ojczyma; potem akwarele kupione przez matkę w prezencie na pierwszy dzień w szkole. Pamiętał pierwszy września, on w nowym mundurku – niebieska bluza z odpowiednio dobranymi spodniami – w rzędzie dzieci na szkolnym dziedzińcu. Dziewczynki miały białe kokardy we włosach i białe fartuszki na brązowych sukienkach. Wszyscy uczniowie przynieśli kwiaty dla nauczycieli, głównie mieczyki. Nie pamiętał reszty szkolnego dnia, ale zachował w pamięci komplet dwudziestu czterech farb, maleńkie studzienki zatopione w ozdobnej drewnianej skrzyneczce, sprezentowane mu przez matkę, gdy wrócił do domu. Dostał również blok porowatego, włóknistego papieru, który zachłannie pił farbę.
Malował tyle, że kolory szybko się skończyły i została tylko odrobina farby na dnie czarnej studzienki, zakrzywiona jak brud pod paznokciem. Przechodził krótki czarny okres, aż matka się zmartwiła i kupiła mu drugie pudełko. Śnił o malowaniu i marzył o malowaniu w czasie niekończących się szkolnych dni. Gdy nadeszła zima, zostawiał puste strony, wyobrażające śnieg, otulający wszystko dokoła, i znaczył go samotnymi odciskami stóp ptaków i ludzi. Chciał rysować Cyganów, ale zrezygnował, ze strachu, że sztuka jest aktem na tyle magicznym, by przyciągnąć ich mroczną uwagę. Kryli się w zakamarkach jego obrazów, sugerowani cieniami, błyskiem zębów i złotej biżuterii. Starał się trzymać ich z daleka, ale wciąż znajdowali drogę.
Latem ściągali do Zwenigorodu młodzi ludzie z Moskwy, przyszli studenci biologii, na letnie praktyki. Fiodor obserwował ich nieśmiało, gdy maszerowali z dworca kolejowego na przystanek, skąd autobus zabierał ich do tajemniczej Stacji Polowej. Nieśli plecaki, śmiali się głośno, palili papierosy i generalnie zachowywali się tak, jakby miasto do nich należało. Ojczym nie szczędził słów krytyki.
– Patrz na tych smarkaczy – mówił. – Cholerni moskwianie. Panoszą się jak u siebie, jakby ich gówno pachniało bzem.
– Moskwianie są gorsi od Cyganów? – Ośmielił się spytać Fiodor.
Ojczym splunął, jego surowa twarz się pobruździła.
– Złodziej pozostanie złodziejem, jakkolwiek go pomalujesz.
Fiodor obserwował oddalające się plecaki, dżinsy, płócienne tenisówki. Nie wyglądali na złodziei i podzielił się tą uwagą.
– Moskwa jest uprzywilejowana – powiedział ojczym. – Widzisz to? -. Wskazał pękający asfalt i bezpańskie psy śpiące w cieniu sklepu, w którym nigdy nie było nic ciekawego. – My nie mamy nic. Żeby ci wszyscy partyjni szefowie w Moskwie mogli jeść, pić i robić, co tylko zechcą. Okradają resztę kraju i zabierają wszystko do Moskwy. Ktokolwiek tam mieszka, jest złodziejem, to jasne jak słońce. Wypisz, wymaluj jak te cygańskie rzezimieszki, pożal się Boże.
Gdy Fiodor dorósł, nie przestał malować. Zaczął rozumieć stanowisko ojczyma, ale jednocześnie chciał jechać do Moskwy, do tej krainy obfitości i beztroskich studentów, którzy zjawiali się co roku jak migrujące jaskółki i wyjeżdżali przed końcem lata. Chciał posmakować wolności, i gdy skończył szkołę, złożył podanie na Uniwersytet Moskiewski, na wydział biologii, choć ten kierunek niewiele go interesował. Po prostu chciał pewnego dnia zawitać do miasta, w którym przemieszkał dziesięć lat jako gość, jako przelotny ptak.
