Galina wyszła z karczmy, stopy niosły ją niespokojnie. Nie mogła znieść myśli o zmarnowaniu kolejnego dnia, dlatego postanowiła na własną rękę znaleźć Berendeja albo któregoś z dawnych, o których wspominali Sowin i David. Jak duże mogło być to miasto?
Okazało się całkiem spore. Zabłądziła w labiryncie krętych ulic – zakładane najwyraźniej bez planu, wiły się wte i wewte, często zawracając, i niespodziewanie kończąc się ślepymi zaułkami. Wytyczano je bez myśli o przyszłości i Galina szybko straciła orientację. Wokół nie brakowało ludzi, ale nie czuła się gotowa, żeby prosić o pomoc.
Wypatrywała pomiędzy budynkami przejścia wiodącego do lasu. Nogi ją rozbolały, gdy w końcu znalazła drogę, która biegła prosto jak strzelił, wyprowadzając ją z plątaniny krzyżujących się ulic. Niebawem domy zniknęły, a droga zwęziła się w dróżkę, z każdym krokiem coraz bledszą, co rusz ginącą w wysokiej bezbarwnej trawie i wśród nieśmiało migoczących blaskodrzew, jakby nieczęsto z niej korzystano.
Powietrze zapachniało błotem i rzeką, i niebawem ścieżka urwała się na moczarach. Czarne pnie powalonych drzew wystawały jak martwe palce z rozlewisk pomiędzy kępami, które wyglądały zbyt grząsko, żeby po nich stąpać. Galina zawróciła, szukając innej drogi.
Ktoś tam był – na ścieżce stała wysoka kobieta w długiej koszuli z surowego lnu. Jej twarz skrywały długie postrzępione włosy, pociemniałe od wody.
– Witam – powiedziała Galina. – Jesteś rusałką, prawda?
Kobieta nie odpowiedziała, tylko potrząsnęła głową – ruch był tak szybki i lekki, że Galina nie miała pewności, czy wyrażał przeczenie, czy potaknięcie.
– Możesz mi powiedzieć, jak znaleźć Berendeja? – Zapytała.
Usilnie starała się nie myśleć, że kobieta jest topielicą, duchem utopionej dziewczyny.
Kolejny szybki ruch, tym razem wyraźnie przeczący.
– Znasz kogoś, kto wie? – Pomyślała o mitycznych istotach mieszkających w lesie. – Może leszy?
Dziewczyna skinęła głową i dała znak ręką, żeby Galina poszła za nią.
Galina westchnęła. O ile dobrze pamiętała, tych istot lepiej nie darzyć zaufaniem; kradły dzieci i potrafiły załaskotać mężczyznę na śmierć. Odetchnęła z ulgą, bo nie przypominała sobie żadnych historii o rusałkach atakujących czy krzywdzących kobiety. Leszy jednakże byli mało wybredni, radośnie zwodząc z drogi każdego podróżnego. Galina zaczęła żałować swojej prośby, gdy rusałka wybrała boczną ścieżkę i powiodła ją przez zagajnik płaczących drzew – łzy spływały z ich kory nieprzerwanym strumieniem – do spokojnego jeziorka z wodą czarną jak smoła.
– Gdzie jesteśmy?
Rusałka wskazała małą altanę po drugiej stronie jeziora. Galina westchnęła. Pawilon, pokryty ozdobnymi drzeworytami i maswerkiem pnączy, w niczym nie przypominał ciemnego lasu, gdzie człowiek spodziewa się znaleźć bóstwo, które odpowie na pytania o ludziach przemieniających się w ptaki. Chciała zapytać, kto tam mieszka, ale rusałka pchnęła ją ze zniecierpliwieniem i zanurkowała w ciemnej wodzie, a ta zamknęła się nad nią bez jednej zmarszczki czy plusku.
Galina ruszyła w stronę pawilonu, stopy zapadały się jej w żyznej luźnej glebie ścieżki. Kłaniały się jej irysy i pałki rosnące wokół jeziora, i ze zdziwieniem spostrzegła, że ich łodygi i liście są nie białe, lecz bladozielone.
