Świat zwykle ma sens; tyle Jakow pamiętał. A jednak tutaj, pod ziemią, nie mógł pozbyć się myśli, że widoczny sens i porządek jest tylko wytworem jego tęsknego optymizmu. Przyszło mu też do głowy, że im bardziej zbliża się do zła, tym trudniej zachować iluzję, że wszechświat jest sensowny.
Nie podobało mu się niejasne i abstrakcyjne pojęcie zła, zawsze występujące w liczbie mnogiej: bandyci, komuniści, terroryści czeczeńscy. Zło nigdy nie było konkretną osobą, którą można obwinić tu i teraz, zło mogło być zidentyfikowane i nazwane po imieniu dopiero po upływie dłuższego czasu, ale kto wtedy mógł w nie uwierzyć? A po życiu pod ziemią i wysłuchaniu historii mieszkańców zaczął wątpić, czy historykom na powierzchni kiedykolwiek udało się zrozumieć prawdziwe znaczenie jakiegokolwiek zdarzenia.
Teraz czuł się zagubiony pomiędzy snami i spekulacjami, w ciemnym lesie tak wielkim, że początkowo rozległe i przytłaczające podziemne miasto stało się ledwie plamką zagubioną w mozaice drzew – niektórych zamarzniętych i bezlistnych, innych zaczynających wypuszczać pierwsze lepkie liście: mozaika pór roku i – jak podejrzewał – czasów. Gdzieś w głębi lasu wznosił się pałac cara, który porzucił Moskwę dla Sankt Petersburga. W pałacu były ptaki, niegdyś będące ludźmi, ujarzmione przez jakichś nieznanych, groźnych wrogów – licznych, bez twarzy, jak każde inne zło.
Prowadził ich Timur-bej, kierując się punktami orientacyjnymi, jakie tylko on umiał wypatrzyć. Czasami przystawał, by spojrzeć z bliska na pień drzewa lub spłacheć trawy, albo potrzeć delikatny szkielet spadłego liścia w drobnych suchych dłoniach.
– Co on robi? – Zapytał szeptem Jakow. – Czego szuka?
– Nie sądzę, żeby czegoś szukał – odszepnęła Galina. – Chyba się modli.
– Modli? Do kogo?
Westchnął i umilkł, gdyż przyszło mu na myśl, że tutaj, pod ziemią, nikt nie usłyszy jego modłów. Nigdy nie był szczególnie religijny, pomimo wysiłków matki, która kazała mu chodzić do cerkwi i zastanawiać się nad własną duszą. A jednak żywił przekonanie, że jeśli kiedyś będzie miał ochotę się pomodlić, to ktoś go wysłucha; przynajmniej matka zapewniała, że tak będzie. Tutaj pozostała mu ponura wiedza, że wszyscy bogowie, którzy kiedyś mieli moc, nie żyją, a on jest zdany na łaskę dziwnych stworzeń o niejasnych zamiarach. Nic dziwnego, że szukał wsparcia u Galiny.
Ona jednak wydawała się czymś zaabsorbowana. Odkąd zaczęła śnić o siostrze, stawała się coraz bardziej daleka i niespokojna, jakby jej część wybiegała naprzód, zostawiając za sobą resztę, która nie mogła nadążyć.
– To jak zły sen – powiedziała Jakowowi. – Znasz sny, w których próbujesz uciec, ale nie możesz albo poruszasz się bardzo powoli?
Pokiwał głową.
– Myślę, że każdy je miewa.
– To dziwne. Chyba nikt nigdy naprawdę nie biegał w melasie. Zastanawiam się, skąd się biorą takie sny.
– Z chodzenia w błocie. Tam, gdzie mieszkałem, jest takie błoto, zwłaszcza po deszczach. Wszędzie są budowy.
– Przypomina to moją okolicę. Kiedyś rosły tam sady jabłoniowe, a teraz jest tylko brud i linia kolejowa.
– Pamiętam – powiedział. – Mieszkam dwie ulice od ciebie, przy supermarkecie i sklepie monopolowym.
