ROZDZIAŁ III

Lensman bez sympatii spoglądał na Liv, która w najgłębszym zdumieniu wpatrywała się w pustą plażę.

– To było tutaj – zapewniała zdławionym głosem. – Przysięgam! Tutaj leżał. Na kamieniach powinny być ślady krwi.

Lensman pochylił się i podniósł sporą garść kamieni.

– Nie widzę żadnej krwi.

– Ale ja nie rozumiem… Musieli go przenieść.

Lensman Lian wzruszył ramionami.

– Mogę oczywiście przeprowadzić dochodzenie w sprawie tego człowieka. Gdzie on mieszkał?

– Nie wiem. Pewnie gdzieś w okolicy, ja znałam go tylko z Månedalen, ma działkę w sąsiedztwie naszej. Może był w górach na polowaniu, skoro właśnie tam schował papiery.

– A właśnie, papiery! Jak mi je przyniesiesz, to ci uwierzę.

Liv rozjaśniła się.

– Ależ tak. Pójdę po nie natychmiast. Chociaż – przerwała, niepewna. – Jak ja się tam teraz dostanę? Zawsze tatuś wozi nas samochodem. Ale on właśnie teraz jest na polowaniu. Tam trzeba jeździć okrężną drogą, ale może mogłabym pójść na skróty przez las, to by nie było tak daleko.

– Sama?

Liv spojrzała w stronę mrocznego, ponurego lasu. Dzień, a może nawet dwa wędrówki przez góry… łosie, niedźwiedzie…

– Nie – westchnęła bezradnie. – Oczywiście, że to niewykonalne.

Ruszyli w kierunku osady.

– Liv – powiedział lensman stanowczo. – Będę z tobą szczery. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Masz po prostu niebywałą fantazję, wszyscy o tym wiedzą, i tak w ogóle to nie ma w tym nic złego. Ale tym razem posunęłaś się za daleko. Morderstwo to nie jest temat do żartów. Nie znam się zbyt dobrze na psychologii, ale zdaje się, że należysz do ludzi, którzy sami wierzą w to, co mówią. Czy nie rozumiesz, jaka to niewiarygodna historia? Byłaś jakoby świadkiem morderstwa, widziałaś, że dwóch mężczyzn zastrzeliło trzeciego z broni myśliwskiej. Zwłoki zniknęły. Takie „straszne przestępstwo” w naszym Ulvodden! Czy sama nie słyszysz, jak nieprawdopodobnie to brzmi? I na dodatek jakieś ważne papiery, ukryte w lesie pod kamieniem, wiele mil stąd! Co Berger robił w górach z tymi ważnymi dokumentami? Nie, Liv, nie chcę ci sprawiać przykrości, ale myślę, że naczytałaś się kiepskich powieści kryminalnych.

– Ale to wszystko prawda – powtórzyła Liv z desperacją w głosie. – Ja niczego nie wymyśliłam.

– Nie pierwszy raz weszłaś w konflikt z wymiarem sprawiedliwości przez tę skłonność do zmyślania – mruknął lensman Lian. – Pamiętam, jak wtedy, przed paroma laty, prześladowałaś niewinnego chłopaka oskarżając go o włamanie do sklepu, bo zobaczyłaś, że wychodzi z domu kupca przez okno.

Liv zachichotała.

– Przecież nie mogłam wiedzieć, że był z wizytą u córki kupca!

– Gdybyś wtedy była starsza, mogłabyś zostać postawiona przed sądem za fałszywe oskarżenie – zakończył lensman surowo.

Dziewczyna westchnęła ciężko.

– Gdybym tylko mogła się dostać do Månedalen!

Policjant był wyraźnie zirytowany.

– Jeśli tak koniecznie musisz, to ruszaj, choćby zaraz, ale nie licz na żadną pomoc z mojej strony. Ja sprawdzę tylko, gdzie znajduje się ten Berger, nic więcej zrobić nie mogę. Gdyby naprawdę zniknął, to co innego, ale do tej pory…

To jakiś koszmar, myślała Liv. Widzę postaci, które wyłaniają się znikąd, po prostu z powietrza, i zaraz potem znikają. Na moich oczach mordują człowieka, a potem wszystkie ślady przepadają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Szybko zmierzchało. Barwy się rozmazywały i coraz trudniej było rozróżnić zarysy przedmiotów. Przed idącymi majaczyły pierwsze zabudowania osady.

