ROZDZIAŁ VII

Wyglądało na to, że mężczyzna nie ma żadnego bagażu. Ubrany był w szarozieloną sportową kurtkę z kapturem, ciemne spodnie i wysokie gumowe buty. Kiedy podeszli bliżej, Liv stwierdziła, że jest to niewysoki, ciemnowłosy, mniej więcej czterdziestoletni człowiek. Na ich widok zaczął coś krzyczeć, ale słowa ulatywały z wiatrem.

– Czy panienka nazywa się Liv Larsen?

– Tak – odpowiedział Jo.

Mężczyzna podszedł jeszcze kilka kroków, Liv kurczowo ściskała rękę Jo.

– Jestem z górskiego hotelu Bjørnemyr – oznajmił. – Mam wiadomość dla Liv Larsen.

– Dla mnie? – zapytała Liv z niedowierzaniem.

– Telefonowano do nas – wyjaśnił mężczyzna. – To siostra panienki, powiedziała, że powinna pani natychmiast wracać do domu, bo mama jest ciężko chora. Odprowadzę panią do hotelu, a stamtąd odwiezie panią samochód, panno Larsen.

Liv była jak sparaliżowana.

– Mama… chora? Ale… – Niepokój o matkę spadł na nią jak ciężkie brzemię. Dochodziło do tego rozczarowanie, że będzie musiała wracać, że trzeba będzie opuścić Jo.

– Gdzie znajduje się ten hotel Bjørnemyr? – zapytał Jo.

– Dokładnie na północ stąd, u podnóża tamtej góry.

– A jak jest położony w stosunku do Månedalen?

– Na zachód od doliny.

– W takim razie nasze drogi tutaj muszą się rozejść, Liv – stwierdził Jo. – Bardzo mi przykro, że spadło na ciebie takie zmartwienie. Mam nadzieję, że z mamą wszystko będzie dobrze.

– Ale, Jo… – szepnęła. – Pomyśl, to może być zasadzka.

– Dlaczego? Masz przecież towarzystwo aż do samego hotelu, a stamtąd odjedziesz samochodem prosto do domu. Nie powinnaś więc się bać! Wszystko ułoży się dobrze, zobaczysz. I chociaż jest mi przykro, że musisz zawrócić i przerwać wycieczkę tak blisko celu, przecież niedługo znowu zobaczysz Finna, kiedy on również wróci do Ulvodden.

– Finna? – syknęła Liv. Nie miała odwagi mówić głośno. – Jak możesz być taki głupi, by sądzić, że będzie mi brakowało akurat jego?

– Czy to nie w nim jesteś zakochana?

– Nigdy nie byłam! – parsknęła ze złością. – W każdym razie nie na poważnie. A teraz się po prostu boję! Z tobą czułam się bezpieczna, ty jednak pójdziesz inną drogą. Boję się tego człowieka, Jo!

– Opanuj się! Do widzenia, Liv, i wszystkiego najlepszego. Milo było cię poznać.

Nie miała wyjścia. Pożegnała się z resztą grupy i poszła za nieznajomym w dół zbocza. Raz jeszcze odwróciła się i zobaczyła, że jej niedawni towarzysze zeszli już dość nisko po swojej strome. Wkrótce zniknęli jej z pola widzenia i została sama w górach z obcym człowiekiem, który ją przerażał.

Nie była w stanie wzbudzić w sobie sympatii dla niego. Wymuszona bliskość kogoś takiego męczyła ją, starała się więc trzymać od niego z daleka, na ile tylko sytuacja pozwalała.

Schodzili w dół w milczeniu. Wkrótce opuścili szare kamieniste zbocze i weszli na porośniętą trawą łąkę. Kolejny wodospad, potężny i dziki, wyłonił się zza pobliskiej góry, długo słyszeli jego grzmot. Znajdowali się teraz w zagajniku górskich brzóz, przypominających raczej szare, na pół zbutwiałe pieńki niż drzewa. Stały niczym groźne upiory i starały się chwytać idących rozczapierzonymi palcami. Liv czuła się coraz gorzej, opuszczały ją resztki odwagi.

