Jakow nie lubił swojego wyglądu – był zbyt prozaiczny, bez odrobiny angielskości, jakiej oczekiwał. Od każdej oszczędnej linii niskiego, krępego ciała do ostatniego najeżonego włosa na głowie, jego powierzchowność oznajmiała światu krzykiem: „rosyjski chłop". Świat zareagował oburzeniem i odepchnął go. Moskwa była szczególnie brutalna pod względem odpychania.
„Limitczik", tak nazywano podobnych mu ludzi. Prawo mieszkania w Moskwie przysługiwało rodowitym moskwianom i ograniczonej liczbie ludzi spoza miasta. Rodowici moskwianie patrzyli na zamiejscowych protekcjonalnie i z pogardą, która zaskoczyła Jakowa, gdy się tu sprowadził, mając raptem dziesięć lat. Dwadzieścia lat później ta nienawiść wcale nie zmalała. Zaczął podejrzewać, że nigdy się nie zasymiluje.
Jakow stał przed oknem w bokserkach i podkoszulku, patrząc na topolę, która sięgała prawie do jego okna na piątym piętrze. Wrony uwiły na czubku gniazdo i zrywający się wiatr miotał nim we wszystkie strony. Jakow martwił się o bezpieczeństwo dwójki młodych. Ich rodziców nigdzie nie było widać, a młodziaki skrzeczały, gdy masa gałązek, patyków, gałęzi i kłaczków kołysała się w podmuchach wraz z wierzchołkiem drzewa. Zastanawiał się, czy ptaszki mają mdłości i co robią w gnieździe we wrześniu.
– Jasza! – Zawołała z kuchni matka. – Śniadanie!
Wciągnął spodnie dresowe, wypchane na kolanach, ozdobione wzdłuż nogawek czerwonymi paskami, które spłowiały po zbyt wielu praniach. W jego życiu było zbyt wiele spłowiałych czerwonych rzeczy – kolejna, w postaci podomki matki, skakała od kuchenki do stołu i z powrotem ze zdesperowaną energią zegarowego mechanizmu.
– Uspokój się, mamo – powiedział Jakow i poklepał staruszkę po ramieniu. Zawsze uważał ją za starą i był zaskoczony w dniu jej urodzin, gdy sobie przypomniał, że ma zaledwie pięćdziesiąt lat. – Jest sobota, nie ma pośpiechu.
– Umówiłam się z Lidą, żeby pójść na cmentarz. Odwiedzić twoich dziadków, a i grób trzeba wyczyścić ze wszystkich tych liści.
– Jest jesień. Jutro spadnie ich więcej.
– Groby muszą być czyste – odparła, uparta i mała. – Jedz.
– Nie czekaj na mnie. Zrób, co musisz. Westchnęła.
– Dasz sobie radę?
– Oczywiście. – Nie było powodu do irytacji. Zawsze się martwiła; nawyk, który nie przeminie. Bądź cierpliwy, pomyślał. Jesteś dorosły, nawet jeśli ona nie zdaje sobie z tego sprawy. – Idź, rób swoje. Baw się dobrze. Naciesz się grobami.
Ściągnęła twarz.
– O zmarłych trzeba się troszczyć.
Wiedział, że lepiej nie dyskutować. Nie było sensu mówić, że niekończąca się, niewdzięczna, bezsensowna praca na cmentarzu niesie pociechę tylko jej, że zmarłych to nie obchodzi.
Jakow wypił herbatę.
Matka wróciła do swojego pokoju, skąd dobiegło trzaśnięcie drzwi szafy i szelest poliestru. Jakow posmarował chleb masłem i ukroił grube plastry sera, wonnego i pełnego dziur. Czekał, aż zostanie sam, i miał z tego powodu wyrzuty sumienia.
Weszła do kuchni, ubrana w pancerz kwiaciastej sukni i ciężkie czarne buty.
– Nic by ci się nie stało, gdybyś odwiedził dziadków.