Nie zdał egzaminów wstępnych, ale zwlekał z powrotem do domu. Zadzwonił do matki i skłamał, że niespodziewanie coś się skomplikowało, i spędził noc na dworcu kolejowym. Rankiem zostawił walizkę w przechowalni i poszedł zwiedzać – złożył obowiązkową wizytę na Placu Czerwonym i w Mauzoleum, pogapił się trochę na sobór Świętego Bazyla. Wędrował krętymi ulicami i przystawał na mostach, patrząc na zielonobrązową rzekę. Wszędzie zabierał blok i akwarele, i robił szybkie szkice, głównie tylko plamy kolorów z sugestią kształtów, gdy coś mu się spodobało.
– Jesteś całkiem niezły – powiedziała jakaś dziewczyna.
Podniósł głowę i zobaczył, że jest Cyganką – długa spódnica, włosy czarne jak sadza, łagodne oczy i usta. Opadła go panika i wymamrotał:
– Proszę, nie rzucaj na mnie uroku. Nie mam pieniędzy, słowo. Jestem spoza miasta.
Dołeczki pojawiły się w kącikach jej ust, jakby powstrzymywała się od uśmiechu.
– Nie rzucę uroku, przystojniaku – powiedziała, wyraźnie ciesząc się władzą, jaką nad nim odczuwała. – Namaluj mi obrazek, a będziemy w zgodzie. Nawet dam ci talizman dla ochrony przed cygańską klątwą.
– Nie wierzę w talizmany.
Zaśmiała się.
– Ale wierzysz w klątwy? Śmiało, maluj.
– Możesz wziąć ten. – Podsunął jej szkicownik z najnowszym widokiem na rzekę i Ogród Aleksandra, oddany w plamach zieleni i światła.
Pokręciła głową, aż zadzwoniły kolczyki i naszyjniki.
– Chcę dostać swój portret.
Posłuchał, nie całkiem pewny, dlaczego. Malował szybkimi pociągnięciami, nie czekając, aż akwarela lekko rozcieńczona cuchnącą wodą z rzeki wsiąknie w papier, nakładał ją grubo jak farbę olejną. Połączył czerń z błękitem, tworząc chmurę jej włosów, namalował złoto i srebro na smukłych nadgarstkach, musnął usta karminem, z zieleni i żółcieni wyczarował szal i szerokie spódnice. Malował w zapamiętaniu, przeżywając katharsis – wreszcie, wreszcie się poddał, nie zdołał utrzymać Cyganów z daleka. Teraz na pewno zostanie ukradziony; czuł ulgę na tę myśl. Gdy spotka cię wszystko, czego się zawsze bałeś, już nie masz się czego bać.
Dziewczyna spojrzała z uśmiechem na obraz.
– Podoba mi się. Masz. – Zdjęła z szyi cienki łańcuszek z miedzianym krążkiem i podała go Fiodorowi. – Oto twój talizman. Teraz żaden Cygan nie zrobi ci krzywdy.
Przyjrzał się uważnie matowemu krążkowi, który wyglądał jak stara moneta wypolerowana tak bardzo, że wszystko się na niej zatarło.
– Naprawdę działa?
– Nie, podobnie jak klątwy. Śmiało, włóż. Posłuchał.
– A teraz, masz coś do zrobienia? – Zapytała.
– Nie – odparł i poszedł za nią, gdy skinęła ręką. W drodze opowiedział jej o zawalonych egzaminach i zakurzonym asfalcie Zwenigorodu, mięknącym pod nogami w letnim skwarze. Wyznał, że nie ma żadnych planów ani chęci powrotu.
– Możesz dołączyć do mojego taboru – zaproponowała.
Przypomniał sobie, że tak zwie się grupa Cyganów. Tabor Cyganów – jak wataha wilków czy tabun koni, specjalne, zarezerwowane słowo.
– Nie, dzięki. Chyba jeszcze nie jestem gotowy. Dokąd idziemy?
Wskazała przed siebie na przysadzistą, ogromną budowlę z łukowatymi oknami. Rozpoznał dworzec kolejowy.