– Jak daleko mamy do hotelu? – zapytała.

– Do jakiego hotelu? – zaśmiał się obcy niemądrze.

Serce Liv zaczęło bić jak młotem.

– Do hotelu Bjørnemyr. Tam przecież miał mnie pan odprowadzić.

– Tak? A kto to powiedział?

Nie! Nie, to nie może być prawda! Liv zawróciła i zaczęła uciekać.

Obcy jednak schwytał ją natychmiast i zacisnął rękę na jej ramieniu niczym żelazne kleszcze.

– No, no, panienko, zaczekaj! Będziesz łaskawa pójść ze mną do wodospadu. Taki nieszczęśliwy wypadek każdemu może się tu przydarzyć…

– Ratunku! – wrzasnęła Liv w panice.

Mężczyzna zasłonił jej usta dłonią.

– Zamknij pysk! Już dosyć mamy z tobą korowodów. Ale dam ci szansę. Powiedz mi tylko, gdzie są te cholerne papiery? Gdzie jest ta dziura w kamieniu?

– Nie wolno mi nikomu tego powiedzieć – wyjąkała Liv. – To niemożliwe… Czy… Moja mama jest zdrowa?

– Co mnie, do cholery, obchodzi twoja mamuśka? Musiałem cię tylko wyrwać spod opieki tego gagatka. Ale tym razem on ci już nie pomoże, teraz pokażesz mi drogę do kamienia!

– Nie! Nie mogę tego zrobić i nie chcę!

– W takim razie nie będę miał wyboru. Jak nie dowiem się po dobroci, to może zmiękniesz, kiedy się z tobą trochę pobawimy…

Liv zrobiło się gorąco, a potem zimno z obrzydzenia.

– Nie, nie, nie!

Wyrwała się i udało jej się odbiec kawałek, ale natychmiast ją dogonił i przewrócił na ziemię. Liv drapała, gryzła, kopała, a napastnik klął siarczyście.

Poprzez swoje własne wrzaski i przekleństwa mężczyzny Liv słyszała dudniący łoskot wodospadu. Wiedziała, że nie ma żadnych szans. Jej zwłoki zostaną wrzucone właśnie tam i znikną pod huczącymi masami wody.


Jo Barheim odczuwał niepokój. Wszystko było niby jak należy. Liv co prawda musiała zawrócić, ale miała przecież bezpieczne towarzystwo. Mimo wszystko coś go dręczyło. Wciąż widział jej błagalne, przestraszone spojrzenie, które prosiło o pomoc. Ale on ją odesłał. Postąpił właściwie, jak inaczej mógłby się zachować, a mimo to nie był z siebie zadowolony. W gruncie rzeczy to wspaniała dziewczyna. Szczególnie cenił sobie jej wzruszająco dziecinne reakcje, a zwłaszcza ufność, z jaką odnosiła się do niego. Tak łatwo się z nią rozmawiało. Rozmawiał też z nią więcej niż z jakąkolwiek dziewczyną od wielu lat, co tam, niż z jakąkolwiek dziewczyną kiedykolwiek. Niech to diabli!

Morten wyrwał go z zamyślenia.

– Jak pusto zrobiło się bez Liv – powiedział jakby zaskoczony. – Uważałem, że to szalona głowa i fantastka, ale teraz naprawdę mi jej brakuje!

– Mnie też – przyznał Finn. – Wygląda na to, że dzisiaj w górach większy ruch niż zazwyczaj.

Znaleźli się na samym dole, na pustkowiu zasypanym kamieniami. Zejście nie trwało długo, z daleka widzieli już te zbocza, które, zdaniem Finna, prowadziły wprost do Månedalen. Zawsze szybciej się idzie, kiedy widać cel. Doliną zmierzał ku nim jakiś wysoki mężczyzna i przywoływał ich, machając rękami. Ruszyli mu na spotkanie.

– Zdaje się, że jesteśmy tu bardzo popularni – zauważył Morten niechętnie.

– O co chodzi tym razem? – zastanawiał się Harald.

