Fiodor nie liczył na to, że z niedźwiedzia złożonego ze szczurów będą mieli długo pożytek. Osobliwe widowisko odwróciło od nich uwagę bandytów, pozwoliło im zyskać na czasie. Gdyby tylko mógł zrobić coś z tym czasem, płynącym teraz zbytecznie, jak mu się zdawało. Nie wiedząc, co zrobić, pchnął Oksanę w najbliższą zaspę, żeby ustrzec ją przed krzywdą, która wydawała się nieuchronna.
Niestety, niedźwiedź ze szczurów źle zinterpretował jego zamiary i zwrócił się ku niemu, podnosząc łapy w opiekuńczym geście.
– A co to, kurwa, takiego? – Zapytał jeden z bandytów.
– Jakiś niedźwiedź – odparł drugi. – Niedźwiedź transformer.
– No tak – mruknął trzeci, rozpogadzając się. – Mój dzieciak ma coś takiego, z importu. Ładna zabawka.
Patrzyli, jak Fiodor cofa się po ścieżce, z kawką Władimirem krążącą nad jego głową. Sława milczał, ale jego ręka sięgnęła pod kurtkę, i Fiodor skrzywił się na myśl o tym, co wyjmie. Nie lubił broni, bał się jej – nawet gdy ojczym chodził na polowania, wolał zostawać w domu i nigdy nie patrzył na szkliste ślepka ptaków i królików, które ojczym przynosił do domu. Wyobraził sobie własne oczy przemieniające się w pozbawione wyrazu szklane kulki, zamglone przez śmierć.
Oksana, leżąca pomiędzy nim i bandytami, wstała. Wypluła śnieg i zagwizdała na niedźwiedzia, zmieniając kierunek jego chwiejnego ataku. Fiodor pomyślał, że sytuacja robi się żenująca, i tylko z tego powodu, ignorując błysk w ręce Sławy, rzucił się na bandytę.
Dzieliła ich zbyt duża odległość, a ścieżka była śliska. Sława zobaczył jego ruch i podniósł pistolet. Zmrużył szare oczy, celując w niego z ciężkiego lugera o długiej lufie. Niedźwiedź podszedł bliżej. Sława po chwili wahania wziął go na cel. Jego goryle zeszli ze ścieżki i ruszyli w stronę Fiodora.
Huknął strzał, niedźwiedź zachwiał się i rozsypał. Szczury pierzchły, zostawiając jednego, wijącego się i tryskającego krwią na pocięty niebieskimi pasami śnieg. Oksana krzyknęła i upadła na kolana, żeby podnieść rannego gryzonia. Wzięła go w ręce, nie bacząc na niebezpieczeństwo.
Fiodor zamachnął się niezdarnie na bandytę, który dotarł do niego pierwszy. Mężczyzna machnął ręką, jakby odpędzał muchę, a następnie trzasnął go w szczękę wielką okrągłą pięścią. Fiodor poczuł, że cios przemieścił mu coś ważnego, i słona krew zalała usta. Zatoczył się do tyłu, ale zdołał utrzymać na nogach. Patrzył, jak krew ściekająca z ust wypala małe ciemnoczerwone kratery w ubitym śniegu na ścieżce.
Podszedł drugi bandyta, nieśpiesznie, jakby zamierzał przez dłuższy czas rozkoszować się biciem intruza. Fiodor stwierdził, że go rozumie – jak często ten człowiek miał okazję tłuc kogoś w spokoju, w śnieżnym lesie o zachodzie słońca, bez ryzyka, że ktoś mu przeszkodzi? Ale przynajmniej odciągnął ich uwagę od Oksany. Nawet Sława schował lugera i przyglądał się widowisku.
Padł kolejny cios. Kątem podbitego oka Fiodor zobaczył smugę ruchu, ciemną plamę na tle niebieskiego zmierzchu, i pojął, że Oksana rzuciła się na Sławę. Pchnęła go, wytrącając z równowagi, i oboje wpadli do chaty. Fiodor zdążył zobaczyć, że Sława jedną ręką odpycha Oksanę, a drugą sięga w zanadrze.