– A zresztą – powiedział nagle lensman. – Coś mi przyszło do głowy. Jutro rano wyrusza do Månedalen grupa geodetów. Pójdą drogą przez las. Mogę zapytać, czy by cię ze sobą nie wzięli, to nie potrzebowałabyś wędrować sama. Ale musisz mieć pozwolenie od mamy!

– To nie będzie trudne, skoro tata jest w domku na działce. Poza tym mama się na pewno ucieszy, że pozbędzie się mnie na jakiś czas. Bardzo panu dziękuję za pomoc.

– O, na razie jeszcze nie ma za co. Wcale nie jest takie pewne, że oni zechcą cię zabrać. Przyjdź do mnie za pół godziny, to będę wiedział.

Po dłuższej dyskusji Liv uzyskała pozwolenie matki na „odwiedzenie taty”. Nie widziała powodu, by wdawać się w bardziej szczegółowe wyjaśnienia, i w pół godziny później, punktualnie co do minuty, zjawiła się w mieszkaniu lensmana.

Początki nie były obiecujące. Z biura lensmana docierał do niej zdenerwowany głos:

– Szesnastoletnia dziewczyna! Skąd panu przyszło do głowy, że mógłbym się podjąć czegoś takiego? I tak już mam dosyć na głowie, sam odpowiadam za wszystko, od kiedy szef się rozchorował. A na dodatek jeden z asystentów złamał nogę, wobec tego mam do pomocy jedynie dwóch niedoświadczonych dziewiętnastolatków. Sam pan chyba rozumie, jakiego zamieszania może w takiej grupie narobić młoda dziewczyna! Nie mam czasu, żeby się bawić w opiekuna.

– Wygląda na to, że ma pan niedobre doświadczenia z dziewczynami – wtrącił głos lensmana.

– Rzeczywiście, mam – odparł tamten krótko. – A zwłaszcza panny w tym wieku trudno opanować. Chcą udawać dorosłe i doświadczone. Spragnione przygód, chętne do Bóg wie czego, a zarazem dziecinne i bezradne. Będziemy musieli po drodze nocować w obozie, lensmanie Lian, proszę o tym pamiętać! Czy mam czuwać przez całą noc?

– Sam pan nie wie, co mówi – powiedział lensman rzeczowo. – Pan jeszcze nie zna tej dziewczyny.

– Nie. I nie odczuwam najmniejszej potrzeby, żeby ją poznać.

To już naprawdę trudne do zniesienia, pomyślała Liv zgnębiona. Taki już mój los, że nikt mnie nie chce. Nawet ludzie, którzy nigdy mnie nie widzieli, nie chcą mieć ze mną do czynienia. Cóż, trzeba wracać do domu. Później zadzwonię do lensmana i powiem, że rezygnuję.

W tym momencie drzwi biura otworzyły się i stanęli w nich dwaj mężczyźni. Liv nie widziała dobrze z powodu łez, jakie zdążyła uronić nad swoim nieszczęsnym losem, i zanim zdążyła je otrzeć, usłyszała nad swoją głową jęk i pełne zaskoczenia pytanie:

– To ty?

– Och – wykrztusiła Liv i poczuła, że robi się czerwona jak burak.

Stworzyła sobie idealny obraz nieznajomego, ale mimo wszystko doznała szoku. Zapomniała, jaki jest fascynujący, i na nowo poczuła, że kręci jej się w głowie. Zielone oczy połyskiwały spod czarnych rzęs. Teraz nie było w nich życzliwości, przeciwnie, spoglądały na nią niemal wrogo.

Upokorzona Liv najchętniej by się zapadła pod ziemię.

– Przepraszam – szepnęła. – Nie chciałam podsłuchiwać, ale nie mogłam uniknąć… Słyszałam wszystko, co krzyczałeś… Oczywiście nie pójdę z twoją ekspedycją. Najgorsze, co człowieka może spotkać, to czuć się nie chcianym. Chociaż, prawdę powiedziawszy, powinnam się już do tego przyzwyczaić. Więc możesz nie podnosić głosu, nie idę z wami.