Obcy biegł przez ostatni odcinek drogi.

– Jo Barheim? – spytał zdyszany.

– Tak, to ja – odparł Jo.

– O, Bogu dzięki – wykrztusił mężczyzna. – Biegłem prawie przez całą drogę z hotelu. Mam dla pana telegram. Proszę bardzo.

– Jeszcze jeden telegram? – zapytał Finn. – No nieźle. Czy ty też masz chorą matkę, Jo? Nie, przepraszam, to głupie z mojej strony.

Jo otworzył telegram. Poczuł skurcz w sercu, kiedy przeczytał: Berger znaleziony. Liv mówiła prawdę. Idę do Månedalen. Lensman Lian. Potworne podejrzenie zrodziło się w jego umyśle.

– Proszę mi powiedzieć – rzekł pobladły. – Czy wy w hotelu dostaliście niedawno inny telegram? Do Liv Larsen.

– Inny telegram? Nie, żadnego.

– Ani przekazanej telefonicznie wiadomości?

– O ile wiem, to nie!

– Nic na temat, że mama Liv Larsen zachorowała? Czy pan jest z hotelu Bjørnemyr?

– Oczywiście. Nie, nie dostaliśmy żadnej takiej wiadomości, mogę pana zapewnić.

Jo zacisnął pięści. Poczuł się zdruzgotany i po prostu chory.

– Zdradziłem Liv – szepnął. – A ona mi ufała. Słuchajcie, zaopiekujcie się moim bagażem i czekajcie tutaj. Tam niedaleko jest opuszczony szałas pasterski, przenocujcie w nim. Dziękuję panu za wiadomość – zwrócił się do człowieka z hotelu. – Ja muszę biec za Liv. Żeby tylko nie było za późno!

Zanim pozostali zdążyli się zorientować, o co chodzi, pomknął niczym wiatr w kierunku, gdzie zniknęła Liv ze swoim budzącym grozę przewodnikiem.

Teraz bardzo mu się przydała jego znakomita forma fizyczna. Kalosze były ciężkie i w pewnym stopniu hamowały tempo, ale mimo to nawet długodystansowiec nie biegłby szybciej niż on. Jo pędził przez najwyższe płaskie wzniesienie, a nad nim wznosiły się szczyty gór, widział, że większość szlaków wiedzie wzdłuż rzek lub wodospadów. I rzeczywiście, wkrótce odkrył wąską, lecz głęboko wydeptaną dróżkę, wijącą się przez jałowcowe zarośla.

Jo wbiegł do brzozowego, jakby wymarłego zagajnika, który niedawno tak bardzo przeraził Liv.

Albo ich dogonię, albo nie, myślał, ale wydaje mi się najbardziej prawdopodobne, że poszli właśnie tą drogą. Biedne dziecko, przemknęło mu przez głowę. I to ja sam ją oddałem w ręce jakiegoś drania! A ona od początku mówiła prawdę! Przede mną nigdy nie skłamała, a ja szydziłem sobie z niej, wyśmiewałem ją. Jak ona się bała! Dzisiejszej nocy płakała rozpaczliwie, bo czuła się strasznie samotna… Ale w ciągu dnia nie płakała ani razu, mimo że wplątała się w taką okropną sprawę…

Wplątała się w taką okropną sprawę, tak jest. Teraz Jo widział wydarzenia w całkiem innym świetle, tak jak musiała na nie patrzeć Liv, chociaż nikt nie chciał jej uwierzyć. A ona prosiła, by ją ze sobą zabrał, bo z nim czuła się bezpieczna… O mój Boże, żebym ją tylko znalazł!

Pnie brzóz migały mu przed oczyma, gałęzie czepiały się jego krótko obciętych włosów i tłukły po twarzy. Huk wodospadu narastał w miarę, jak zbocze stawało się coraz bardziej strome.