– I hucie szkła – dodała. – Tej, o której mówił Siergiej. To dziwne, mieszkaliśmy tak blisko, a nie mieliśmy pojęcia, co się tam dzieje, co bandyci wyprawiają z magią.
– Zgadza się. Ale czy nie jest jeszcze dziwniejsze, że pod naszymi stopami istnieje cały ten przeklęty Świat, a nikt o nim nie wie?
– Tak. – Czoło Galiny przeciął wzór wąskich linii, które zadomowiły się na stałe na jej gładkiej skórze. – Ale ktoś musi wiedzieć. KGB pewnie wie, jak mogliby nie wiedzieć?
Jakow wzruszył ramionami; nie podzielał tego przekonania, chociaż spotkał się z nim wiele razy – z gruntu rozsądni ludzie często wierzyli, że KGB było wszechwiedzące, i przypisywali pracownikom organu nadludzkie umiejętności. Przypuszczał, że w ten sposób łatwiej było się pogodzić ze złem; skoro było wszechwiedzące i wszechmocne, nikt nie mógł mieć żalu do siebie, że padł jego ofiarą. Wiara we wszechmoc KGB niosła pociechę – może nie zawsze przyjemną, ale lepszą niż druga możliwość, bo kto chciałby żyć w strachu przed zaledwie cieniem?
Jakow westchnął.
– Może nie. To miejsce… Jeśli nawet ktoś o nim wiedział, kto by uwierzył? Chociaż tu jestem, wciąż podejrzewam, że lada chwila się obudzę. To takie dziwne, że przez większość czasu nawet nie wiem, jak się zachowywać… Poznałem nieżyjącego dziadka, na litość boską. Nie mam pojęcia, jak ty możesz być taka.
– Jaka? – Galina spojrzała na ziemię pod nogami.
– Jakby to wszystko… Jakby to było prawdziwe. Bierzesz to na serio.
– Muszę. Tutaj jest moja siostra. A ty… Gdy zobaczyłam, co ci zrobił wioślarz… Myślę, że ty też traktujesz to całkiem poważnie.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
Jakow przyśpieszył. Patrzył na drzewa, na długie brody islandzkiego mchu falujące na wietrze, na ciemne igły czarnych świerków rzucające długie cienie na wąską ścieżkę, i czuł głęboki niepokój, jak pod nieruchomym spojrzeniem wioślarza, który lodowatymi palcami umysłu badał i przesiewał jego wspomnienia. I tuż na skraju wspomnień rozległ się dźwięk – cichy przenikliwy krzyk, rozdzierający ciszę nocy niczym ostra igła. Gdy umilkł, noc wydawała się znacznie cichsza i chłodniejsza, a luka zostawiona przez zabrane wspomnienie sprawiała ból, bolała jak fantomowa kończyna kalekiego żołnierza.
Timur-bej chyba zbliżał się do celu, bo przystawał rzadziej na ścieżce zarośniętej przez jeżyny i kępy czyśćca. Zemuna szła tuż za nim, tratując rośliny kopytami i torując drogę dla pozostałych, choć Jakow przypuszczał, że Kościej jest zbyt przyzwyczajony do takich drobnych przeszkód, by zwracać na nie uwagę, i że Zemuna stara się dla niego i Galiny.
Las wokół nich znowu się zmienił, jak wiele razy podczas tej podróży. Świerki ustąpiły brzozom i światło tańczyło po ich złotych liściach w kształcie serca. Ścieżka zrobiła się szersza, jakby ktoś niedawno z niej korzystał. Tutaj było więcej otwartej przestrzeni i dopiero teraz Jakow zdał sobie sprawę, jak się dusił pod szczelnym baldachimem świerków. Brzozy były znacznie ładniejsze, znacznie bardziej sielskie – przypominały mu o wszechobecnych sentymentalnie patriotycznych obrazach, zawsze z brzozami i błękitnym niebem, zawsze z tą nieuchwytną cechą rosyjskich lasów i innych środowisk naturalnych. Ale teraz cieszył się, że je widzi.