Koronkowe ściany letniego pawilonu pozwoliły jej zajrzeć do środka, gdzie zobaczyła kobietę – młodą, w czarnej wieczorowej sukni – leżącą na niskim wiklinowym szezlongu, czytającą książkę i palącą długiego papierosa w cygarniczce z macicy perłowej.
Kobieta uniosła głowę i uśmiechnęła się do niej, pokazując białe zęby.
– Wejdź. Jestem hrabina Wygotskaja. A ty jesteś nowa?
Galina znalazła wejście – zwyczajny łuk – i usiadła na wskazanym stołeczku.
Kobieta sięgnęła do popielniczki i zgasiła papierosa, wciąż wydmuchując długie bliźniacze węże dymu przez wąskie nozdrza, idealne jak ona cała. Ramiączko sukni zsunęło się ze zbyt białego ramienia, a jej czarne loki wydawały się zbyt czarne, niemal granatowe. Galina czuła się onieśmielona – nie tylko arystokratycznymi korzeniami czy pięknem kobiety, ale również jej zachowaniem. Powietrze wokół niej zrobiło się zimne i czyste, usiane maleńkimi kryształkami lodu, i oddech uwiązł jej w gardle, jak w środku styczniowej nocy.
– Słyszałaś o mnie, oczywiście – powiedziała kobieta.
– Nie – przyznała się Galina cichym głosem winowajcy. – Ale jestem pewna, że…
– Oczywiście. Żony dekabrystów. Byłam jedną z nich. Galina skinęła głową.
– Nie zdawałam sobie sprawy.
– Ja też nie – powiedziała kobieta tajemniczo. Widząc jej zakłopotaną minę, dodała: – Jak trudno jest być bożyszczem.
Galina pomyślała o historii. Powstanie dekabrystów nie zrobiło na niej wrażenia, gdy w szkole średniej przerabiali tę część historii Rosji; nie przemawiał do niej bajroniczny apel i nieprzemyślany liberalizm bezsensownego zrywu. Teraz jednak musiała przyznać, że podziwiała, acz bez entuzjazmu, tych młodych oficerów, którzy wjechali na Plac Senacki w Sankt Petersburgu, by rzucić wyzwanie carowi Mikołajowi i monarchii absolutnej, i zostali powitani ogniem armatnim. W głębi duszy zawsze się zastanawiała, jaki los spotkał ich podkomendnych – zginęli, jak przypuszczała, jako mięso armatnie. Jedynie oficerowie okazali się dość ważni, by zająć miejsce w książkach historycznych. Zesłano ich na Syberię, z wyjątkiem pięciu straconych na miejscu. Galina mgliście pamiętała coś o linach, które pękły, i o bezprecedensowym drugim wieszaniu.
I tutaj pojawiły się ich żony – często wyobrażała je sobie, te piękne bogate damy, które porzuciły wszystko, żeby podążyć za mężami do zamarzniętych lasów i letnich miesięcy pełnych komarów, do miejsc odległych od cywilizacji i niepodobnych do niczego, co znały.
Dopiero później przyszło jej do głowy, że kobiety te stawiano za wzór bezinteresownego oddania i posłuszeństwa – z początku nie potrafiła pojąć, dlaczego tak postąpiły. Była za młoda, żeby rozumieć definicje miłości i tragedii, nierozerwalnie wówczas powiązane. Obecnie sceptycznie podchodziła do obu. Pod tym względem różniła się od koleżanek z klasy, które zwykle słuchały historii o powstaniu i żonach dekabrystów z minami niemal religijnego uniesienia.
– Czy kiedykolwiek żałowałaś wyjazdu na Syberię? – Zapytała.
Kobieta zapaliła kolejnego papierosa i parsknęła gorzkim śmiechem.
– Ja? Nie wyjechałam. To znaczy, pojechałam do Moskwy. Nie mogłam znieść wstydu. – Spojrzenie jej dużych ciemnych oczu przywarło do twarzy Galiny. – Ale ty nie wiesz, co to znaczy się wstydzić, prawda?