Jeśli jej się coś stało, nigdy sobie tego nie daruję, myślał. Ona mi zaufała, a ja zawiodłem ją na całej linii. Dlaczego nie byłem w stanie jej uwierzyć? Kłamała wobec innych, ale przecież przede mną nigdy. Wymyślała jakieś historie na plaży o gaju ofiarnym i pogańskich krwawych rytuałach, ale przecież zaraz potem sama przyznała, że ma bujną wyobraźnię. Opowiadała mi szczerze i otwarcie o swojej rodzinie, wybrała właśnie mnie, mnie się zwierzyła, a ja… Co ja zrobiłem?

Nagle stanął jak wryty. Poprzez huk wodospadu doszło do niego słabe wołanie. Przyspieszył kroku, zmuszał płuca do niewiarygodnego wysiłku w biegu po stromym zboczu. Dotarł do czegoś w rodzaju spłaszczonego szczytu, tam przystanął i nasłuchiwał.

Wydało mu się, że słyszy jakieś głosy, podniecone i groźne, po czym rozległ się przejmujący wrzask.

Liv, pomyślał. To była Liv. Nikt nie potrafi krzyczeć tak wściekle jak Liv, kiedy zechce, tego jestem pewien.

Niemal się do siebie uśmiechnął, ale pomknął w dół po drugiej stronie wzniesienia. Liv nie należy do osób, które poddają się bez oporu. Jej przeciwnik z pewnością nie miał łatwego zadania.

Potem jednak nastąpiła seria na pół zdławionych okrzyków i wreszcie przeciągły jęk. Przerażenie ponownie ogarnęło Jo, teraz niemal płynął ponad porośniętym mchem skalistym podłożem, coraz bliżej i bliżej wodospadu. Jeszcze tylko kawałek i…

Zobaczył ich!

– Liv! – wrzasnął wstrząśnięty.

Widział szarpiącą się, kopiącą i bijącą rękami dziewczynę, mocującą się ze swoim wrogiem, szamoczącą się z nim na ziemi, coraz bliżej i bliżej wodospadu, i widział ręce tamtego typa zaciskające się na jej gardle.

Kiedy Jo krzyknął, złoczyńca puścił dziewczynę, z całej siły uderzył ją jeszcze w twarz, żeby się zemścić, że mu się nie udało, i w popłochu umknął w las.

Jo wahał się przez moment, zdał sobie jednak sprawę, że jest zbyt zmęczony pościgiem, by teraz jeszcze gonić uciekającego, zajął się więc Liv. Leżała na ziemi i jęcząc ciężko, z trudem łapała powietrze.

Ukląkł przy niej, potwornie zziajany, ale też szczęśliwy, że zdążył na czas. Zarzucili sobie nawzajem ramiona na szyję i leżeli tak bardzo długo, nie mogąc się ani ruszyć, ani wypowiedzieć słowa. Dyszeli oboje ciężko, starając się uspokoić udręczone płuca. Liv drżała niczym osikowy liść w jego objęciach, ale on nawet nie był w stanie unieść ręki, żeby ją pogładzić.

Liv pierwsza wypowiedziała jakieś rozsądne słowo.

– A jednak przyszedłeś, Jo! Ja tak strasznie krzyczałam, wołałam cię i ty przyszedłeś!

Jo nie miał sumienia wyznać, jak było naprawdę, że to telegram, tym razem prawdziwy, skłonił go do powrotu. Pozwolił dziewczynie cieszyć się tym, że sam z własnej woli pobiegł za nią, wiedziony przeczuciem czy telepatyczną zdolnością.

– Czy myślisz, że jeszcze wróci? – zapytała spłoszona.

Potrząsnął głową przecząco.

– Jesteś całkiem mokra od potu – rzekł zaniepokojony i otarł jej czoło. – Nie, nie, leż na ziemi, dopóki nie odpoczniesz. Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

– Zostań przy mnie – szepnęła Liv sennie. – I powiedz, że żyjesz, że oboje żyjemy!

Położyła się znowu, ale głowę oparła na jego kolanach.

– Dziękuję, Jo – szepnęła. – Nigdy nie przestanę ci za to dziękować.

– Nie ma za co dziękować, bo to wszystko moja wina… Ale opowiedz mi teraz, co tu zaszło?