Dziadkowie. Słabo pamiętał babcię, a dziadka wcale. Matka też go nie pamiętała. Wiedzieli tylko, że był Anglikiem. Słyszeli na wpół pamiętane opowieści i domysły, ale jedyną pewną rzeczą była jego narodowość. To, i fakt, że przez pół roku pracował w radiu, od maja do listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego, jako korespondent anglojęzyczny. W tym krótkim czasie poślubił babcię i zrobił jej dziecko, i został szybko stracony – albo, jak mawiano w czasach Chruszczowa, stłumiony. Nikt nie miał pewności co i jak zostało pogrzebane w grobie z jego imieniem, ale też nikt nie był na tyle ciekaw, żeby to sprawdzić.
– Zostanę w domu, mamo – powiedział. – Może w przyszłym tygodniu. Możemy też pójść do cerkwi, jeśli chcesz. – Rzuciwszy parę słów na uspokojenie, zamienił obecną drobną niedogodność na większą. Za jakiś czas. Sprytne.
– Zobaczymy, Jasza. – Złagodniała. – Niedługo wrócę.
Dopił herbatę, już zimną, i znalazł lornetkę. Przez szkła wyraźnie zobaczył dzioby młodych ptaków, z obwódkami w kolorze żółtka, szeroko otwarte w milczącym krzyku. Wiało coraz mocniej.
Wiatr podrywał liście żółtymi falami, tworzył z nich wiry i pozwalał im opadać na ziemię. Szumiał w suchej trawie na pustej parceli za widocznym z okna ośrodkiem dziennej opieki i gwizdał w pustych butelkach rozrzuconych pomiędzy łuszczącymi się ławkami. Tarmosił sierść psów, które biegały po wysuszonym błocie i zbitej martwej trawie na tej ziemi niczyjej. Ich właściciele podnosili kołnierze i zapalali papierosy, wprawnie osłaniając dłońmi płomyki zapałek, przyjmując uderzenia wiatru na plecy.
Jakow patrzył, jak młody człowiek ściga teriera szkockiego. Pies, rozmyta smuga ruchu, biegał w kółko, bez trudu wyprzedzając właściciela, choć łapy miał tak krótkie, że skrywało je kudłate futro. Kurtka powiewała, gdy młody człowiek biegał za psem, żałośnie wykrzykując jego imię. Podmuch wiatru pchnął młodzieńca w plecy, zmuszając go do niezgrabnego potknięcia, i zarzucił mu kurtkę na głowę. Gdy mężczyzna usiłował się uwolnić, machając rękami, następny podmuch poderwał go z ziemi. Jakow przysunął się do okna, niezupełnie wierząc własnym oczom, ale zbytnio się cieszył ze spędzanej samotnie soboty, żeby odczuć prawdziwe zdumienie czy panikę. Ręce mężczyzny machały teraz szybciej, kurtka się wydłużyła, stopy oddaliły od ziemi, skurczyły w drobne ptasie piąstki, i wisiał w powietrzu, pół człowiek, pół…
Jakow spojrzał na innych ludzi i psy, ale nikt nie okazywał przejęcia, a nawet nie był świadom dziwnego zachowania młodego człowieka. Tylko terier przestał biegać i siedział, przekrzywiając głowę, śledząc wzrokiem coś wysoko w powietrzu. Wtedy Jakow zdał sobie sprawę, że młodzieniec zniknął i tylko wielka wrona łopocze skrzydłami nad pustą parcelą, ścigana przez wyjącego teriera, wlokącego smycz po błocie.
Poniedziałki przynosiły niepokój i ściskanie w piersi, pragnienie zakopania się głębiej w poduszki i spania. Zamiast spać, Jakow wstał o piątej rano i wyszedł do pracy. W autobusie tłoczyli się zaspani obywatele, niechętni spojrzeć innym w oczy o tej nieludzkiej porze, kiedy dusza, wciąż wrażliwa po śnie, jest bezradna wobec ataku światła, hałasu czy niemiłego słowa. Jakow, jak reszta rodaków, udał, że zasypia, i schował twarz w podniesionym kołnierzu munduru.