– Wiem – zaczęła Galina. – Ja…
– Poczucie winy to nie to samo – przerwała jej żona dekabrysty. – Wstyd jest czymś, co rani cię od zewnątrz.
– W takim razie dlaczego nie pojechałaś?
Kobieta wzruszyła ramieniem. Zmysłowe, pomyślała Galina, tego słowa używano do opisywania kobiet takich jak ona.
– Ponieważ spodziewali się, że pojadę, jak sądzę. Ponieważ byłam tylko dodatkiem. Ponieważ nie miało znaczenia, czego ja chcę. Mężczyźni zawsze mnie pytają: „Nie kochałaś swojego męża?". Kobiety nigdy tego nie robią, wyobrażasz sobie?
Po chwili przeniosła omdlewające spojrzenie z Galiny na rozżarzony koniuszek papierosa.
– Co myślisz?
– Nie chodzi o miłość. – Galina podjęła próbę wyjaśnienia i urwała, bo zabrakło jej słów.
– Te, które pojechały, porzuciły wszystko – powiedziała kobieta. – Te, które zostały, porzuciły swoich mężów. Ja porzuciłam jedno i drugie. Moja przyjaciółka pojechała i nigdy nie mogła napisać do swojej rodziny. Zostawiła dzieci i rodzina ją za to znienawidziła. Moja mnie znienawidziła, bo tego nie zrobiłam.
Miała na imię Elena i uciekła z domu w Sankt Petersburgu, który nagle rozbrzmiał pustymi echami, gdy jej mąż, zakuty w dyby, został zesłany w jakieś niewyobrażalne miejsce. Zrozumiała, że nie może wygrać. Obojętne, co zrobi, będzie albo złą córką dla ojca, owdowiałego hrabiego Kliazmenskiego, albo złą żoną dla męża, Dimitrija. Prawda wyglądała tak, że miała dość obu mężczyzn swojego życia, dlatego spakowała do dwóch skromnych kufrów ubrania i bibeloty, z którymi jeszcze nie umiała się rozstać, dała gospodyni klucze od mieszkania na brzegu Newy i kazała stangretowi zawieźć się do Moskwy. Wszyscy założyli, że wybiera się na zakupy, i kątem oka widziała, jak – nawet słudzy! – z dezaprobatą potrząsają głowami.
Szczerze mówiąc, nie była pewna, co chce robić w Moskwie. Mogła odwiedzić dalekich krewnych, ale nie miała do tego serca. Mogła wynająć pokoje i odciąć się od świata. Zamiast to zrobić, spacerowała po bulwarze i patrzyła na zamarzniętą rzekę Moskwę, skutą zielonym lodem, w którym czerniały szczeliny leniwie płynącej wody. Drżąc w futrach, rozważała, czy woda jest równie zimna jak powietrze, w którym jej oddech przemieniał się w chmurę, gdy tylko opuścił usta. Została nad rzeką do nocy, kiedy wzeszły gwiazdy.
Noc miała inny kolor – tutaj, dalej na południe, granat nieba był głębszy, bardziej nasycony, a gwiazdy stały się wielkie i żółte, odmienne od białych punkcików znanych jej z Sankt Petersburga. Tęskniła za zorzą polarną.
Ruch na rzece przyciągnął jej uwagę – zmrużyła oczy, patrząc na niewyraźne sylwetki, zmartwiona, że ciemne chłopskie dzieci zapuściły się na lód, gruby wprawdzie, lecz gotów zarwać się w każdej chwili pod najlżejszą bodaj stopą. Chciała do nich zawołać, żeby zawróciły, gdy nagle jej oddech przestał zamarzać w powietrzu; zapomniała oddychać. Mroczne sylwetki wypełzły na bulwar po jej stronie rzeki, oblepione błotem i nieczystościami, i wówczas ujrzała, że to wcale nie dzieci, lecz dorosłe kobiety. Blade i brudne, przyodziane tylko w cienkie lniane koszule.