Cicho, ale spokojnie opowiedziała mu o strasznej, na szczęście krótkiej, wędrówce z tym obrzydliwym człowiekiem i o jego pogróżkach, że się z nią zabawi.

Jo oparł się na łokciu.

– Zabawi się z tobą? Liv, co się właściwie stało? – zawołał, zaciskając palce na jej ręce.

– On… on przewrócił mnie na ziemię. I potem… potem…

Jo potrząsnął nią z całych sił.

– Co potem?

Ukryła twarz w dłoniach.

– To było obrzydliwe, Jo. On był ohydny, śmierdział brudem i papierosami…

Jo przez co najmniej pół minuty nie oddychał. Był sztywny ze strachu. I z gniewu.

– Ja zrobiłam coś strasznego – powiedziała Liv zdławionym głosem, wciąż ukrywając twarz w dłoniach. – Coś tchórzliwego. Nie zniosłabym, gdyby on… się do mnie zbliżył… no wiesz… – szlochała Liv. – Więc ja…

Jo zaciskał wargi tak mocno, że zrobiły się białe, a mięśnie twarzy drgały pod skórą.

– Mów dalej!

– Gdyby on chciał mnie zabić, to bym pewnie nic nie powiedziała. Ale to… Nie byłam w stanie, Jo! Ja mu powiedziałam, gdzie jest ten kamień z dziurą i papierami! Potem myślałam sobie, że powinnam była skłamać, powiedzieć, że to gdzie indziej, potrafię przecież zmyślać, ale akurat wtedy miałam kompletną pustkę w głowie. Tak mi okropnie wstyd, Jo.

Patrzył na nią uważnie.

– Chcesz powiedzieć… Chcesz powiedzieć, że on nie zdążył ci nic zrobić?

Liv opuściła ręce.

– Mówiłam ci przecież, że stchórzyłam. Zdradziłam Bergera. Ale nie byłam w stanie znieść myśli, że ten obrzydliwy facet mógłby…

Jo wydał z siebie jęk, coś pomiędzy śmiechem a szlochem, przygarnął Liv do siebie i ściskał tak mocno, że aż pisnęła. Głaskał ją po włosach i całował w policzki.

– Tak się bałem, Liv – wyznał. – Czy ty naprawdę musisz mnie tak okropnie straszyć? To oczywiste, że nikt nie może mieć do ciebie pretensji, iż wyjaśniłaś, gdzie jest kryjówka. W takich okolicznościach każdy by powiedział. Ale co było potem?

– Nie myśl sobie, że wypaplałam wszystko tak od razu – rzekła zaczepnie. – Najpierw walczyłam jak dzika, ale potem stwierdziłam, że dłużej nie dam rady, że to na nic. Kiedy wyjawiłam tę tajemnicę, on mnie puścił i myślałam, że już jestem uratowana. Ale on mimo to chciał mnie wrzucić do wodospadu, dusił mnie i pchał w tamtą stronę. Wtedy przybiegłeś… Jak to się stało, że nagle zacząłeś wierzyć w to, co mówiłam?

Wtedy Jo powiedział jej o wiadomości od lensmana. Liv położyła się na plecach i wpatrywała się w niebo. Pod głową miała rękę Jo, a obok siebie jego twarz.

– Czy teraz rozumiesz, że wszystkie ostatnie wydarzenia łączą się ze sobą? – zapytała. – Nie jestem żadnym wyjątkowym pechowcem, jak mi wmawiałeś.

Skinął głową.

– O tym właśnie myślałem, kiedy biegłem ci na ratunek. Teraz nareszcie wiele zrozumiałem. Ci dwaj mężczyźni… Ale o tym porozmawiamy po drodze. Teraz, Liv, czas nagli naprawdę.

– Co masz na myśli?

– Chyba nie masz zamiaru się poddać, Liv? Teraz wszystko zależy od tego, kto pierwszy dojdzie do kryjówki. Ale tym razem oni będą mieli trudniej. Bo teraz mają przeciwko sobie nie tylko samotną dziewczynkę. – Jo miał bardzo groźną minę. – Teraz będą musieli walczyć również z Jo Barheimem!