W chwili, gdy zamknął oczy, dmuchnął wiatr, płaszcze się zadarły, psy zaszczekały i wrony zakrakały. Nie mógł w żaden sposób pogodzić się ze sceną, której był świadkiem, więc postanowił uznać ją za halucynację lub dziwną sztuczkę optyczną. Przepędził ją z głowy i zajął się opieką nad wroną, która wypadła z gniazda. Sobotni wieczór i całą niedzielę spędził na doglądaniu ptaka i próbach przekonania matki, że wrony nie wydziobują ludziom oczu. Uśmiechnął się teraz na wspomnienie sprzeczki.
– To dziki ptak – powiedziała matka. – Wypuść go.
– Nie mogę, mamo – odparł. – Tam są bezdomne koty, a on jeszcze nie umie fruwać.
Westchnęła i zajęła się swoimi sprawami, ale godzinę później zapukała do jego drzwi i powtórzyła swoje błagania. Jakow wzruszył ramionami i nakarmił ptaka mieloną wołowiną i gotowaną rybą.
W autobusie trochę się martwił o małą wronę. Stale zaglądał do torby na ramię, gdzie trzymał nowego pupila i zapas jedzenia. Śpiąca wrona stała się niemal talizmanem, pomagającym mu uciec przed dokuczliwym wspomnieniem. Unikał go i wspomnienie powoli się zacierało, aż został tylko ogólny zarys – postać człowieka ze skrzydłami. Skulił się i mocno zacisnął powieki, i omal nie przegapił swojego przystanku.
Posterunek policji, gdzie pracował, mieścił się na parterze starszego bloku mieszkalnego – zaledwie sześciopiętrowego, zbudowanego z brązowej cegły. Klatka schodowa pachniała jak wszystkie inne w mieście – dymem papierosowym i kocimi sikami, gotowaną kapustą, której podstępny zapach sączył się spod każdych drzwi, i zaniedbaną starością. Spojrzał na starszego mężczyznę, który akurat wychodził z budynku, jeszcze przed siódmą rano.
– Dzień dobry – powiedział do jego pleców.
Staruszek nie odpowiedział, plecy w podniszczonej kurtce miał przesadnie wyprostowane, jakby kręgosłup zakleszczył mu się w jednej pozycji. Szedł sztywnym krokiem, wsparty na lasce domowej roboty, i Jakow mu współczuł – pewnie weteran; czy w mieście żył jakiś starzec niebędący weteranem? Zbieranie pustych butelek z ulic i placów zabaw, gdzie porzucali je beztroscy młodzi, musiało być trudne. Pewnie dobrze, że było ich tak wiele, bo dzięki temu staruszek nie musiał głodować na emeryturze. Mimo wszystko nie było to dobre życie – bohater wojenny, sędziwy człowiek, zasługiwał na szacunek i trochę odpoczynku. Gdyby był jego dziadkiem, nie musiałby zbierać butelek.
Marszcząc brwi, Jakow wszedł po schodach do biura. Usiadł za biurkiem i ułożył wronę, której nadał imię Carl, w wygodnym kąciku pomiędzy kaloryferem i oknem. Jego biurko stało z tyłu, gdzie odbywała się prawdziwa praca i gdzie nie wpuszczano petentów. Z przodu, za szklanym przepierzeniem z małymi półokrągłymi okienkami, znajdowało się biuro paszportowe, tam zawsze panował duży ruch.
Chciałby tam pracować – zajęcie, choć nudne, było znajome, i każdy mógł stwarzać pozory, że się zapracowuje, przeglądając ważne statystyki, stemplując i wypełniając formularze, a w rzeczywistości myśląc o czymś zupełnie innym. Pozostałym policyjnym obowiązkom brakowało tej swobody.
Na ich posterunku zawsze panował spokój i Jakow pogodził się z myślą, że przejdzie przez życie i odejdzie na emeryturę bez jednego śledztwa w sprawie zabójstwa, bez wyjaśnienia czegoś poważniejszego od awantury domowej czy pijackiej bójki. Nie miał nic przeciw temu; obecny wzrost przestępczości, reketierzy wyłażący z ciemnych kątów, spory terytorialne, morderstwa, tortury – to wszystko go przerastało.