Chciał do nich pobiec, ale drogę zaszło mu dwóch bandytów, nieskłonnych rezygnować z zakazanej rozrywki; był dla nich tym, czym importowany skórzany but dla buldoga. Jeden chwycił go za kurtkę na piersi, a drugi powoli, metodycznie bił po twarzy i mostku, zamierzając zadać jak najwięcej bólu, by pożałował, że zadarł ze zbirami Sławy.
Nagle bicie ustało. Fiodor otworzył jedyne sprawne oko, czekając na nieuchronny krzyk Oksany i strzał z pistoletu. Zamiast tego usłyszał łopot skrzydeł i ptaki wlały się w ciemne powietrze – z okna i drzwi chaty, spomiędzy chmur, nawet spośród szczurów, które biegały po śniegu.
Bandyta puścił kurtkę. Fiodor się zachwiał, ugięły się pod nim kolana, ale nie upadł. Powietrze kłębiło się wokół niego, czarne od skrzydeł, oczu i dziobów. Gadzie szponiaste stopy dotykały jego głowy i rąk, mięciutkie pióra sów muskały posiniaczoną, opuchniętą twarz. Szczury wspinały się po jego spodniach i rękawach, szukając ochrony przed powietrzem, które nagle stało się wirem drapieżników.
Ani wrony, ani sowy nie okazały większego zainteresowania szczurami – lądowały na drzewach, na ścieżce, na dachu chaty. Były ich setki, i bandyci patrzyli na nie z otwartymi ustami, jeszcze niepewni, czy to ich sądny dzień – czy wszyscy ludzie, których przemienili w ptaki swoimi bezmyślnymi, okrutnymi czarami, wrócili, żeby wywrzeć zemstę.
Fiodor skorzystał z ich konsternacji i pobiegł do chaty, mamrocząc: „Boże, błagam, pozwól jej żyć" pokaleczonymi, krwawiącymi ustami, które szczypało zimne powietrze. W chacie było ciemno i nie mógł nic zobaczyć; wpadł do środka na oślep i natychmiast nastąpił na coś miękkiego, a łokciem uderzył w coś twardego.
– Oksana?! – Zawołał w ciemność.
– Tutaj – odparła zaskakująco spokojnym głosem. – Zaczekaj chwilkę, zaraz oczy przywykną do mroku.
Wnętrze chaty ukazywało się powoli, jak fotografia w kuwecie z wywoływaczem, czarne i szare w ciemności. Dostrzegł Oksanę – całą i zdrową, dzięki Bogu – stojącą pod ścianą. Tym czymś miękkim pod jego nogą był Sława, żywy, ale leżący plackiem na ziemi, z lufą strzelby przyciśniętą do karku; strzelbę trzymała Elena. Posłała Fiodorowi przyjazny uśmiech, który błysnął bielą w ciemności.
– Cześć – szepnęła. – Ilu jest na zewnątrz?
– Tylko dwóch. I od cholery ptaków.
Spojrzał w głąb chaty i gdy oczy przystosowały się do mroku, zrozumiał, że czwartą ścianę tworzy szara mgła sięgająca gdzieś daleko, w niewyobrażalne wymiary. Wirujące opary przerzedzały się i gęstniały, pozwalając mu ujrzeć w przelocie skryte w nich zacienione postacie.
Wpatrywał się w mgłę jak w kryształową kulę – lęk przed bandytami i pytania związane z niespodziewanym przybyciem Eleny topniały, zostawiając zauroczenie rozgrywającym się przed nim widowiskiem. Postacie we mgle wydawały się zniekształcone, jakby patrzył przez bańkę mydlaną, ale rozpoznał długie szare płaszcze i czerwone gwiazdy na czapkach, wojskowe buty zgodnie uderzające o ziemię – legendarna pierwsza kawaleria, w równych częściach będąca tworem propagandy i folkloru; żołnierze przechodzili przez bąbel, twarz każdego z nich na chwilę powiększała się i wykrzywiała, i znowu znikali we mgle.