Lazły na czworakach jak zwierzęta, aż dotarły do pierwszej łaty otwartej czarnej wody. Wsunęły się w nią, jedna po drugiej, bezszelestnie jak foki. Zanim Elena wyrwała się z osłupienia, pojawiły się znowu, smukłe i czyste, płótno przylegało do ich młodych ciał, mokre włosy oblepiały twarze i szyje. Zebrały się na lodzie, w miejscu gdzie wydawał się solidniejszy, i chwyciły za ręce, tworząc krąg jak wiejskie dziewczęta na weselach. I zaczęły tańczyć – wirowały w kręgu, coraz szybciej i szybciej, aż Elenie zakręciło się w głowie. A potem bose stopy oderwały się od lodu i kobiety zatańczyły w powietrzu. Woda na ich koszulach i twarzach zamarzła. Wyglądały jak rzeźby lodowe, cudownie ożywione.
Elena przechyliła się z walącym sercem głębiej ponad balustradą. W głębi duszy wiedziała, kim są kobiety – były rusałkami, duchami dziewcząt, które utonęły. Niczego bardziej nie pragnęła, jak do nich dołączyć. W pobliżu nie było nikogo, więc przeszła przez balustradę, niezdarna w ciężkich spódnicach i płaszczu, ale pełna chęci. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz odczuwała taką tęsknotę, takie pragnienie dołączenia do ludzi.
Zeszła na lód; kobiety zdawały się nieświadome jej obecności. Omijała z daleka przyprawiające o zawrót głowy czarne plamy otwartej wody. Lód trzeszczał pod jej trzewikami. Była już blisko. Jakby na dany znak, wszystkie twarze zwróciły się w jej stronę. Usłyszała ogłuszający trzask, gdy lód pękł pod jej stopami, otwierając się w czarnej szczelinie. Straciła równowagę i nagle czarna woda sięgnęła w górę, zamykając jej pierś w lodowatym uścisku. Rzeka wdarła się w jej usta otwarte do krzyku, zalała oczy, okręciła włosy dokoła szyi. Elena poczuła dłonie na rękach i ramionach i chwyciła się ich kurczowo. Ale zamiast wyciągnąć ją na bezpieczny brzeg, kobiety ze śmiechem wlokły ją w dół, coraz niżej, głęboko w czarną wodę, dokąd nie zaglądało nawet światło gwiazd.
Płuca ją paliły, pierś wznosiła się ciężko w buncie przeciwko śmiercionośnym objęciom lodowatej wody. Otworzyła usta i odetchnęła wodą, czując, jak się w niej kłębi, czekając na nieuchronną ciemność. Ręce wciągały ją pod lód, gdzie nie sięga światło gwiazd, skąd nie można wypłynąć.
Skóra tak bardzo zdrętwiała jej od zimna, że dopiero po chwili zauważyła zmianę temperatury – woda się ociepliła, a blask gdzieś w górze wskazywał drogę ucieczki. Rzuciła się ku jasności i nie wierzyła zmysłom, gdy głowa przebiła powierzchnię, a płuca wyrzuciły lodowatą wodę rzeki Moskwy do nieznanego ciepłego jeziora i zassały stęchłe powietrze. Dziewczęta, które ją tu przywlokły, też wypłynęły, śmiejąc się i paplając. Nie miała pojęcia, dokąd trafiła, ale wiedziała, że dawne troski opadły z niej niczym bielmo z oczu uzdrowionego ślepca.
– Podobnie jest w przypadku wszystkich innych, prawda? – Zapytała Galina. – Tak bardzo chciałaś uciec.
– I nie pasujemy nigdzie indziej – uzupełniła Elena.
Galina skinęła głową.
– Wiesz, zawsze miałam nadzieję, że jest dla mnie jakieś miejsce, ziemia obiecana… I znalazłam je dopiero wtedy, gdy zaginął ktoś, kogo kocham.
– Bo… – Zaczęła Elena i nieśpiesznie zaciągnęła się papierosem – ludzie z reguły nie wiedzą, czego naprawdę chcą. Poza tym to wcale nie jest ziemia obiecana. Zabawne, że pomyślałaś, że gdy upchniesz wszystkich odmieńców w jednym miejscu, w jakiś magiczny sposób stanie się ono rajem.