Przekładał papiery na biurku, mając nadzieję, że nie przyciągnie niczyjej uwagi, że nikt nie zwali mu na głowę petenta i nie każe wysłuchiwać kolejnej gorzkiej opowieści o nieszczęściu, któremu nijak nie mógłby zaradzić. Wygłosiłby rutynową przemowę, że zrobią wszystko, co w ich mocy – nie wspominając, że to niewiele, że brakuje im funduszy i morale, że młodzi widzą emeryturę jako odległy raj, a starsi jako niedaleki wodopój, przy którym wreszcie ugaszą pragnienie, że żaden z nich tak naprawdę nie chce tu być i wszyscy żałują, że wybrali ten fach, może z wyjątkiem dziewczyn przy biurku paszportowym.
Udało mu się spędzić ranek na markowaniu ciężkiej pracy i ukradkowym karmieniu wrony za każdym razem, gdy otwierała jasne szklane paciorki oczu, wyczekująco rozdziawiając żółty dziób. Jakow wsuwał kawałki surowej wołowiny w głodne gardło, martwiąc się, czy nie są za duże. Ale Carl przełykał i czekał na więcej. Wtedy Jakow się martwił, czy go nie przekarmia.
– Richards – powiedział ktoś przy jego biurku. – Jesteś potrzebny.
Jakow uniósł głowę i napotkał stalowe spojrzenie porucznika. Pracował tutaj siedem lat, ale przełożony wciąż miał kłopoty z jego nazwiskiem – wymawiał je starannie, jakby zagraniczne słowo mogło mu spalić podniebienie, jeśli nie zachowa ostrożności.
– Za moment, poruczniku Zacharow.
Zacharow oczywiście nie mógł czekać. Przyprowadził starszą kobietę, prowincjuszkę w chustce na głowie, z lśniącymi kopytami butów ortopedycznych na nogach. Płakała, ale jej usta zaciskały się mocno w obronie przed nieuchronnymi emocjami. Jakow dobrze znał taką minę.
Usadził kobietę przed biurkiem i odsunął Carla na bok. Kobieta przyjrzała się uważnie porysowanemu blatowi ze sklejki i stercie papierów, które Jakow ułożył, żeby wyglądać na zapracowanego. Potem podejrzliwie spojrzała na niego. Jej pomarszczona twarz zdradzała, co sobie myśli – uważała, że Jakow jest za młody i za słabo wykształcony, że nie powinien zajmować tego stanowiska i podejmować decyzji, od których zależy ludzkie życie.
– Co mogę dla pani zrobić? – Zapytał Jakow, przerywając bieg nieprzyjemnych myśli.
Carl zaskrzeczał i kobieta ściągnęła brwi.
– Nazywam się Anna Czernina. Mój zięć zaginał. Wyszedł po papierosy i nie wrócił. Córka płacze od dwóch dni.
Jakow zapisał adres kobiety i córki, i rysopis zięcia – oczy: piwne; włosy: kasztanowe; broda: brak; wzrost: 181 cm. Zapewnił, że zadzwoni, gdy tylko czegoś się dowiedzą.
Kobieta wyszła bez przekonania, że Jakow jej pomoże. On był tego pewien.
Gdy zbliżała się pora lunchu, znów przyszedł Zacharow i usiadł okrakiem na krześle obitym wystrzępionym winylem.
– Jasza – powiedział bardziej serdecznie niż kiedykolwiek – dziś dostaliśmy pięć zgłoszeń o zniknięciach.
Człowiek. Skrzydła. Terier szkocki porzucony na pustym polu. Jakow przepędził tę myśl.
– Reketierzy – powiedział.
– To się dzieje w całej Moskwie. Trzydzieści osób w zeszłym tygodniu.
– Reketierzy są w całej Moskwie.