– Czy wy się znacie? – zapytał lensman.

– Spotkaliśmy się raz – odparł tamten krótko. – I powinienem był wiedzieć, kto wymyślił tę rozbójniczą historię. I z jakiego właściwie powodu zamierzasz się wybrać w góry? Mam nadzieję, że nie zakochałaś się w którymś z moich asystentów. Musiałem wynająć dodatkowego pomocnika z osady. Finn jakiś tam. Tak ma na imię.

– Nie! – odrzekła Liv stanowczo. – Muszę iść do Månedalen, by wypełnić obietnicę daną Bergerowi. I potrzebuję towarzystwa, żeby tam dojść. Ale to już nieważne.

Młody człowiek zaciskał szczęki tak, że widziała, jak mu się napinają mięśnie twarzy.

– Pójdziesz z nami, ale pod jednym warunkiem. Że nie będzie żadnych kłopotów po drodze. I żadnych głupstw z chłopcami. Musisz sobie wyobrazić, że ty także jesteś chłopcem, nie mam czasu na cackanie się z dziewczynami, zrozumiałaś?

– Możesz być najzupełniej spokojny – odparła Liv z goryczą. – Chłopcy nie mają zwyczaju mdleć na mój widok. A jeśli chodzi o wytrzymałość, to jestem tak samo dobra jak chłopak.

Lensman dodał:

– Myślę, że nie będzie pan miał z Liv żadnych kłopotów.

– Naprawdę? Zgadzam się z panem, że pod pewnymi względami Liv bardziej się nadaje do takiej wyprawy niż większość ślicznych szesnastoletnich laleczek, ale pod innymi jest kompletnie beznadziejna… – Spojrzał na nieszczęsną Liv. – Zmieniłaś się od ostatniego razu, ale może to ten okropny sweter, który wtedy miałaś na sobie…

Nieoczekiwanie znowu zrobił się niecierpliwy i zirytowany.

– Chłopcy w tym wieku mogą tracić głowę z byle powodu, a tam w górach nie ma znowu tak wiele dziewczyn do wyboru, więc na wszelki wypadek włóż jednak tamten stary sweter!

Zanim Liv zdążyła odpowiedzieć, ze złością mówił dalej:

– Masz być na przystanku autobusowym jutro rano, o ósmej. Ty i Finn pojedziecie autobusem do Blavatn. Tam się spotkamy i dalej pojedziemy samochodem, który wozi mleko, podwiezie nas jak daleko się da, ale resztę drogi musimy pokonać piechotą. I proszę, możliwie jak najmniej bagażu. Jedzenie mamy i dodatkowy śpiwór dla ciebie również. Weź tylko to, co absolutnie najpotrzebniejsze, płaszcz przeciwdeszczowy i tak dalej. I żadnych przyjaciółek, „które miały ochotę wybrać się z nami”.

– Oczywiście, że nie! Przecież nie jestem idiotką! – odrzekła, ale miała na myśli całkiem co innego niż on. – Obiecuję, że nie będziesz miał ze mną żadnych kłopotów. Może nawet będę wam mogła pomóc, coś poniosę, i w ogóle… – zakończyła onieśmielona.

– Nie trzeba. Wystarczy, jeśli zadbasz o siebie. Pamiętaj, palcem nie kiwnę, żeby ci pomóc w razie czego.

Czy to był ten sam sympatyczny, przyjacielski człowiek, którego spotkała wczoraj? Liv nie poznawała go. Przyglądała mu się ukradkiem, kiedy rozmawiał z lensmanem. Nadal miał tę niezdefiniowaną, elektryzującą siłę, dającą o sobie znać przy każdym najmniejszym ruchu, nawet kiedy marszczył brwi lub niecierpliwie machał rękami. Te ręce spoczywały na moich ramionach, pomyślała Liv z egzaltacją. I naprawdę nie rozumiem, jak to się stało, że wtedy nie umarłam!