– Dworzec Pawelecki – powiedziała. – Tu się zatrzymaliśmy, przynajmniej na razie. Mają ładną poczekalnię i dziedziniec. Potrzebny nam dziedziniec dla niedźwiedzia.
– Niedźwiedzia? – Powtórzył.
Skinęła głową.
– Uhm. Chyba jesteśmy w tym mieście jedynym taborem, który daje przedstawienia z niedźwiedziem. Tylko że się starzeje.
– Aha.
Na dworcu kłębiły się tłumy podróżnych. Fiodor, zaatakowany zgiełkiem głosów i ostrych krzyków dzieci, przytulił szkicownik do piersi.
– Tam są Romowie. – Dziewczyna wyciągnęła rękę.
Wyglądali inaczej niż ich zapamiętał. Zamiast jaskrawych strojów mieli bure miejskie ubrania, podniszczone i brudne ze starości. Tylko ich ciemne twarze wskazywały, że są naprawdę obcy.
– Ich ubrania… – Fiodor się zająknął. – A ty? Jesteś ubrana jak prawdziwa Cyganka.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
– O to ci chodzi? Wracam z przyjęcia. Kostiumy wkładamy tylko na występy.
– A w zwyczajnych ubraniach okradacie ludzi.
Dziewczyna obrzuciła go długim spojrzeniem.
– Jasne, tak. Chcesz zobaczyć niedźwiedzia?
Skinął głową i poszedł z nią przez halę dworcową na małe trawiaste podwórko na tyłach. Ukradkiem sprawdził, czy zegarek wciąż ma przymocowany do paska i czy pasek wciąż okala nadgarstek.
Niedźwiedź, przywiązany łańcuchem do drewnianego pala niedbale wbitego w ziemię, był stary i artretyczny. Jego kaprawe oczy patrzyły na Fiodora z obojętnością zrodzoną ze starości i trwającej przez całe życie niewoli. Sierść pod oczami miał lepką od śluzu, a brodę gołą, jakby za często ją pocierał. Wielkie łyse miejsca widniały również na bokach, skóra szarzała wśród wyliniałego brązowego futra jak łaty porostów na kamieniu. Niedźwiedź cuchnął mokrym psem, jodyną i zepsutymi zębami.
– Biedne zwierzę – powiedział Fiodor.
– Biedny Misza – zgodziła się dziewczyna. – Jest taki stary. Moja mama mówi, że nie przeżyje zimy.
Niedźwiedź siedział na zadzie, jego boki wznosiły się ciężko, różowy jęzor zwisał spomiędzy połamanych zębów. Fiodor wątpił, czy przeżyje nawet lato.
– Nazwaliście go Misza?
Dziewczyna się roześmiała.
– Tak, wiem. Oryginalnie, prawda? Przy okazji, jestem Oksana. A ty?
– Fiodor. – Zastanowił się. – Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś?
– Powiedziałeś, że nie masz nic do roboty. – Wciąż się uśmiechała, ale jej oczy wyrażały rozczarowanie.
Gdyby był starszy albo mniej zaaferowany, zrozumiałby, że dziewczyna okazuje uprzejmość nieznajomemu, szuka przyjaciela albo po prostu wyciąga pomocną dłoń. Gdyby nie wieloletni lęk przed porwaniem, powstrzymałby obraźliwe słowa:
– Słuchaj, powiedziałem ci, że nie mam pieniędzy. Żadnych. Oksana tylko na niego patrzyła. Niedźwiedź stęknął.
– Lepiej już pójdę. – Miał dość rozsądku, żeby nie dodać: „Nie chciałem cię przelecieć", ale pomyślał o tym i podejrzewał, że Oksana odgadła jego myśli.