Polany otwierały się z prawa i lewa, miękkie soczyste łąki długiej gęstej trawy, ostra turzyca rosła w podmokłych miejscach wzdłuż strumienia, który gulgotał w swoim cichym języku idioty.
– Czekajcie – szepnął Timur-bej i ukląkł, żeby obejrzeć ślady stóp na miękkiej ziemi.
Jakow nie był doświadczonym tropicielem, ale nawet on zobaczył, że łąka jest tratowana.
– Bose stopy – wskazał Timur-bej. – A tutaj nie całkiem bose, ale prawie. Wygląda to tak, jakby buty się rozsypywały.
Siergiej zatrzepotał skrzydłami i niezdarnie opadł na ziemię. Na wpół skacząc, na wpół biegnąc, zbliżył się do Timur-beja i spojrzał na głębokie owalne zagłębienie wypełnione ciemną bagienną wodą.
– To kolba karabinu – oświadczył.
– Albo muszkietu – podsunął Timur-bej. – Czy nie mówili, że kula jest głupia, a bagnet mądry?
– Może muszkietu – zgodził się Siergiej. – Uważam, że powinniśmy być cicho, żeby nie przyciągnąć uwagi.
– Może są przyjaźnie nastawieni – powiedziała Zemuna.
– Mają broń – zaznaczył Kościej. – Mnie to nie trapi, ale wy, worki mięsa, powinniście mieć to na względzie. Bosi mężczyźni z wielkimi karabinami rzadko są w na tyle dobrym nastroju, żeby gawędzić przed oddaniem strzału.
– To mi się nie podoba – stwierdziła Galina. Gawron zaśmiał się skrzekliwie.
– Ten kawałek o karabinach czy o mężczyznach?
– Och, daj jej spokój – powiedział Jakow.
– Ja tylko mówię. Nie za bardzo lubisz mężczyzn, prawda?
Galina z zakłopotaniem poruszyła ramionami i zgarbiła się.
– Nie. Do czego zmierzasz?
– Dość – przerwał im Jakow. – Ta chwila naprawdę nie jest odpowiednia. – Oczywiście tak wyglądała prawda, ale też Jakowowi nieszczególnie podobał się temat rozmowy. Znał Galinę, wychowała się tak jak on – bez ojca, wśród kobiet zahartowanych przez gorzkie doświadczenia życiowe. Nie miała powodu być inna niż była, a jednak poczuł się winny, gdy powiedziała „nie". Jakby to była jego wina – ale z drugiej strony, zostawił swoją żonę. A może to ona go zostawiła; już nie pamiętał, wspomnienia zatarły się, zasnute pajęczynami kłamstw, racjonalizacji i nowych wersji tej samej historii, opowiadanych tyle razy, że szczegóły przybrały kształt jego słów, a same słowa stały się prawdą i nabrały treści, niczym maska pośmiertna.
Szli drogą pod skąpą osłoną drzew. Cienkie gałęzie i liście tkały wzory światła i cienia, maskując sylwetki przesuwających się pod nimi ludzi i krowy. Łąki ustąpiły miejsca zbitym kępom zarośli – tarnina, nawłoć i wierzbówka porastały osmalone ruiny dawno zapomnianych domostw.
Drzewa zostały w tyle, gdy stanęli pomiędzy zarośniętymi ruinami i wysokim ogrodzeniem z grubych, długich kłód ustawionych jedna przy drugiej, z zaostrzonymi czubkami, które groziły, że przeszyją niebo. Nie mieli pojęcia, co się skrywa za częstokołem, widzieli tylko zakrętas dymu, a silna woń spalenizny aż drapała w gardle.
– Coś się pali – powiedziała Galina.
Timur-bej pokręcił głową.
– Nie. Spłonęło wiele lat temu, ale wciąż się tli. Jak oni. – Wskazał ruchem głowy.