Zacharow wsparł arystokratyczne czoło na rękach splecionych nad oparciem krzesła, jego spojrzenie prześliznęło się po świeżo bielonych ścianach i suficie obwieszonym gołymi żarówkami. Westchnął.
– Tak sądzę. Boże, dlaczego ja?
Jakow wzruszył ramionami i sięgnął po torbę z małą wroną.
– Ładny ptaszek – pochwalił Zacharow. – Skąd go masz?
– W sobotę wypadł z gniazda. Było wietrznie. – I nikt nie zmienił się w ptaka.
– Mogę go popilnować – zaproponował Zacharow.
– Tak? A ja właściwie co mam zrobić?
– Odwiedzisz rodziny i dowiesz się, czy zaginione osoby były zamieszane w jakiś handel.
– A kto nie jest w dzisiejszych czasach?
– Jestem dokładnie tego samego zdania. Zobacz, dla kogo pracowali, zobacz, czy nie są w to zamieszane jakieś gangi czeczeńskie.
Jakow podniósł głowę.
– Czeczeni?
– Tak. Ormianie, Gruzini – ktokolwiek. Narodowości kaukaskie.
– Większość bandziorów, których widuję, to Rosjanie.
Porucznik zmarszczył brwi i rzucił mu notes z nazwiskami i adresami.
– Do roboty.
Jakow wyszedł.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego matka postanowiła przeprowadzić się do tego miasta. Pewnie, starówka jest piękna. Ale mieszkali na przedmieściach, okropnych, pustych i szarych, gdzie prawie nie było zieleni, gdzie resztki naturalnej roślinności, powykręcanej i zabiedzonej, walczyły o przetrwanie wśród brudu, tłumów ludzi i niekończących się rozkopów na nowych budowach. Człowiek nie mógł przejść jednego metra, żeby grudy gliny nie oblepiły mu butów, a ich ciężar nieuchronnie ściągał do dołu ludzkiego ducha. Nim Jakow dotarł do porządnie wybrukowanych ulic i przystanku autobusowego, zwykle tracił chęć do życia gdziekolwiek, co dopiero tutaj. Anorektyczne topole chyliły się na upartym wietrze, który hulał swobodnie w korytarzach pomiędzy wysokimi płaskimi blokami. Jakow miał nadzieję, że pewnego dnia łączenie się mas powietrza stworzy tornado. Wyobrażał sobie idealny wir porywający sterty odpadków, cegły rzucone beztrosko na niechlujne stosy, samochody zaparkowane przy i czasami na chodnikach. Po prostu wymiatający wszystkie śmieci, zostawione tutaj i zapomniane przez twarde życie. Wciąż się zastanawiał, czy chce, żeby ludzie też zniknęli.
Pierwszą wizytę miał złożyć w sercu tego beznadziejnie przygnębiającego labiryntu. Wyobrażał sobie, że jest Tezeuszem w policyjnym mundurze, choć bez nici i Ariadny. Pot spłynął mu po karku i ochłodził skórę między łopatkami, gdy wyobraził sobie czekającego nań Minotaura – straszne stworzenie zrodzone przez zaburzony porządek świata, powstałe z chaosu, który władał krajem, i z żałosnych marzeń o nowych Rosjanach – zdeformowane ucieleśnienie bezprawia i rozpaczy.
Chuligani obijający się przy budynku popatrzyli na niego z ukosa, ale nie zaczepili. Był za to wdzięczny – za to, że obyło się bez wyzwisk. Dał nura w wejście i pobiegł po schodach na piętro, na pierwsze spotkanie.
Zadzwonił i czekał. W końcu pchnął drzwi, które otworzyły się bezgłośnie, wpuszczając go do zagraconej kawalerki, gdzie duma maskowała ubóstwo bibelotami i meblami z imitacji drewna. Zobaczył czmychającego tchórzliwie karalucha i zawołał w pustkę:
– Jest tu kto?!
– Tutaj – dobiegło z kuchni.
Dziewczyna, może siedemnastoletnia, siedziała przy kuchennym stole z rękami złożonymi na kolanach. Nawet nie spojrzała na niego, wbijając wzrok w okno.