Fiodora ścisnęło w gardle, gdy zrozumiał, że widzi nie prawdziwych ludzi, ale całą epokę odchodzącą do królestw nieznanych – wszyscy jego dziecięcy bohaterowie, wszyscy rewolucyjni żołnierze, których w dzieciństwie był przyuczony podziwiać, stracili znaczenie i rozpłynęli się we mgle. Nie patrzyli na niego, przechodząc – może go nie widzieli – maszerowali ze wzrokiem wbitym prosto przed siebie. Za nimi szły konie, stukając podkutymi kopytami, nisko opuszczając głowy, z melancholią w oczach, wszystkie gniade z białymi gwiazdkami na czole.
Wizja przeminęła i mgła znowu zawirowała.
– Co to było? – Zapytał szeptem Elenę.
Wzruszyła ramionami, pewnie trzymając kolbę strzelby.
– Kolejna era odeszła pod ziemię.
– Ale oni nie byli prawdziwymi żywymi ludźmi.
– Oczywiście, że nie. Są symbolami. A teraz, jeśli skończyłeś już z nieistotnymi pytaniami, pomożesz mi?
Pokręcił głową i skrzywił się – każdy ruch przyprawiał go o ostry ból w czaszce.
– Co mam zrobić?
– Ci dwaj na zewnątrz – przypomniała mu. – Zobacz, czy ptaki z nimi skończyły.
Wyjrzał przez drzwi. Było już zupełnie ciemno, ale na śniegu zobaczył dwie duże ciemne plamy, nieruchome i bezwładne jak wyrzucone na brzeg wieloryby.
– Tak.
– Dobrze. – Elena odsunęła strzelbę od karku Sławy, kazała mu wstać i podejść pod ścianę. – Zakończmy to.
Ściany chaty wokół nich rozmyły się w żółtawej jasności – Fiodor miał wrażenie, że stoją we czworo na scenie, z widownią ukrytą w ciemnościach za blaskiem świateł rampy. Ale czuł obecność widzów w jednolitym blasku, słyszał oddechy i głosy.
– Droga wolna! – Zawołała Elena w światło. – Chodźcie.
Kościej pojawił się pierwszy, zaciskając wargi w typowym dla siebie cierpkim grymasie ogólnego niezadowolenia ze stanu rzeczy. W kościstych rękach trzymał dwa pióra – czarne i białe – stojąc w pozie magika na scenie.
– Przyprowadź Jednookie Licho – powiedziała do niego Elena. – Nie chcę go mieć pod ziemią.
– Jestem pewien, że na powierzchni też go nie chcą – odparł Kościej.
Elena wzruszyła mlecznobiałymi ramionami, przeciętymi przez czarne ramiączka aksamitnej sukni.
– A co mnie to obchodzi?
Oksana dotknęła rękawa Fiodora.
– Jednookie Licho – szepnęła tytułem wyjaśnienia. – Było tu, rozmawiało z nim. – Wskazała na Sławę. – Gdy mnie zobaczyło, uciekło przez ścianę, ale jak sądzę zostało złapane.
Kościej pozwolił, by uśmiech zadowolenia rozjaśnił jego zapadnięte policzki.
– Doskonale się złożyło. Licho ukradło szczęście waszym przyjaciołom, rozumiecie? A co jest większym nieszczęściem niż wpadnięcie na Licho? Praktycznie są skazani na przyciąganie pecha. Mają garbate szczęście.
– Gdzie oni są? Galina i Jakow? – Zapytał Fiodor.
– Idą. Poza utratą szczęścia nie spotkało ich nic złego.
Licho wyłoniło się z jasności jako następne – śliniące się dzikie stworzenie, które łypało jedynym głodnym okiem. Fiodor cofnął się mimo woli, gdy warknęło na niego głosem niepodobnym do suchego skrzeczenia, jakie słyszał wcześniej. Prężyło się i szamotało, próbując uwolnić ze sznura na karku, ale kilka rusałek trzymało je mocno.