Nagle uświadomiła sobie, że on przygląda jej się w zamyśleniu. Liv próbowała patrzeć mu w oczy bez mrugnięcia, ale z napięcia zaczęło jej szumieć w uszach. Poczuła, że nie wytrzyma długo jego spojrzenia, i spuściła wzrok. Odetchnęła z ulgą, jakby odpoczywała po wielkim wysiłku. Ten człowiek stanowił zagrożenie dla jej równowagi psychicznej.

– W takim razie zobaczymy się jutro – powiedział. – I jedno chciałbym ustalić: jeżeli jeszcze raz usłyszę, że nikt cię nie lubi, to ci po prostu przyłożę!

I to musiała usłyszeć od jedynego człowieka, którego uważała za swego przyjaciela!


W chwilę później jeden ze znanych obywateli miasteczka spotkał się w pewnym dobrze ukrytym miejscu z dwoma swoimi pomocnikami.

– Rozmawiałem dopiero co z naszym niczego nie podejrzewającym lensmanem. Liv Larsen wyrusza jutro rano w góry z ekspedycją geodezyjną. Oczywiście zorganizowałem wszystko tak, że jeden z was pójdzie z nimi jako eskorta dziewczyny, ale nikt nie może łączyć mojego nazwiska z waszymi. Dlatego musicie teraz działać na własną rękę…

Jeden z pomocników westchnął.

– Znowu mamy się męczyć w tych przeklętych górach? Nie, ja nie idę!

Głos jego zleceniodawcy brzmiał ostro:

– A jak to było z napadem w zeszłym roku? Czy mam może szepnąć słówko lensmanowi, że żywię podejrzenia co do dwóch określonych osób? Myślę, że byłoby za to co najmniej z dziesięć latek… Poza tym nie płacę chyba tak źle za te górskie wyprawy, co? No to jak?

– Ali right, all right. Idziemy w te góry!

– Znakomicie! Muszę mieć papiery z powrotem, żeby znowu spróbować. Berger miał mi je sprzedać, ale zdradził… Helikopter musiał zawrócić, nie załatwiwszy sprawy, więc wy musicie się postarać, żeby ta cała Liv pokazała wam, gdzie są ukryte papiery. A gdybyśmy my nie mogli ich dostać, to niech lepiej zostaną na miejscu. Teraz kryjówkę zna tylko Liv i jej ojciec. I dlatego ona nie może mieć sposobności porozmawiania z ojcem, dopóki nie przejmiemy papierów. Zrozumiano? Macie dwie możliwości: odnaleźć kryjówkę z pomocą Liv albo, gdyby nie wykazywała chęci współpracy, potraktować ją jako persona non grata.

– A co to znaczy?

– Osoba niepożądana.

Wszyscy trzej uśmiechnęli się złowieszczo, rozumieli się bardzo dobrze.


Kiedy następnego ranka Liv przyszła na przystanek autobusowy ze starannie zapakowanym plecakiem, autobus już stał gotowy do drogi. Weszła do środka i znalazła sobie miejsce przy oknie. Czekając, aż szofer wróci z bufetu i będą mogli jechać, próbowała przeanalizować sytuację. Doszła jednak do wniosku, że wszystko jest okropnie skomplikowane, że powinna dać sobie spokój, sama i tak tego nie rozwikła. Lepiej jest pomarzyć o czekającej ją wyprawie. Uznała, że przykre doświadczenie poprzedniego wieczora było czystym przypadkiem i że wspaniałe porozumienie, jakie miała na początku z tamtym mężczyzną, powróci, gdy tylko znajdą się na górskim pustkowiu.

Z marzeń wyrwał ją czyjś burkliwy głos:

– Hej!

Do autobusu wsiadł młody chłopak żujący gumę, ubrany w czarną koszulę związaną w pasie i nieprawdopodobnie ciasne dżinsy. Rzucił plecak na podłogę z przodu autobusu, a sam z tranzystorowym radiem w ręce szedł w stronę Liv.

– Hej, Finn – odpowiedziała. – Słyszałam, że mamy jechać razem.

– Aha, więc dzisiaj już wiesz, jak mam na imię? – uśmiechnął się kwaśno. – To bardzo miło z twojej strony, że mnie w ogóle zauważasz.

Ha, pomyślała Liv. Żebyś ty wiedział, jakie ja męki przeżywałam z twojego powodu. Ale to już koniec, mój chłopcze, już niczego takiego nie przeżywam.