– Tak wygląda.
Głośny plusk i krzyki skierowały jej uwagę na jezioro; nawet Elena wstała i spojrzała, mrużąc oczy. Kilka rusałek cofało się z płaczem i krzykiem przed czymś, co wśród nich pływało.
– Co się dzieje? – Zapytała Galina.
– Nie mam pojęcia. – Elena starannie podniosła rąbek sukni, odsłaniając parę małych, ale mocnych wojskowych butów. – Chodźmy zobaczyć.
Rusałki wyszły na brzeg jeziora i stały, ociekając kropelkami wody, ze strachem w oczach, w których nie było widać białek. Elena szła wśród nich jak na przyjęciu, w drodze ku talerzom z tartinkami, a Galina podążała za nią. Zatrzymały się na brzegu, patrząc z zaciekawieniem.
Galina z początku nie rozumiała, co widzi. W wodzie falował ciemny materiał, skrywający coś, czego nie mogła rozpoznać, dopóki nie zobaczyła ręki. Wtedy, jak w łamigłówce, w której trzeba znaleźć ukrytą figurę, wszystko się ułożyło – dwie ręce i noga, i blada twarz z szeroko otwartymi oczami. Już miała zawołać do mężczyzny podskakującego na falach, gdy spostrzegła, że jego ręce są związane niebieską taśmą monterską, a głęboki niebieski cień wokół oka jest siniakiem rozlanym na lewą połowę twarzy. Ciemna smuga w kąciku ust niewątpliwie była krwią, lecz w tym momencie Galina nie potrzebowała dalszych dowodów, że mężczyzna nie żyje.
– Kto to? – Zapytała Elenę, nie mogąc oderwać oczu od trupa, który przybliżał się do ich brzegu, nieuchronnie jak śmierć. – Skąd się wziął?
– Nie wiem. – Elena pochyliła się i zerwała długą grubą pałkę, którą przysunęła ciało. – Nigdy go nie widziałam. A jego ubranie… Czy wygląda znajomo?
Galina spojrzała na przemoczoną skórzaną kurtkę i spodnie dresowe, na krótko ścięte włosy.
– To bandzior – powiedziała. – Ktoś, kogo nazywa się reketierem. Jest ich mnóstwo na powierzchni.
– Rozumiem. – Elena chwyciła zwłoki za klapy i wyciągnęła je na brzeg. – Nigdy nie widziałam tu trupa. – Zwróciła się do rusałek, niespokojnych, wciąż zbitych w grupę jak sarny: – Wy go tu przywlokłyście?
Wszystkie jednocześnie pokręciły głowami i krzyknęły, załamując ręce.
To wygląda niemal jak rytualna żałoba, pomyślała Galina.
– Tak, to naprawdę dziwne – powiedziała Elena, z zadumą patrząc na mężczyznę leżącego u jej stóp. – Czyżby powierzchniowi uznali, że są dla nas za dobrzy, i zaczęli wyrzucać tu swoje śmieci?
– Nawet nie wiedzą o tym miejscu – przypomniała jej Galina.
Elena westchnęła.
– Wiem. Po prostu nie pojmuję.
– Na powierzchni też dzieją się dziwne rzeczy. – Galina opowiedziała jej o ptakach i swojej siostrze.
– Tak, to rzeczywiście dziwne – zgodziła się Elena. – Na powierzchni są czary, a trupy tutaj, na dole. To nie powinno się zdarzyć. Chyba ktoś przełamuje barierę. Lepiej porozmawiajmy o tym z kimś z dawnych.
– Szukałam Berendeja, gdy rusałka przyprowadziła mnie tutaj – powiedziała Galina. – Wiesz, gdzie można go znaleźć?
Elena parsknęła.