Jakow i Galina zjawili się zaraz za nim. Oboje uśmiechnęli się i skinęli głowami do Fiodora, a on odpowiedział tym samym, niepewny protokołu. Czy byli jego przyjaciółmi? Czy miał wziąć ich w objęcia albo przynajmniej uścisnąć im ręce? Postanowił zachować dystans i trzymał się z tyłu, słuchając, jak Elena wyjaśnia sytuację nowo przybyłym i przedstawia im Sławę. Biały gawron, który siedział na ramieniu Tatara-Mongoła, zaskrzeczał z oburzeniem.
– W porządku – powiedziała Elena. – Są wszyscy. Jak myślisz, Kościeju, co najpierw, czar czy klątwa?
– Klątwa – odparł Kościej i schował białe pióro do kieszeni długiego czarnego surduta. – Zacznijmy od zabawy.
Rzucił czarnym piórem w Sławę, który zrobił unik, ale pióro podążyło za nim jak pocisk wyszukujący cel. Przyczepiło mu się do głowy i bandyta krzyknął z bólu, gdy czarna, podobna do smoły substancja wyciekła z pióra, zalewając jego twarz i wrzeszczące usta.
Licho śledziło rozwój wydarzeń jedynym płonącym okiem. Często przełykało ślinę i rozglądało się, jakby szukając drogi ucieczki, ale gdy smoła lała się i spływała, tworząc długie nacieki niczym topiący się wosk, skupiło spojrzenie na Sławie, jakby przyciągane do niego przez jakąś niewytłumaczalną siłę.
Rusałki poluźniły więzy i Licho rzuciło się ku Sławie, teraz amorficznej bryle smoły. Puściły sznur i Licho skoczyło na swoją ofiarę, zaślinione, z wyciągniętymi pazurami. Dopadło Sławę jednym długim susem, owinęło go łuskowatymi ramionami i przywarło doń, nagle uległe i zadowolone.
– Co się dzieje? – Szepnął Fiodor.
– Klątwa – wyjaśnił Kościej. – Licho uczepi się jego. Czegokolwiek by spróbował, skończy się niepowodzeniem.
– Nie zabijesz go?
Kościej odwrócił się; w półmroku jego policzki były czarnymi dziurami, a oczy ledwo pobłyskiwały pod ciężkimi ciemnymi powiekami.
– Nie jestem litościwy. Zwą mnie istotą chtoniczną. Zwą mnie Nieśmiertelnym, ale śmierć jest moją domeną i nie chce mieć nic wspólnego z takimi jak on. Niech chodzi po ziemi już zawsze, jak przeklęty Kain z czerwonym piętnem na twarzy, niech Jednookie Licho podąża za nim przez całą wieczność.
– Zostawisz je tutaj?
Kościej wzruszył ramionami.
– Słyszałeś hrabinę. Lepiej wy niż my.
– Ale myślałem…
– Nie ma znaczenia, co myślisz – przerwała mu Elena. – Dopóki przebywasz na powierzchni, nie jesteś przyjacielem. Wy macie swoje problemy, my swoje. Wrzuciliście pod ziemię dość trupów i zepsutej magii. Sami mierzcie się z własnymi problemami.
– Ona też nie jest dobrotliwą istotą – powiedział Kościej z nutką sympatii, która ożywiła jego starczy, łamiący się głos.
Smoła zgęstniała wokół Licha, przemieniając je w bezkształtną bryłę – Sława wyglądał jak garbus, Licho stało się brzydką naroślą. Smoła zaczęła się topić i wkrótce została wchłonięta, zostawiając tylko parę ciemnych plam i kropel na podłodze chaty.
Sława zadrżał, zadygotał, wstrząsany konwulsyjnymi spazmami. Licho stało się garbem na jego plecach, mniejszym niż wcześniej, ale szpecącym i na tyle dużym, by rozedrzeć rdzawobrązową kurtkę na szwie. Bandyta rozglądał się dziko, jakby Licho wyzierało z jego szeroko otwartych oczu.