– Słuchaj, co to właściwie za ekspedycja, na którą się wybieramy? – zapytała.

– Ech, ekspedycja jak ekspedycja, jakaś grupa geodetów ma robić pomiary czy coś takiego. Stary załatwił mi tę robotę, bo jeden z nich złamał nogę. Nie znam się na tym, ale stary mówił, że oni mierzą jakieś działki. Stoją każdy na swoim końcu obszaru, patrzą w lornetki i wrzeszczą do siebie.

Z bliska Finn wcale nie wydawał się tak interesujący, jak myślała. Pryszcze i wągry pod skórą, palce żółte od nikotyny… Liv patrzyła z obrzydzeniem.

Jakaś obładowana wiejska gospodyni wkroczyła do autobusu, który przysiadł o kilka centymetrów, gdy tylko weszła na schodki. Małe dziecko biegało tam i z powrotem w przejściu pomiędzy siedzeniami, a z tyłu za Liv dwie kobiety w wieku przejściowym rozprawiały o swoich problemach.

Finn klął nad tranzystorem, który nie chciał grać jego ulubionej muzyki młodzieżowej.

Kierowca wyszedł z baru. Przystanął jeszcze na chwilę, by dokończyć papierosa, potem wyrzucił niedopałek do rynsztoka i wsiadł do starego autobusu z obitymi pluszem siedzeniami. Usadowił się na swoim miejscu, zapalił silnik i pojazd powoli ruszył w drogę.

Na spotkanie przygody mego życia? zastanawiała się Liv. Pytanie tylko, jak się ta przygoda rozwinie? W jakim kierunku? Punktów wyjścia jest wiele i bardzo się między sobą różnią. Są tragiczne, jak w przypadku Bergera, i w najwyższym stopniu niejasne, jeśli chodzi o mego przyjaciela z Gaju Ofiarnego. Och, podczas tej wyprawy może się zdarzyć naprawdę dużo!

Jedyne, czego Liv nie brała pod uwagę, to to, że wyprawa mogła też być niebezpieczna. Śmiertelnie niebezpieczna!


Zanim Liv zdążyła się obejrzeć, dojechali do Blåvatn. Liv nigdy przedtem tu nie była. Zabudowa rozproszona, a na dużym, ze wszystkich stron otwartym placu parkowało wiele samochodów do przewożenia mleka.

Liv i Finn ruszyli przez wysypany żwirem plac. Już z daleka widziała swego bezimiennego przyjaciela, który w towarzystwie jakiegoś chłopca szedł im na spotkanie. Bogu chwała, że są tak daleko, zdążę może pozbyć się rumieńców z podniecenia, myślała Liv. Nigdy chyba nie przestanę doznawać wstrząsu na jego widok.

Pospiesznie oceniła tego drugiego chłopca i uznała, że nie jest groźny dla jej duchowej równowagi. Sprawiał wrażenie kompletnego nudziarza, ale może to niesprawiedliwe tak oceniać kogoś, kogo się w ogóle nie zna. W każdym razie należał do tych ludzi, których trzeba spotkać ze dwadzieścia razy, żeby zapamiętać ich twarz. Jakby nie mieli w sobie nic, na czym można by zawiesić wzrok, ani w wyglądzie, ani w osobowości.

– A więc udało wam się przyjechać na czas – powiedział jej przyszły dowódca. – Liv, to jest Morten Kristiansen. Liv Larsen i Finn Meyer.

– Przepraszam – uśmiechnęła się Liv. – Ale czy nie mógłbyś poprosić Mortena, żeby cię przedstawił? Ja nie wiem, jak się nazywasz.

– Nie przedstawiłem ci się? – zapytał zaskoczony. – W takim razie serdecznie przepraszam. Nazywam się Jo Barheim. Mogę wziąć twój plecak? Tu niedaleko czeka samochód. O Boże, ależ on ciężki! Co ty tam masz?

– Jabłka – odparła Liv niewinnie.

– Jabłka – powtórzył. – No, może być. Jabłka znikną dość szybko.

– Nawet bardzo szybko – zapewniła Liv. – Mam bzika na punkcie owoców.