Kiedy ponownie wyszli na wymarły płaskowyż, słońce opuściło się już bardzo nisko i cienie stawały się coraz dłuższe. Podczas wspinaczki nie zamienili prawie ani słowa, byli zmęczeni i wstrząśnięci, Liv podczas walki z napastnikiem skaleczyła się w kolano i musiała bardzo uważać, by nie pokazać Jo, że ją to boli. W górze jednak łatwiej się było poruszać i wtedy mogli rozmawiać.

Liv gnębiły wyrzuty sumienia.

– Człowiekowi się wydaje, że w sytuacjach krytycznych będzie się zachowywał po bohatersku – rzekła ponuro. – A tymczasem gdy mu coś zagraża, wrzeszczy histerycznie i za wszelką cenę stara się ratować przede wszystkim własną skórę.

– Nie myśl już o tym więcej! – powiedział Jo gorączkowo. – Jeszcze by tylko tego brakowało, żeby ci byle drań robił krzywdę z powodu jakichś idiotycznych papierów. Zachowałaś się, tak jak należało, Liv.

– To nie o papiery chodzi, to moja obietnica złożona umierającemu człowiekowi.

– Rozumiem, co masz na myśli. Właśnie dlatego musimy zrobić, co tylko się da, żeby odzyskać dokumenty, zanim wpadną w łapy tamtych. Liv, ciebie coś boli! Poznaję to po minie. Zaraz dojdziemy do obozowiska, to będziesz mogła odpocząć. A później sprawami zajmie się pewnie też twój ojciec. I przyjedzie lensman. Ale dotrze do nas chyba nie wcześniej niż jutro koło południa, mimo że pojedzie samochodem.

W oddali ukazał się opuszczony szałas i to im dodało sił, chociaż trzeba było iść jeszcze spory kawałek. Liv spojrzała na Jo i doznała ukłucia w sercu na widok jego twarzy, ciemnej twarzy urodziwego fauna o lekko wystających kościach policzkowych, o oczach… Zdarza mi się, niestety, zapominać, jak on wygląda, pomyślała z żalem. A przecież kocham go dlatego, że jest właśnie takim człowiekiem, jakim jest. Ale potem spoglądam na jego twarz i ledwo mam siłę utrzymać się na nogach. I jego wygląd, i osobowość, każde z osobna by wystarczyło, żeby stracić dla niego głowę. A w połączeniu są po prostu zabójcze! Mimo wszystko i tak nie jest on, na szczęście, doskonały. Ma dosyć trudny charakter i chyba jest przewrażliwiony…

Jo zauważył, że Liv przygląda mu się ukradkiem, i uśmiechnął się do niej.

– O czym myślisz?

– O, nic ważnego – odparła zakłopotana. – A o czym ty myślałeś?

– O tym facecie. On musiał nas przez cały czas śledzić. To jego dostrzegłaś w lesie, to on spuścił na ciebie kamienną lawinę, to jego widział Morten i na niego natknęłaś się przy śnieżnej zaspie, chociaż wtedy miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy. Później musiał go wyrzucić albo gdzieś ukryć.

Liv skinęła głową.

– A ja myślę, że wiem, kto mu pomagał.

– Tak… Co do tego nie może chyba być wątpliwości. Zastanawiałem się nad tym. To, że omal nie spadłaś z ciężarówki, nie było żadnym nieszczęśliwym wypadkiem. To Harald cię popchnął. I ten słoik po dżemie, który znalazłaś w lesie, zanim żmija ukryta w twoim plecaku ukąsiła Finna, czy nie sądzisz, że to Harald miał żmiję w słoiku i wypuścił ją do twojego plecaka? I, oczywiście, żmija była przeznaczona dla ciebie.

– Tak jest! Zwłaszcza że znalazłam w lesie zakrętkę do słoika, podziurawioną gwoździem dla dopływu powietrza. A czy pamiętasz, jak machał rękami na ptaki tuż przed zejściem kamiennej lawiny? To był z pewnością sygnał. A jaki Harald był przez cały czas zainteresowany tą dziurą w kamieniu, wciąż nalegał, że muszę mu pokazać to miejsce!