Nigdy nie wrócił do Zwenigorodu – kolejne spotkanie z Cyganami, po którym został mu amulet i wspomnienie starego chorego niedźwiedzia, przekonało go, że powrót oznaczałby stagnację i śmierć. Gdy solidne w swoim czasie struktury i ideologie legły w gruzach, a usługi publiczne padały jedna po drugiej, nauczył się wieść życie ulicznego artysty. Mieszkał na dziko, gdy nie miał innych możliwości, preferując strychy kamienic w centrum, niedaleko Arbatu, gdzie sprzedawał akwarele, a kupował akcesoria malarskie i wódkę; najbardziej lubił ulicę Hercena. Czasami zatrzymywał się u hipisów, którzy upodobali sobie Arbat i tamtejszych artystów, i tylko nieliczni mieli coś przeciw jego nocnej obecności na tej czy tamtej wersalce. Zimy bywały ciężkie, ale dawało się je przeżyć. Gdy na strychu za bardzo doskwierał mróz, zwlekał się po schodach na ulice, do błyskających świateł ambulansów, które w szczególnie mroźne noce zbierały bezdomnych i zawoziły ich do szpitali, schronisk i wszędzie tam, gdzie były dla nich łóżka i jedzenie. Doskonały przykład syzyfowej pracy, ponieważ zimy powracały, bezdomnych przybywało, a pogotowiu wciąż obcinano fundusze.
Nie tęsknił do zimy, dlatego we wrześniu zaczynał pić, więcej się martwił i mniej malował – w tym czasie już tylko na dachach i strychach. Za każdym razem, gdy widział Cyganów, szukał wśród nich Oksany, ale albo jej nie było, albo jej nie rozpoznał w zwykłym ubraniu – lepiej pamiętał jej kolczyki niż twarz. Malował ją czasami, w nadziei że przywoła dziewczynę przez magię sympatyczną, co okazało się równie bezużyteczne jak starta moneta zwisająca na łańcuszku z jego szyi.
Turyści lubili kupować portrety Oksany – lubili wszystko co barwne i egzotyczne, jak sroki. Byli również hałaśliwi jak sroki, mówili do niego głośno, powoli, wyraźnie wymawiając sylaby. On tylko się uśmiechał i nie zdradzał, że rozumie angielski; nie musiał – wymiana sztuki na zagraniczne zielone pieniądze była milczącą transakcją. Co więcej, gdy udawał głupiego, słyszał, co o nim mówią: „Okropne, widzisz, jaki jest pijany? To problem tego kraju, komunizm naprawdę spierdolił im życie. Miejmy nadzieję, że teraz będzie lepiej. Ale ciągle piją".
Akurat się poprawi, myślał Fiodor. Choć jeszcze młody, nauczył się, że wszystko idzie ku gorszemu, nie ku lepszemu, że zwycięża entropia, że pomimo pozorów porządku wszechświat ma jeden kierunek – zmierza ku cieplnej śmierci, tak mówi druga zasada termodynamiki, a kim on był, żeby się spierać z Herr von Helmholtzem? Wszystko dąży do najniższego stanu energetycznego, a Fiodor swój odnalazł.
Odkrycie, że nie jest jedynym, który znajduje stabilną równowagę w nisko położonych miejscach, było tylko kwestią czasu. Blisko ziemi czas zwalniał, a gdy przyciskał ucho do płyt chodnika, nie dbając, że przechodnie biorą go za pijaka, słyszał głosy, ciche jak szept rosnącej trawy, skarżące się i płaczące w bezustannym pomruku. Moneta na szyi robiła się zimna, gdy dotykała ziemi, a potem parzyła mu skórę nagromadzonym chłodem, który utrzymywał się dłużej niż powinien.
Gdy szepty za bardzo ciążyły mu na sercu, uciekał przed nimi na dach. Ale prędzej czy później wołały, więc schodził na ulice mokre po pierwszych wrześniowych deszczach, sprzedawał obrazy i słuchał, jak przemawia do niego ziemia.
Pojawienie się ptaków sprawiło mu niespodziankę – spodziewał się, że coś wylezie spod ziemi, wyrywając bruk na Nowym Arbacie i sięgając w górę, coraz wyżej, pożerając świat, ściągając go do najniższego poziomu energetycznego. Ale ptaki fruwały po niebie, łopocząc skrzydłami; śledził je wzrokiem, gdy krążyły nad głodnym, znękanym miastem.