W cieniu ogrodzenia siedziało i stało pięciu mężczyzn ubranych w łachmany, ze stopami okręconymi kawałkami szorstkiego płótna żaglowego, z muszkietami opartymi na ramionach. Ale Jakow patrzył na ich twarze, czerwone, jak gdyby oblane wrzątkiem, na osmalone albo całkiem spalone brody i brwi, na ślepe oczy, białe niczym ugotowane jajko. Paznokcie, obrzeżone żałobną czernią, były pełne bąbli, jakby się roztopiły i spływały z czubków palców. Łachmany pokrywała sadza, ale Jakow odgadł, że niegdyś były to mundury, choć niepodobna było zobaczyć dystynkcji. Przypuszczał, że żołnierze pochodzą z początków dziewiętnastego stulecia, nie mógł jednak określić ich przynależności. Przynajmniej dopóki się nie odezwali.
– Hej, Pietro! – Zawołał jeden z nich. – Która godzina?
– A kogo to obchodzi? – Odparł zapytany i splunął. – Czy czas ma jeszcze jakieś znaczenie?
Jeden z pozostałych pokiwał głową i usiadł, kładąc muszkiet na kolanach.
– Za jakie grzechy zostaliśmy tak ukarani? Jakie grzechy popełniłem, dobry Boże w niebiosach, żeby strzec ogrodzenia spalonego budynku przez całą wieczność? Jakie grzechy, jakie grzechy są tak wielkie, by zasłużyć na taką karę? Dobry Boże, wybacz mi przewiny, jestem drobnym grzesznikiem, i wybaw mnie od tej męki.
– Przestańcie gadać o swoich grzechach, kapralu – powiedział ze zduszonym śmiechem ten o imieniu Pietro. – Kto mówi, że grzechy mają coś wspólnego z tym płotem? I kto może wiedzieć, czyje grzechy są większe?
Pozostali żołnierze zamruczeli, przyznając mu rację.
– Boże, jak bardzo cierpię! – Zawołał kapral.
Odpowiedział mu zbiorowy jęk irytacji. Jakow uznał, że skargi kaprala, których żołnierze wysłuchiwali od stu osiemdziesięciu lat, mogły im działać na nerwy.
Wędrowcy doszli do wniosku, że bezpośrednie podejście byłoby najgłupsze, i postanowili uciec się do starego dobrego fortelu – a raczej postanowił Kościej z Zemuną, bo Galina i Jakow tylko przewracali oczami i z niedowierzaniem kręcili głowami. Timur-bej i Siergiej zachowali neutralne stanowisko w tej sprawie.
– Serio – powiedział Jakow do Zemuny. – Konie trojańskie są stosowane od wieków.
– To nie to samo – odparła. – We mnie nikogo nie ma. – Sprawiała wrażenie zranionej i Jakow przestał ją przekonywać.
Patrzyli, jak Zemuna zbliża się do bramy, rytmicznie poruszając szczękami, z pustką w oczach, jak zwyczajna krowa. Żołnierze odwrócili się i spojrzeli na nią ślepymi białymi oczyma.
– Co to? – Zapytał kapral.
– Wygląda jak krowa, kapralu – odparł Pietro i z zadumą pogładził pozbawioną zarostu twarz, jakby się spodziewał znaleźć brodę. – I to piękna.
Pozostali mruknęli, że w istocie krowa jest dość ładna, jak najbardziej, panie kapralu.
– Od wieków nie piłem mleka – powiedział Pietro. – Ani nie jadłem sera, skoro o tym mowa.
Kapral przestał pomstować na okrucieństwo losu i wreszcie się uśmiechnął. Zemuna pozwoliła im wprowadzić się do środka. Jakow odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że plan wypali.
Gdy zapadła noc, brama w wysokim ogrodzeniu się otworzyła, oświetlona od wewnątrz widmowym błękitnawym blaskiem niebiańskiej krowy. Zemuna skinęła racicą, zapraszając ich do środka. Za bramą zobaczyli dziedziniec z mocno ubitej ziemi; wszystkie dołki i bruzdy odznaczały się w surowym reliefie, jak kratery na powierzchni księżyca, oświetlone kałużami światła. Na dziedzińcu leżały rozrzucone gwiazdy, ich niebieskie i białe promienie przeszywały ciemność niczym reflektory.