– Ten nóż w nocy w szałasie, to pewnie też sprawka Haralda, prawdopodobnie podłożył ci go, kiedy już wszyscy zasnęliśmy. Powinniśmy byli zwrócić większą uwagę na jego karykaturę, którą narysowałaś. Wydobyłaś wszystkie paskudne cechy tego zbira.

– Wiesz, przypomina mi się jeszcze jedna rzecz. Dzisiaj nad rzeką, kiedy łowiliśmy ryby, on starał się mnie przekonać, żebym zaprowadziła go do kamienia jak najszybciej. Ja odmówiłam, a wtedy on poszedł, niby to na spacer, do urwiska, prawdopodobnie po to, by przekazać kamratowi wiadomość, że mu się nie powiodło i że teraz kolej na tamtego.

Szli właśnie po hali koło szałasów. Stajnia się zawaliła, na przegniłych belkach wspierała się tylko połowa dachu, ale dom mieszkalny zachował się nieźle. Morten wyszedł i czekał na nich przy drzwiach.

– A teraz – powiedział Jo cicho – teraz trzeba się zająć Haraldem.

– Bądź ostrożny, Jo! Oni są niebezpieczni. Berger też tak mówił.

Morten uśmiechał się.

– A więc wróciłaś, Liv? Miło cię znowu widzieć, ale powiedzcie mi, co to wszystko znaczy?

Finn również wyszedł na dwór.

– Wygląda na to, że dom bywa wykorzystywany jako miejsce noclegowe przez pasterzy owiec. W środku jest fajnie, chociaż może niezbyt luksusowo.

– Harald jest tutaj? – zapytał Jo krótko.

– Harald? Nie, on sobie poszedł. Nie miał czasu dłużej czekać. A skoro już jesteśmy tak blisko Månedalen, to sam znajdzie drogę.

Jo nie skomentował tej wiadomości.

– Chodźcie, chłopcy – powiedział. – Musimy porozmawiać.

Wnętrze było mroczne, sufit niski. Jo uderzył głową o grubą belkę. Liv dość sceptycznie spoglądała na dwie prycze zasłane bardzo zniszczonymi skórami reniferów. Mały stół i dwa taborety pod oknem stanowiły całe umeblowanie. Niskie drzwi prowadziły do komórki.

Chłopcy zdążyli już przygotować posiłek i teraz zapraszali do stołu. Jo wyjaśnił krótko, co się stało. Patrzyli na niego wstrząśnięci, nie byli w stanie przyjąć do wiadomości, że coś takiego mogło się wydarzyć tuż obok nich.

– Co teraz zrobimy? – zapytał Finn, kiedy Jo skończył opowiadanie.

– Przede wszystkim powinniśmy się wszyscy przespać, przynajmniej kilka godzin. Liv jest poobijana i zmęczona, boli ją kolano, ale później musimy ruszać dalej, jeszcze w nocy. Do Månedalen, do ojca Liv. Musimy dojść pierwsi!

– Mam pewien pomysł – rzekł Finn z wolna. – Niezbyt daleko stąd znajduje się pasterskie gospodarstwo. O ile dobrze pamiętam, mają tam również konia. Może mogliby go nam pożyczyć, wtedy Liv nie musiałaby iść.

– Świetnie! – wykrzyknął Jo. – Bardzo się niepokoję tym jej kolanem.

– Koń? – zapytała Liv przerażona. – Ja się śmiertelnie boję kont! One są takie ogromne.

– Tylko nie opowiadaj takich rzeczy jakiemuś domorosłemu psychologowi – roześmiał się Jo. – I nie bój się, wszystko będzie dobrze, tylko najpierw musimy się trochę przespać.

Liv miała spać na jednej pryczy, obaj chłopcy na drugiej, Jo chciał zrobić sobie posłanie na podłodze, najpierw jednak musiał przejrzeć jakieś notatki dotyczące pomiarów.