– Berendeja? Z pewnością pilnuje, żeby wszystko rosło. Nawet kradnie światło słoneczne z powierzchni dla moich roślin – widzisz, jakie są zielone? Ale czegoś takiego nie zrobiłby, nie mógłby zrobić, nawet gdyby chciał. Ani Ojczulek Mróz, ani żaden z innych – mają wprawdzie więź z powierzchnią, lecz jest ona subtelna. Nie, potrzebny nam ktoś, kto naprawdę wie co w trawie piszczy.
– Kto taki?
– Niebiańska Krowa Zemuna – odparła z powagą Elena. – Nawet nie próbuj się śmiać.
Galinie wcale nie było do śmiechu, nie nad trupem, który niemal dotykał jej tenisówek.
– Możemy najpierw porozmawiać z moimi przyjaciółmi? Jeden z nich jest policjantem, może dowie się czegoś o ciele.
– A co tu wiedzieć? Nie żyje. – Elena trąciła zwłoki czubkiem buta. – Ale jak chcesz. Idź po swojego glinę i wracajcie czym prędzej.
Galina znalazła Jakowa na zapleczu karczmy. Przystanęła w progu, wdychając słodki zapach tytoniu fajkowego i świeżych trocin. Jakow i David rozmawiali cicho, milczenie często zawisało pomiędzy nimi jak obłoki dymu.
Galinie było przykro, że musi przeszkodzić w rozmowie – nie słyszała słów, ale widziała, że łączy ich ciepła zażyłość, i westchnęła na myśl, że nie zna czegoś takiego. Chrząknęła.
– Jakow, musisz coś zobaczyć.
Drgnął z miną winowajcy.
– Przepraszam – rzekł do Davida. – Lepiej pójdę, przybyliśmy tutaj z określonego powodu.
– Nic nie szkodzi – odparł David i uśmiechnął się do Galiny. – Znalazłaś Berendeja?
– Nie. Tylko trupa.
Elena czekała na nich przy jeziorze. Po drodze Galina wyjaśniła sytuację Jakowowi, który na miejscu ukląkł przy zwłokach i poddał je oględzinom. Przyszło jej na myśl, że ten policjant, który zawsze wydawał się taki niepewny i przegrany, teraz naprawdę wie co robi – obejrzał skaleczenia i siniaki na twarzy i nadgarstkach, wywrócił kieszenie skórzanej kurtki.
Przemoczony dowód osobisty okazał się nieczytelny, ale kieszenie zawierały prócz niego notes z adresami i portfel z laminowaną kartą biblioteczną. Jakow chrząknął i umieścił dłonie za uszami trupa. Napiął mięśnie rąk i Galina cofnęła się odruchowo – zwykle łagodny Jakow nie wyglądał na człowieka zdolnego do stosowania przemocy. Z niepokojem patrzyła, jak szarpie żuchwą trupa.
– Co robisz?
– Próbuję otworzyć usta. – Wskazał plamę zaschniętej krwi w kąciku ust martwego mężczyzny i smugę na brodzie. – Przypuszczam, że był torturowany. Szukam śladów zębów na języku i policzkach, może połamanych zębów. To zwykle towarzyszy torturom.
Galina odwróciła wzrok, gdy twarz pod rękami Jakowa zachrzęściła i jakby się zapadła. Patrzyła na spokojną wodę, na rusałki wciąż drepczące na brzegu jeziora, na szeleszczące pałki. Gdzie bądź, byle nie na Jakowa, który robił coś martwemu człowiekowi, coś złego. Rozumiała konieczność takiego postępowania w świecie na powierzchni, tutaj jednak wydawało się to niemal świętokradztwem. Z drugiej strony, pomyślała, tak postępowali ludzie. Obojętne, jak dalekie i magiczne będzie jakieś miejsce, zawsze pojawią się trupy i potężnie umięśnieni brutale, którzy wszystko zepsują. Obojętne, jak piękny jest widok z dachu, zawsze splugawią go puste butelki, zgniecione filtry papierosów, brudne szmaty i zapach potu.
– W porządku – szepnęła do niej Elena. – Już prawie skończył.