– Gdy się tu przeprowadziliśmy – powiedziała – tam rosły sady jabłoniowe. Nasz dom zbudowali jako pierwszy w tej dzielnicy, i wokół były tylko ogrody i las za torami. Żyły tam sowy, co noc słyszałam ich pohukiwanie. Pociągi gwizdały, a sowy hukały, tak to pamiętam. Zwłaszcza latem.
– Jestem z policji. Dostaliśmy zgłoszenie o zaginięciu osoby.
– Moja mama. – Dziewczyna uparcie patrzyła w okno. Głos jej się lekko załamał i Jakow z bólem w sercu zrozumiał, że dziewczyna płacze.
Nigdy nie wiedział, co mówić płaczącym ludziom, szczególnie młodszym. Płacz budził w nim panikę i zmuszał do składania pustych obietnic, byle położyć kres łzom i rozdzierającemu smutkowi.
– Nie płacz, proszę – powiedział. – Znajdziemy twoją mamę. Ale będziesz musiała mi pomóc, zgoda?
Dziewczyna ze złością przetarła twarz ręką i obrzuciła go pełnym urazy spojrzeniem, wściekła, że widzi ją w takim stanie, z czerwonymi oczami i zasmarkanym nosem. Współczuł jej z powodu rozpaczy, pospolitej twarzy i ostrego nosa, cienkich mysich ogonków, wyraźnego zakłopotania.
– Kiedy widziałaś ją ostatni raz? – Zapytał i usiadł przy stole, choć go nie zaprosiła.
– W piątek rano. Poszła do pracy, ale nie wróciła.
– Gdzie pracuje?
– W przetwórni mięsa za torami. – Dziewczyna pokazała ręką. – Tam, gdzie rósł las. Mówią, że w piątek nie przyszła do pracy.
Zapisał.
– Masz krewnych, u których mogłabyś tymczasem zamieszkać?
– Nie. – Spojrzała na niego ponuro oczami zaczerwienionymi od niedawnych łez. – Sama potrafię o siebie zadbać.
Skinął głową.
– Zadzwonimy, gdy się czegoś dowiemy. Nazywasz się…
– Daria. A pan?
– Jakow. Jeśli zadzwonisz na miejscowy posterunek, zapytaj o mnie, dobrze?
– Dobrze – odparła i odwróciła się do okna.
Jakow ruszył do drzwi. Usłyszał krzyk, zawrócił i wbiegł do kuchni, wyobrażając sobie, że dziewczynę spotkało coś strasznego. Była cała i zdrowa, tylko blada. Wskazywała coś za oknem. Spojrzał na stado ptaków lecących w stronę budynku, z początku nie rozumiejąc. A potem zobaczył.
To były sowy, mrużyły oczy w jasnym świetle dnia, lecz nie przerywały lotu.
– Skąd one się wzięły? – Mruknął, patrząc na rozległe przestrzenie asfaltu i nowej budowy.
Sowy też wyglądały na zdezorientowane. Leciały w ciszy, bez krzyku, bezszelestnie poruszając miękkimi jak puch skrzydłami. To zjawy, nie ptaki z krwi i kości, pomyślał. Nie są prawdziwe, bo nie powinno ich tu być, nie miały prawa istnieć, nie miały powodu latać za dnia. A jednak Daria też widziała ptaki i machała ręką, przepędzając je lub zapraszając bliżej – Jakow nie miał pewności.
Jedna sowa oderwała się od stada i skierowała prosto ku oknu. Jej oczy, wielkie, okrągłe i żółte, osadzone w białej trójkątnej twarzy, podchwyciły jego spojrzenie. Ptak zaskrzeczał i uderzył w szybę, nakrapiane pióra wystrzeliły we wszystkie strony wskutek zderzenia i spadły na asfalt, o parę sekund wyprzedzając martwe ciało sowy. Daria krzyknęła.