– Idź – ponaglił Kościej. – Idź i nie wracaj do Kołomienskoje, bo inaczej pożałujesz.
Sława przygarbił się, patrząc na nich wzrokiem osaczonego wilka.
– Wiem, gdzie jest twoja śmierć – warknął do Kościeja i wyskoczył ze świateł w otaczającą ich ciemność. Usłyszeli chrzęst śniegu i trzask gałązek. Fiodor odetchnął z ulgą.
Kościej też westchnął.
– Każdy wie, gdzie jest moja śmierć – powiedział, patrząc w ślad za uciekającym Sławą. – Tylko nikt nie rozumie, że to nie ma znaczenia.
– Co masz na myśli? – Zapytał Jakow. Milczał do tej pory, stojąc z przechyloną głową, jakby słuchał jakichś dalekich szeptów, a nie tego, co się wokół działo. – Dlaczego to nie ma znaczenia? Nie boisz się, że ktoś ją znajdzie?
Kościej wyjął z kieszeni białe piórko.
– Można ją znaleźć, ale nie można zniszczyć. Jak zniszczyć negację?
– Metafizyka – wtrąciła Elena. – Dalej, zamień ptaki w ludzi.
– Czekaj – poprosiła Galina. – Jesteście pewni, że wszystkie są tutaj?
– Pewniejsi nie będziemy – odparła Elena. – Rusałki wraz z Pierwszą Kawalerią przetrząsnęły wszystkie zakamarki i spędziły je tutaj.
– Myślałem, że mówiłaś, że kawalerzyści są symbolami – powiedział Fiodor.
Elena niecierpliwie potrząsnęła głową, aż uwolnił się długi pukiel jej gładko zaczesanych włosów.
– A co to ma wspólnego z ich zdolnością do płoszenia ptaków?
Kościej przysunął się do świateł, które teraz zapłonęły jaśniej. Białe pióro w jego palcach zadrżało i wydłużyło się, strzelając długimi mackami oślepiająco białej mgły, która falowała na tle ciemności chaty jak płomienie zorzy polarnej.
Ptaki, niewidoczne w czarnych gałęziach drzew, wzbiły się do lotu na spotkanie z owijającymi je mackami. Mgła rozpościerała się, aż Fiodor ujrzał przed sobą tylko biel, a w końcu musiał odwrócić wzrok.
Gdy znowu spojrzał, zobaczył zwyczajnych ludzi. Pióra przemieniły się w czarne, szare i brązowe ubrania, tylko gdzieniegdzie rozweselone plamami żywszych kolorów. Rozglądali się, jak zbudzeni z głębokiego snu. Fiodor próbował sobie wyobrazić, czy ich życie w ptasiej postaci stało się tylko mglistym wspomnieniem, niewyraźnym jak przeżycia z marzeń sennych? Czy się zastanawiali, jak tutaj trafili? I, najważniejsze, co czuli, budząc się we własnym ciele w Kołomienskoje o świcie?
Próbował sobie wyobrazić ich życie, ich marzenia. Byli po prostu jak wszyscy inni. Pomyślał o czasach, gdy się wszystko zmieniło, i był rad, że wybrał życie na ulicach, malowanie ekspresyjnych Cyganów i sentymentalnych pejzaży, że nie musiał mieć do czynienia ze zmieniającym się klimatem ekonomicznym i politycznym. Mógł ignorować przestraszone spojrzenia ludzi, którzy czuli, że ich świat się wali, gdy przemysł naftowy został sprywatyzowany, a anonse najeżyły się przerażającymi, obcymi nazwami stanowisk – copywriter, developer, manager. Technodzieciaki, w okularach i z ziemistą cerą, od dzieciństwa predestynowane do zawodu inżyniera, rzucały szkołę i otwierały własne firmy informatyczne, podczas gdy inżynierowie, nagle na krawędzi śmierci głodowej, sprzedawali papierosy przez okienka kiosków na stacjach metra.