– Wcale nie jest w porządku – odparła Galina. – Wiesz, mówią, że trawa jest zawsze zieleńsza po drugiej stronie. Jest zieleńsza, bo cię tam nie ma. A gdy pójdziesz, zdepczesz ją, zostawisz brudne odciski stóp i pewnie rozlejesz coś trującego.
Elena się uśmiechnęła.
– Nie sądzę, by tak to rozumieli.
– Wiem. Tylko że się mylą.
Starała się nie słuchać strasznych odgłosów trzeszczenia i mlaskania, wilgotnego szelestu materiału i cichego chrzęstu, z jakim ustępowało coś organicznego i niegdyś ludzkiego. A potem rozbrzmiało delikatne podzwanianie, które nie wiadomo dlaczego przywiodło jej na myśl ozdoby na choince i długie pasma srebrzystej lamety.
– Do licha, co to takiego? – Mruknął Jakow za jej plecami.
Elena uklękła obok niego.
– Nie mam pojęcia. – Jej głos wyrażał spokojne zdumienie i Galina się odwróciła.
Oboje patrzyli na twarz martwego mężczyzny z otwartymi ustami i żuchwą wykrzywioną pod nienaturalnym kątem. Patrzyli na coś, co znajdowało się w ustach, i Galina też spojrzała.
Pod spuchniętym fioletowym językiem, jak w koszmarnym gnieździe, leżała kulka wielkości wróblego jajeczka, jasnoniebieska z metalicznym połyskiem. Jakow wyciągnął rękę i dotknął, a wówczas kuleczka zadzwoniła i zaśpiewała. Galina wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby, próbując nie zwracać uwagi na zmasakrowane ciało wokół lśniącego błękitnego klejnotu.
Elena odepchnęła Jakowa na bok i wyłuskała kulkę z makabrycznego miejsca spoczynku. Kulka potoczyła się po jej dłoni, wciąż śpiewając i strzelając lodowatymi iskrami w powietrze, które nagle stało się świeższe, chłodniejsze.
– Nie mam pojęcia, co to takiego – powiedziała Elena – ale na pewno nie należy do świata na powierzchni, tak jak trup nie należy do tego tutaj.
– Co masz na myśli? – Zapytał Jakow. Zdawało się, że dopiero teraz zauważył Elenę. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma, jak na cud większy niż niebieski klejnot.
– Zwykle podziemie było bardziej odizolowane niż teraz – wyjaśniła. – I to mi się nie podoba.
– Dlaczego? Czy nie będzie wspaniale, gdy ludzie na powierzchni dowiedzą się o tym miejscu i będą mogli je zwiedzać?
– Nie – powiedziała Galina. – Wcale nie będzie wspaniale. Jeśli do tego dojdzie, to miejsce upodobni się do powierzchni.
Elena przewróciła oczami.
– Patrzcie tylko! Dopiero co tu przybyliście, a już macie czelność decydować za nas. A teraz, czy możemy pójść do Zemuny?
– Kto to jest Zemuna? – Spytał szeptem Jakow.
Galina się odsunęła.
– Niebiańska Krowa – odparła. – Nie pytaj. To wszystko, co wiem.
– Lubię krowy. Ale co niebiańska krowa robi pod ziemią?
– Jak my wszyscy, jest wygnańcem.
Elena poprowadziła ich wokół jeziora w kolejny labirynt krętych drewnianych ulic. Galina wywnioskowała, że miasto nie ma prawdziwych granic – spływało niczym strumienie pomiędzy długimi spłachciami lasów i łąk na otwarte równiny, rozrastając się z każdym nowym przybyszem. Nie chciała się zastanawiać, czy samo podziemie ma granice i czy nadejdzie dzień, gdy lasy będą musiały zniknąć, a głębokie bagna zostaną osuszone, żeby zrobić miejsce dla ludzi. Nie chciała spekulować, co się stanie z rusałkami i leśnymi duchami, gdy zabraknie wody i lasów. Nie chciała wyobrażać sobie podziemnego świata jako mroczniejszej, bardziej zakurzonej kopii tego, co leżało ponad nim. A jednak tylko o tym potrafiła myśleć.