– Co tu się stało? – Zapytał Jakow, wskazując kule czystego światła na gołej ziemi dziedzińca.
– Próbowali mnie wydoić – odparła Zemuna i sposępniała. – Ale chyba niczego nie podejrzewają.
Galina zaśmiała się bez przekonania.
– Oczywiście, że nie. Dlaczego mieliby coś podejrzewać?
Jakow spojrzał za rozrzucone gwiazdy. Zapomniał o niebezpieczeństwie i wszystkim innym, wlepiając wzrok w drewniany pałac, który się piętrzył nad nimi. Fasety wycięte w gładkich jasnych ścianach przypominały mu pałace Kremla, a cebulaste złocone kopuły na siedmiu smukłych wieżach wyglądały piękniej niż wszystkie inne, jakie dotąd widział.
– Co to jest? – Szepnął.
– To była jedna z najstarszych budowli Kremla – wyjaśnił Timur-bej.
– Teraz wszystkie są z kamienia – powiedziała Galina.
– Kiedyś były drewniane. – Migdałowe oczy Timur-beja były ciemne i surowe w blasku leżących na ziemi gwiazd. – Pamiętam, Tatarzy spalili kilka z tych pałaców… I płonęły na przestrzeni dziejów. Odbudowaliście je z kamienia, ale niektóre stare budynki znalazły się tutaj. Ten… Słyszałem, że spalił go Napoleon. Moskwa płonęła wtedy przez wiele dni.
Moskwa płonęła wtedy przez wiele dni. Historycy spierają się, kto wzniecił pożary. Niektórzy mówią, że sami Rosjanie, chcąc pozbawić najeźdźców żywności i schronienia. Puścili z dymem domy i spichrze, sklepy i magazyny; nie dbali, że niedostatek dotknie również ich. Inni powiadają, że żołnierze napoleońscy spalili Kreml celowo, a wszystko inne przez przypadek, gdyż pogoda była wietrzna, a w obozach płonęło zbyt wiele niestrzeżonych ognisk. Jakow nie wiedział, kto był sprawcą, i nie wydawało się to ważne. Wcześniej się zastanawiał, jak trafili tu żołnierze, których widzieli – Pietro, kapral i pozostali. Teraz mógł to sobie wyobrazić – poparzeni i ranni, duszący się od dymu, z popiołem w ustach, przedzierali się przez ogień i iskry, słysząc trzask potężnych belek płonącego wokół nich pałacu. Musieli zobaczyć wyjście, zniekształcone przez dym i gorąco, i przebiegli na drugą stronę. Byli żołnierzami, przywykłymi do walki, rozgramiania, strzelania i kłucia, ale nie do tego, nie do uwięzienia w płonącym budynku o ścianach złoconych płynnymi jęzorami ognia. Wyobrażał sobie rozpacz dość wielką, strach dość potężny, by podnieść ducha okazałej budowli, która z rykiem zapadała się w tornadzie płomieni i wyjącego dymu, i zabrać go ze sobą pod ziemię… Choć podejrzewał, że znajdowali się nie tyle pod ziemią, ile po drugiej stronie, w jakiejś niewidzialnej podszewce znanego świata.
Zemuna zrobiła mały rekonesans – obejrzała szopy, stosy drewna opałowego na podwórzu i małe koszary, gdzie przez całą noc siedzieli bezsennie żołnierze ze spalonymi włosami i ugotowanymi białymi oczami. Wciąż nie wiedziała, kto jest w pałacu, gdyż pałacowe bramy były szczelnie zamknięte. Postanowili zaczekać do rana, ukryci w szopie pełnej na wpół spróchniałych kłód i zardzewiałych toporów.
Galina patrzyła, szukając czegoś w pokrytych pleśnią belkach stropu.
Jakow przypuszczał, że wypatruje ptaków.
– Nie ma ich tutaj – szepnął.