Fiodor wspomniał rozmowę, którą kiedyś podsłuchał na ulicy. Dwaj mężczyźni, obaj niscy, szczupli i nijacy – najpewniej inżynierowie albo młodsi pracownicy naukowi – przystanęli przy jego obrazach. Nie po to, żeby je kupić (w tej kwestii miał doskonały instynkt), ale gapić się na zapraszający bezchmurny błękit letniego nieba na jednym z płócien.
– Muszę zmienić pracę – odezwał się jeden z nich. Wyglądał jak uosobienie sowieckiego inżyniera, szare nieszkodliwe stworzenie, nieśmiałe do punktu niewidzialności. – Swieta chce sprywatyzować mieszkanie, babcia niedomaga, a jej emerytura wystarcza tylko na ryby dla kota.
– Możesz pracować dla mnie – powiedział jego towarzysz. – Możesz sprzedawać szale, mamy spółkę z tymi rękodzielnikami z Wołogdy. I ładne koronki.
– Sprzedawać? – Powtórzył z niekłamanym strachem jego rozmówca. – Nie mogę. Nie umiem.
– Nie ma się czego uczyć – zapewnił go przyjaciel. Jego roztargnione spojrzenie prześliznęło się po Fiodorze, obojętne, jakby był nieożywiony jak jego obrazy. – To łatwe, wystarczy podnosić towar i głośno go zachwalać.
– Nie umiem być głośny – powiedział z rozpaczą w głosie domniemany inżynier.
Gdy Fiodor obserwował, jak ludzie przed chatą spoglądają jeden na drugiego i kręcą głowami, próbując sobie przypomnieć, i jak płaczą w milczeniu, zrozumiał, co ich łączy. Ludzie-ptaki byli tymi, którzy nie umieli być głośni, w żadnym znaczeniu tego słowa – oni tylko próbowali radzić sobie najlepiej jak umieli, czepiając się wspomnienia o godności, na którą nie było miejsca w nowej kapitalistycznej dżungli, bujnej, duszącej i kuszącej, ale blokującej widok na wszystko prócz nich samych. Litował się nad ich niemotą, nad ich niezdolnością do przystosowania się albo cofnięcia czasu.
Wciąż patrzył, podczas gdy Galina i Jakow wyszli z chaty i wmieszali się w tłum. Oksana trąciła go łokciem.
– Chcesz do nich pójść?
– Po co? Co mogę zrobić?
– To nie ma znaczenia – powiedziała. – Nie rozumiesz? Potrzebują kogoś, kto im powie, że wszystko będzie dobrze.
Fiodor zszedł za nią po schodkach chaty, która jakby pojawiła się ponownie w jeszcze przyćmionym świetle, rysując się na tle szarzejącego nieba. Obiecał sobie, że nigdy tu nie wróci, że będzie unikać wszelkich wspomnień o Piotrze Wielkim i jego cholernej chałupie, która zawierała więcej, niż był gotów udźwignąć. Zastanowił się, czy można po prostu zapomnieć o takich sprawach, i uśmiechnął się do siebie krzywo – wódka załatwi sprawę, po co komu wątroba.
Oksana podeszła do starszej kobiety w chustce w krzykliwe czerwone róże, ściskającej kurczowo szeroko otwartą torbę. Szepnęła do niej i musiało to być coś kojącego, bo ramiona staruszki odprężyły się, a zakrzywione palce straciły desperacką kościaną biel.
Fiodor rozglądał się, aż napotkał spojrzenie kobiety w średnim wieku. W trakcie trudnych przejść rozmazał się jej makijaż i teraz wyglądała jak nawiedzona i poturbowana. Podszedł bliżej, zauważając świeżo naprawione rozdarcie na szwie lekkiego płaszcza, a także niemodne buty z kwadratowymi noskami i obcasami, które nadawały im ortopedyczny wygląd, kojarzony zazwyczaj ze znacznie starszymi kobietami.
– Jestem Fiodor – przedstawił się. – Nic ci nie jest?