Jo Barheim wrzucił jej plecak na ciężarówkę do połowy wypełnioną pięćdziesięciolitrowymi bańkami z mlekiem i okrytą brezentową plandeką, rozpiętą na drewnianych podpórkach.

– Wejdziesz sama, czy chcesz, żebym cię podrzucił?

– Poradzę sobie, chociaż mogliby ten stopień umieścić niżej. – W porządku! – roześmiał się i bez wysiłku przesadził ją przez krawędź ciężarówki.

Na takie okazje Liv miała powiedzenie, które nigdy nie zawodziło: „I na dodatek do wszystkiego innego jesteś też bardzo silny”. To zawsze wywoływało szeroki uśmiech na usta zainteresowanego i pytanie: „Co masz na myśli, mówiąc wszystko inne?”, Liv jednak przeczuwała, że tego rodzaju tani komplement pod adresem Jo Barheima będzie całkowitym niewypałem.

Nie, on wyraźnie nie był zadowolony z faktu, że musiał ją ze sobą zabrać. Odnosił się do niej z bezosobową uprzejmością, co jej po prostu sprawiało przykrość. Wszelki kontakt został zerwany i Liv nie mogła zrozumieć dlaczego.

Oprócz ich niewielkiej grupy na ciężarówce zebrało się jeszcze kilka starszych kobiet, jedna młodsza i jakiś młody mężczyzna. Rozlokowali się każdy jak mógł najwygodniej na bańkach z mlekiem i workach z cementem. Jo Barheim usiadł na samym końcu i wkrótce Liv mogła się przekonać, że ma on niedobre doświadczenia z dziewczynami. Owa młoda dama, która bardzo chciała sprawiać wrażenie prawdziwej turystki, zaczęła przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapałek, po chwili jednak podniosła się, pochyliła w stronę Jo i bez żenady zapytała, czy on nie ma. A kiedy w milczeniu wyjął pudełko z kieszeni i zapalał jej papierosa, starała się patrzeć mu w oczy. Co za wstrętne babsko, pomyślała Liv. Mogę przysiąc na wszystkie świętości, że wcale nie potrzebowała zapałek. Turystka oparła się wygodnie i powoli, w bardzo wystudiowany sposób zaciągała się głęboko, a potem wydmuchiwała dym.

– Wybieracie się w góry na polowanie? – zapytała obojętnie.

O, jeszcze by tego brakowało, pomyślała Liv.

– Nie – odparł Jo krótko. – Ja nie poluję.

– Naprawdę? – uśmiechnęła się tamta uwodzicielsko. – W ogóle żadne polowanie nie wchodzi w rachubę?

Wszystko to było takie śmieszne, sztuczki tak łatwe do przejrzenia, że Liv nie zdołała zachować powagi i wybuchnęła radosnym chichotem. Tamta uniosła wysoko jedną brew i cofnęła się na swoim siedzeniu.

– Liv! – zawołał Jo. – Chodź no do mnie na chwilę.

Podeszła spłoszona, że będzie jej robił wymówki.

– Dobrze się trzymaj oparcia – upomniał. – Samochód może w każdej chwili ruszyć… – Potem zniżył głos. – Nie było to ładne z twojej strony ani specjalnie uprzejme, ale dziękuję ci. Nie umiem sobie radzić w takich rozmowach.

Liv uśmiechnęła się radośnie.

– Ale jest też coś innego – dodał Jo.

– Tak?

– To się wiąże z tym tak zwanym morderstwem… Myślę, że nie powinnaś opowiadać o tym komu popadnie. Nie jest dobrze rozsiewać wokół siebie takie historie.

Ogarnął ją gniew.

– A jeśli takie historie są przypadkiem prawdziwe?

Jo westchnął.

– Masz może jakieś jabłko na zbyciu?

– Och, tak! – ożywiła się. Poszła do swojego plecaka i wyjęła kilka owoców.

– Chwileczkę! – zawołał za nią Morten Kristiansen. – Nie zaciągnęłaś porządnie rzemienia.

– Ech, czy to takie ważne?

Chłopak zacisnął wargi, pochylił się i sam zaciągnął dokładnie wszystkie rzemienie przy jej plecaku.