Skinęła głową, wciąż patrząc w górę, jakby liczyła, że zmaterializują się ze stęchłego powietrza. Jakow też spojrzał, mrużąc oczy, na krokwie, gdzie cienie gęstniały w zakamarkach, spływając do grubo ciosanych słupów i oplatając je w wymyślnym chiaroscuro. Gdy zmrużył oczy i przekrzywił głowę, cienie się poruszyły i coś błysnęło pomiędzy powiekami, niewidoczne, gdy patrzył wprost, pomykające na skrajach pola widzenia, tańczące i szydzące, mrugające jak gwiazdy, które spadły z wymion Zemuny, jak wielkie krople czarodziejskiego mleka.
Galina też na to patrzyła.
– Miałeś kalejdoskop, kiedy byłeś mały? – Zapytała.
– Jasne – odparł Jakow. – Pokaż mi dzieciaka, który nie miał.
Gawron Siergiej zaskrzeczał twierdząco na jego ramieniu. Jakowa ogarnęło nagle głębokie współczucie dla tego człowieka, tego przestępcy uwięzionego w ciele ptaka, gdyż jego słowa znów mu przypomniały, że on też był dzieckiem i że łączyło ich wiele podobnych doświadczeń. Niewiele rzeczy było jedynych w swoim rodzaju w masowo produkowanym radzieckim dzieciństwie.
– Otworzyłaś go kiedy? – Zapytał Galinę.
Uśmiechnęła się, wreszcie odrywając spojrzenie od stropu i patrząc mu w oczy.
– Jasne. Każdy dzieciak to robi. Kto nie chciałby zobaczyć tych wszystkich ukrytych w środku skarbów?
Jakow uśmiechnął się do wspomnień. Nie znalazł nic ciekawego w tekturowej rurce z plastikowymi zakrywkami i małym okularem. W rurce było parę lusterek, a poza tym tylko guzik, szklany paciorek i kilka trójkątnych kawałków kolorowego papieru.
– Zepsułem zabawkę – powiedział. – Potem płakałem całymi godzinami.
Galina skinęła głową.
– Zabawne, że każdy sprawdza, co jest w kalejdoskopie. Myślisz, że dorośli dają je dzieciom umyślnie?
– Po co?
– Aby je czegoś nauczyć… Sama nie wiem. Siergiej sapnął.
– Czego nauczyć? Iluzorycznej natury świata?
Galina wzruszyła ramionami.
– Możliwe. Albo bezsensu piękna, albo czegoś równie przygnębiającego. Wciąż nie rozumiem dorosłych, chociaż do nich należę.
– Nie należysz – odezwał się Siergiej. – Nie masz dzieci. Ja też nie, więc się nie przejmuj. Przemyślałem sobie to wszystko, gdy pilnowałem silosu atomowego – zawsze się czułem jak rozbawiony dzieciak, wiesz, jakbym tylko udawał, że jestem żołnierzem z patykiem zamiast karabinu. Miałem mnóstwo czasu do myślenia, więc wykombinowałem sobie to wszystko. Jesteś albo rodzicem, albo dzieckiem. Dopóki nie masz własnych dzieci, jesteś dzieckiem. A ty, Jakow, kim jesteś?
Jakow nie mógł się zdecydować – nie czuł się ani dzieckiem, ani rodzicem.
– Nie wiem – odparł. – Ale tego dnia, gdy zepsułem kalejdoskop, przysiągłem, że moje dzieci nigdy nie dostaną tej zabawki. Cholernie przygnębiająca i zbyt straszna, żeby ją komuś dawać.
Nie będę jednym z tych głupich rodziców, którzy nie uczą dzieci niczego poza tym, że wszystko jest do dupy, a świat jest popieprzony.
– Bo jest popieprzony – stwierdziła Galina. – Na wypadek, gdybyś nie zauważył, jesteśmy pod ziemią. Z gadającą krową i Kościejem Nieśmiertelnym, gotowi pytać gromadę żołnierzy z około tysiąc osiemset dwunastego, dlaczego, do licha, zadźgali bagnetem ukochanego bohatera baśni. Poza tym moja siostra zaginęła.