– Nie jestem pewna. Co się stało? Szłam do pracy i…
– Gdzie pracujesz?
– W Biriulewie. W zakładach mięsnych. Gdzie jesteśmy?
– W Kołomienskoje. Będziesz musiała wrócić metrem.
– I autobusem – powiedziała, patrząc przez niego na przestrzał nieobecnym wzrokiem. Mimo to miał wrażenie, że rozmowa o zwyczajnych sprawach pomaga jej odzyskać grunt pod nogami.
– Linia sto sześćdziesiąt dwa?
Skinęła głową.
– Jest też parę nowych. Co ja tu robię?
– Nic nie pamiętasz?
– Pamiętam mężczyznę – odparła. – Mężczyznę, który szedł za mną do zakładu. A potem… – Przeciągnęła ręką po twarzy. – Miałam dziwne sny, śniłam o locie przez wodę, przez czarną rzekę, i o obserwujących mnie białych, bladych twarzach… Pamiętam też dachy miasta, jakbym patrzyła na nie z powietrza.
– Wygląda to na całkiem przyjemny sen. Czy ktoś czeka na ciebie w domu?
– Tylko córka, Daria – odparła kobieta i uśmiechnęła się lekko. – Dobra dziewczynka, bardzo mądra. Mówi, że zostanie matematykiem. Chcesz zobaczyć jej zdjęcie?
– Jasne – odparł Fiodor.
Czekał, gdy kobieta przetrząsała pojemną torbę, przerzucając grzebienie, puderniczki, portmonetki, plastikowe torebki, pachnące chusteczki i wszelakie inne tajemne przedmioty, jakie zawierają damskie torebki tej wielkości. Był zaskoczony spokojem otaczających go ludzi – nikt nie histeryzował ani nie rozpaczał, podobnie jak stojąca przed nim kobieta. Jej ruchy wydawały się niemrawe, jakby właśnie zbudziła się z głębokiego snu (przypuszczał, że tak było), albo jakby świadomie unikała wszelkich myśli, które mogłyby wywołać panikę. Pomyślał również, że przebywanie w tłumie ludzi musi podnosić ją na duchu, jeśli nawet nie pamięta, jak się tu znalazła. Kątem oka zobaczył, że kilka byłych ptaków ruszyło ścieżką do wyjścia, i odetchnął z ulgą. Wrócą do domu i znajdą jakiś sposób, żeby wytłumaczyć sobie sny i brakujący czas.
Kobieta wreszcie wyłowiła małe czarno-białe zdjęcie na tekturce, osłonięte przejrzystą folią, oklejone taśmą na brzegach. Dziewczyna na zdjęciu była kompletnie nijaka, ale Fiodor pokiwał głową i mruknął z zachwytem.
– Urocze dziecko – powiedział. – Słuchaj, może powinnaś ruszyć do domu, powiedzieć jej, że nic ci nie jest? Musi być chora ze zmartwienia.
Kobieta rozejrzała się z konsternacją.
– Jest zima?
– Nie. Wciąż mamy październik. Tylko ostro popierdolony.
Usłyszał głos Galiny.
– Masza! Masza!
– Przepraszam – powiedział do kobiety. – Muszę zobaczyć, co się tam dzieje.
Skinęła głową, patrząc za ludźmi odchodzącymi ścieżką.
– Nie martw się o mnie. Metro już musi być czynne, więc lepiej pójdę. Zanim się zacznie szczyt. – Uśmiechnęła się. – Dzięki, że przystanąłeś, żeby ze mną pogadać.
– Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział i odwrócił się, żeby znaleźć Galinę. Zobaczył, jak biega spanikowana od jednej grupy ludzi do drugiej. Patrzyła niespokojnie w twarze kobiet, łapała za rękawy. Jakow podążał za nią.
Fiodor zrównał się z nimi.
– Co się dzieje?
Galina wytarła rękawem załzawione oczy.
– Masza… – Szepnęła. Zgasł w niej cały ogień. – Moja siostra.
Nie ma jej tutaj.