W miarę jak rosła jego fascynacja, jadł coraz mniej, pił coraz więcej i mało kiedy sypiał. Gdy ta kobieta poprosiła, żeby pokazał jej ptaki, nie był do końca pewien co naprawdę widział, a co wyśnił lub sobie wyobraził. Rozpaczliwie pragnął to komuś pokazać, po prostu chcąc się upewnić, że nie popada w szaleństwo. Potrzebował potwierdzenia, świadka, który stanie obok niego i będzie patrzył, jak ptaki wyłaniają się z zamkniętych okien, odbijających tylko puste niebo; chciał, by ktoś inny zobaczył drzwi odbite w kałużach, otwarte i wypuszczające na świat małe, słabe stworzenia.
Gdy zapadła noc, tańczył z niecierpliwości, jedyny sprzedawca, w czasie gdy zapalały się widmowe różowe latarnie, artysta z samotnym obrazem. Tłum kupców i gapiów rzedniał, a on garbił się w cieniach pod sklepem.
– Gdzie on jest? – Zapytał jakiś mężczyzna.
– Tutaj. – Kobieta, którą poznał za dnia, stanęła w ciepłej kałuży światła. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw temu, że przyprowadziłam Jakowa.
– Przeciw? Niby czemu? – Zerknął koso na krępego mężczyznę z torbą na ramieniu. Torba zaskrzeczała.
– To mój ptak – wyjaśnił mężczyzna. – Wypadł z gniazda.
Fiodor nieśpiesznie obejrzał młodą wronę. Coś w tym mężczyźnie budziło jego niepokój – sposób, w jaki się poruszał, taki sztywny, niemal jak robot, jakby często ćwiczył, pracując nad utrzymaniem formy. Krótka fryzura. Fiodor się wzdrygnął. Miał nadzieję, że to nie jest jeden z tych pakerów, którzy parę lat temu bili hipisów i siłą obcinali im włosy, a obecnie parali się gangsterstwem.
– Chcesz mi coś pokazać? – Zapytała Galina.
– Tak. – Skinął ręką. – Chodźmy. To niedaleko.
Znajdował drogę bardziej z pamięci niż kierując się nazwami ulic; nie przypomniałby ich sobie nawet gdyby próbował, ale pamiętał zakręty, nierówne chodniki, spokojne fasady starych budynków. Kluczył, ale w końcu znalazł miejsce, którego szukał – łuk spinający dwie kamienice, wiodący na podwórko z wielką kałużą.
– Tutaj – powiedział, wskazując czarne lustro wody, oszpecone paroma plamami oleju cieknącego z pozostawionego w pobliżu zdezelowanego auta.
W kałuży przeglądały się nikłe aureole latarni, rozproszone w mglistym powietrzu, i fasada najbliższego budynku. Mała lampa zamontowana nad wejściem oświetlała drzwi, które, odbite w kałuży, jarzyły się mlecznym blaskiem.
– Patrzcie – powiedział Fiodor.
Patrzyli, aż ich oczy przestały być pewne, czy widzą odbicie, czy prawdziwe drzwi. Nieruchoma powierzchnia kałuży pogłębiała iluzję absolutnej ciemności otaczającej odwrócone do góry nogami drzwi, wiszące w pustej przestrzeni bez szczególnego celu. Potem drzwi zaczęły się otwierać, powoli.
– Nie podnoście głów – przykazał Fiodor. – Nie patrzcie na prawdziwe. Obserwujcie odbicie, to jest ważne.
Drzwi się otworzyły i poczerniały od bezliku szpaków, które z sykiem wypadały z drzwi w kałuży i mknęły ku nocnemu niebu nad ich głowami, bez stadium przejściowego i bez śladu wody na lśniących piórach.
Wrona w torbie Jakowa zakrakała na znak rozpoznania i zatrzepotała skrzydłami. Nie umiała latać, ale to nie powstrzymało jej od podjęcia próby. Zanim Jakow zdążył wepchnąć ją z powrotem, wyprężyła skrzydła, załopotała i spadła. Nie burząc powierzchni wody, zniknęła w drzwiach w kałuży.