– Przykro mi – powiedział Jakow. – Ta część jest rzeczywiście popieprzona. Ale wszystko inne… Nie jest tak źle. Mam rację?
– Masz – przyznała. – Nie jest źle. Zawsze marzyłam o takim sekretnym miejscu… Szkoda tylko, że nie znalazłam go w lepszych okolicznościach.
– Tu nie można trafić w lepszych okolicznościach – powiedział Timur-bej z ciemności w kącie szopy. – Jeszcze nie zauważyłaś?
– Może powinniśmy trochę się przespać – zaproponował Siergiej i schował głowę pod skrzydło.
– Nie chce mi się spać – oznajmił Jakow. Galina przytuliła się do boku Zemuny.
– Mnie też nie.
Krowa się uśmiechnęła. Wydawała się teraz zadowolona, spokojna.
– Po co spać, gdy można rozmawiać? Tylko ciszej. Wróg nie śpi.
Jakow przysunął się do Galiny.
– Przepraszam, jeśli to zbyt osobiste. Ale wspomniałaś, że byłaś… Hospitalizowana?
Galina pozwoliła, by to na wpół pytanie, na wpół stwierdzenie wisiało w powietrzu przez kilka sekund, podczas gdy marszczyła brwi, jak gdyby zbierając myśli.
– Schizofrenia – powiedziała w końcu.
Jakow nie krył zaskoczenia. Nie wyglądała na wariatkę, przynajmniej przez większość czasu.
– Dla mnie wyglądasz normalnie – wymamrotał i skrzywił się. Teraz gotowa pomyśleć, że wątpi w jej prawdomówność.
– Dzięki – mruknęła. – Pojawia się i znika. Nazywają to schizofrenią bezobjawową. Słyszałeś o czymś takim?
Słyszał. O ile pamiętał, taką diagnozę stawiano malkontentom politycznym. Wygodny sposób represjonowania, niewymagający więzienia. Ze współczuciem popatrzył na Galinę – wydawała się taka mała, zraniona i załamana lękiem o siostrę, pełna rozpaczliwej determinacji, jak ktoś, kto miał w życiu niewiele wartościowych rzeczy i gotów był walczyć o zachowanie ostatniej, która mu pozostała.
Nie wiedział jak jej powiedzieć ani czy w ogóle powinien mówić, że zdiagnozowana u niej choroba naprawdę nie istnieje, że jest wymysłem. Rozważał, czy uświadamianie osoby uważającej się za upośledzoną, że wcale nie jest upośledzona, da coś dobrego – czy ta świadomość ją naprawi, czy stanie się miażdżącym brzemieniem? Próbował sobie wyobrazić, jak to by było, gdyby zrewidował pojęcie o sobie i odkrył, że nie jest taki, jak myślał – czy odkrycie dodałoby mu skrzydeł, czy go zdruzgotało?
– Tak – powiedział w końcu. – Słyszałem. Wydaje się, że radzisz sobie całkiem nieźle.
Galina uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Moja mama. To ona uznała, że coś jest ze mną nie w porządku, gdy byłam jeszcze mała. Dziwne, jak to przewidziała – zaczęłam mieć halucynacje, gdy powiedziała mi, że muszę pójść do szpitala.
– Niesamowite – mruknął Jakow. – Nie sądzisz, że pobyt w szpitalu nie musiał ci wyjść na dobre?
Jej uśmiech zgasł.
– Oczywiście, że o tym myślałam. Uważasz, że jestem głupia? Ale teraz to naprawdę nie ma znaczenia, prawda?
– Chyba nie. Przepraszam, że poruszyłem ten temat.
– Nic nie szkodzi. Ale jestem już zmęczona. Prześpię się trochę, dobrze?
– Jasne.
Galina wsparła głowę o bok Zemuny i z westchnieniem zamknęła oczy. Jakow siedział, słysząc gdzieś w głowie płacz wyimaginowanego dziecka, na samym progu słuchu, nie mógł więc nawet rozstrzygnąć, czy jest to wspomnienie, czy tylko jęk postrzępionych nerwów. Czekał na ranek.