– Poza tym wygląda na to, że powinnaś się uczesać.

Liv wytrzeszczyła oczy, ale on już się odwrócił.

Jo uśmiechał się, kiedy do niego wróciła.

– Morten jest bardzo pedantycznym geodetą – powiedział.

– O, chętnie w to wierzę – odparła Liv ponuro.

Ciężarówka ruszyła w drogę i przez dłuższy czas Liv była zajęta wyłącznie otaczającą ich przyrodą. W głębi pod plandeką ryczało radio Finna, burty ciężarówki skrzypiały na zakrętach, a silnik warczał mozolnie przy każdym wzniesieniu, ona jednak jakby zamknęła uszy na te wszystkie odgłosy cywilizacji, tylko oczy rejestrowały otaczający ją świat. Im byli wyżej, tym wyraźniej ukazywał się nad horyzontem pokryty śniegiem szczyt. I to szczególne górskie powietrze, ostre i rozrzedzone, pełne nieznanych zapachów, stawało się coraz silniejsze, choć przecież nie dotarli jeszcze nawet do granicy lasu.

Mimo że Jo Barheim usposobiony był wobec niej podejrzliwie, cieszyła się, że przeżywa to wszystko razem z nim. Zabawnie było tak stać tyłem do kierunku jazdy i patrzeć, jak droga umyka spod kół, jak przydrożne rowy zdają się pełznąć obok samochodu, a drzewa migają w pośpiechu, widzieć mroczny iglasty las, który się przed nimi otwiera, a potem zamyka, mijać samotne domostwa za krzywymi płotami, widzieć ciurkające wzdłuż drogi wąziutkie strumyki, które raz po raz znikają gdzieś w leśnym poszyciu.

Puste bańki po mleku hałasowały w głębi platformy i młody mężczyzna wyszedł spod plandeki, uśmiechając się przepraszająco:

– Ten samochód tak kiwa, że trudno utrzymać równowagę. Chyba muszę zaczerpnąć trochę świeżego powietrza…

Idąc ku nim nagle potknął się o pasek któregoś plecaka i potoczył naprzód. Padając chciał się przytrzymać Liv, popchnął ją przy tym tak gwałtownie, że straciła równowagę. Trzymała się co prawda podpórki, ale nie liczyła się aż z takim obciążeniem, i teraz machając rozpaczliwie rękami zobaczyła, że wiejska droga jest bardzo blisko niej, doznała zawrotu głowy i nagle poczuła jakieś straszne szarpnięcie, tak mocne, że ramię prawie zostało wyrwane ze stawu. Zawisła w pół drogi nad niską krawędzią ciężarówki.

Chyba nerwowy szok sprawił, że poczuła, iż płoną jej opuszki palców. Jo Barheim trzymał jej ramię w bolesnym uścisku, a kiedy Liv zdołała jakoś stanąć na nogi, zobaczyła, że jego twarz pod opalenizną jest blada.

– O mój Boże, mało brakowało – szepnęła jedna z kobiet.

Niezdarny pasażer jakoś się pozbierał.

– Ja… Ja nie znajduję słów, żeby powiedzieć… jak bardzo mi przykro – jąkał. – To cud, że pan zdołał ją uratować. W jednym okropnym momencie byłem pewien, że już z nią koniec.

Liv nie mogła opanować drżenia, zdołała jednak wykrztusić:

– To nie pańska wina. Potknął się pan o mój plecak.

– Tak – potwierdził Morten. – Naprawdę rzuciłaś ten plecak byle jak. Wyobraź sobie, jak by się ten człowiek czuł, gdyby mimo woli stał się przyczyną twojej śmierci? Niech to będzie dla ciebie nauczka, że własne niechlujstwo mogło kosztować cię życie!

Oczywiście, Morten ma rację, myślała Liv zgnębiona. A mimo to jest mi go żal. Dziewiętnaście lat, a już taka pedanteria. Ciekawa jestem, jaki będzie na starość.

Jo przyglądał jej się surowo.

– Coś mi mówi, Liv, że jesteś pechowcem i że będziemy z tobą mieli sporo kłopotów. Mimo zapewnień z twojej strony, że wszystko pójdzie gładko.

Загрузка...