Było ciemno, gdy przybył pod ostatni adres, niezbyt daleko od posterunku – zrobił to umyślnie. Drzwi otworzyła starsza kobieta o znękanych oczach. Poplamiona, wilgotna podomka oblepiała jej chude nogi, a ponieważ brakowało paru guzików, widział pożółkłą halkę pod spodem. Kobieta zaprosiła go ruchem ręki. Usłyszał szum wody napuszczanej do wanny i płacz niemowlęcia.
– Robię pranie – wyjaśniła kobieta. – Moja córka zaginęła. To jej dziecko.
– Mogę trochę zaczekać.
Kobieta skinęła głową i zniknęła w korytarzu, mrucząc do siebie i wzdychając. Jakow współczuł jej, obarczonej podwójnym brzemieniem w postaci zaginionego dziecka i troski o wnuka. Nie śmiał wejść głębiej do mieszkania i czekał przy drzwiach. Opierał się plecami o gładką powierzchnię, gdy szczęknął zamek i drzwi pchnęły go w głąb korytarza.
– Przepraszam – powiedziała kobieta i spojrzała na niego podejrzliwie. Była wyższa niż on, mniej więcej w jego wieku. Trzymała torby z zakupami. – Pan z policji?
– Tak – odparł, powstrzymując się od sarkazmu. – Przepraszam, że zjawiłem się tak późno, ale dzisiaj odwiedziłem wiele rodzin. Wygląda na to, że zaginęło mnóstwo osób. Rozmawiałem z pani matką?
Kobieta pokiwała głową.
– Moja siostra zniknęła dwa dni temu.
– Gdzie pracowała?
– Studiowała w Instytucie Pedagogicznym. Zaczęła ostatni rok. Dopiero co urodziła dziecko.
– Chłopiec czy dziewczynka?
Kobieta spojrzała na niego z dziwnym wyrazem w ciemnych oczach.
– Nie wiem – odparła. – Byłam tak wstrząśnięta, że nie przyszło mi na myśl zapytać.
Pojawiła się jej matka, wycierając ręce w podomkę.
– To chłopiec – powiedziała do Jakowa, ostentacyjnie ignorując kobietę z torbami. – Wejdź, synku. Wszystko ci powiem.
Zaprowadziła go do pokoju, gdzie usiadł na zapadniętej kanapie. Sprężyna uwierała go w udo, gdy zadawał pytania. Jak wszyscy pozostali, zaginiona dziewczyna nie miała powiązań przestępczych i wiodła zadziwiająco zwyczajne życie. Jedyną niezwykłą rzeczą były okoliczności zaginięcia – urodziła w łazience, a potem rozpłynęła się w powietrzu.
– Niczego pani nie słyszała ani nie widziała? – Zapytał. – I jest pani pewna, że drzwi łazienki były zamknięte na klucz?
– Jestem pewna. I w domu nie było nikogo poza mną i Galiną.
– I kawką – dodała od drzwi wysoka kobieta. Najwyraźniej stała w nich od jakiegoś czasu.
Człowiek. Skrzydła. Terier szkocki. Matka pokręciła z irytacją głową.
– Proszę jej wybaczyć – powiedziała do Jakowa. – Ona nie jest… Całkiem normalna.
Kobieta sprawiała najnormalniejsze wrażenie, z tym wyjątkiem, że po słowach matki skuliła się i wycofała na korytarz.
– Proszę zaczekać! – Zawołał za nią. – Mówiła pani, kawka?
Znów zajrzała do pokoju.
– Tak. Inne ptaki też. I chyba znam kogoś, kto może pomóc panu w poszukiwaniach. Tylko…
– Przestań – burknęła starsza kobieta. – Wstyd mi za ciebie.
Galina zniknęła z pola widzenia, roztapiając się w ciemności mieszkania. Pojawiła się, gdy Jakow wychodził, i wcisnęła mu w rękę zmiętą karteczkę.
– Niech pan zadzwoni do mnie do pracy. Pewien uliczny artysta coś wie – szepnęła i uciekła, przepędzona miażdżącym spojrzeniem matki.