Chłopcy przepychali się przez chwilę, walcząc o miejsce, ale wkrótce umilkli i w pomieszczeniu zaległa cisza. Liv leżała i patrzyła na Jo, który siedział przy oknie w nastrojowym blasku stearynowej świecy i przeglądał swoje papiery. Poczuła dojmującą tęsknotę. Gdyby tak była choć trochę starsza, to może zwróciłby na nią uwagę…

Nagle, jakby czytając w jej myślach, Jo podniósł wzrok.

– Wiecie co, chłopcy? Liv ma dzisiaj urodziny. Myślałem, że zorganizujemy małą uroczystość, ale te okropne wydarzenia nam przeszkodziły. Liv skończyła dzisiaj siedemnaście lat.

Obaj składali jej gratulacje i żartowali.

– Mój Boże, znowu rok starsza – wzdychał Morten współczująco.

– Siedemnaście lat i nikt jej nie całował – wykrzywiał się Finn. – A może się mylę?

– To cię nic nie obchodzi – odparła Liv ze złością.

Finn zachichotał.

– Coś ci powiem, Liv. Nie ma dziewczyny, która skończyła szesnaście lat i nie całowała się z chłopakiem. Może zgodzisz się, żebym cię pocałował z powinszowaniem siedemnastych urodzin, co?

– Nie, dziękuję!

– Naprawdę? O ile pamiętam, to Tulla dawała mi do zrozumienia, że masz do mnie słabość.

W tym momencie Liv nienawidziła siostry.

– To nieprawda – bąknęła niepewnie. – I możesz być przekonany, że i tak nie byłbyś pierwszym!

– Aha! – zawołał Finn triumfująco. – Więc jednak się całowałaś! Zaraz sprawdzimy.

Jo spojrzał na niego spod oka.

– Nie robiłbym tego, gdybym był tobą, Finn – rzekł groźnie. – Chyba widzisz, że Liv, jeżeli chodzi o wrażliwość, to ma dziesięć, najwyżej dwanaście lat…

– Ha! Ha! – roześmiał się Finn ironicznie. – Niezwykle dobrze rozwinięta dwunastolatka!

– Tak! I nie wolno tego wykorzystywać. Zwłaszcza że i tak dzisiaj przeżyła szok. Zostaw ją w spokoju!

– No nie, istnieje różnica. Nie jestem przecież jakimś draniem. Pocałunek na dobranoc nie czyni nikomu krzywdy. Jak myślisz, Liv? Ale wydaje mi się, że rozumiem. Ty na pewno chcesz, żeby Jo Barheim był pierwszym.

Finn, dlaczego ty musisz być takim idiotą? myślała Liv urażona. Jo odłożył długopis.

– Myślę, że to była bardzo głupia uwaga, Finn – powiedział surowo. – Liv traktuje mnie prawie jak ojca, ponieważ wygląda na to, że ma kiepski kontakt z rodzonym ojcem. Ona potrzebuje kogoś starszego, na kim mogłaby się w życiu wesprzeć, a ja bardzo Liv cenię, tak jak się ceni ufne i oddane dziecko…

To przemówienie załamało Liv. Bez słowa odwróciła się do ściany. Czy on jest całkiem ślepy? myślała. Co on sobie właściwie wyobraża na temat siedemnastoletnich dziewcząt? Mogę cię zapewnić, że wszystkie moje reakcje uczuciowe są w najlepszym porządku. Moje zmysły funkcjonują znakomicie, a moim największym pragnieniem jest, żebyś mnie kiedyś pocałował. Naprawdę, nie tylko w policzek. Ale do tego nigdy nie dojdzie. Nigdy!

Nawet Finn słuchał oniemiały przemówienia Jo i w końcu zaczął zasypiać. Liv rzucała się na twardej pryczy.

Wielkie kosmate owady tłukły o szybę zwabione światłem. W coraz bardziej klejących się do snu oczach Liv wyglądały niczym złe duchy próbujące dostać się do niej. Gapiły się na nią wyłupiastymi ślepiami i szukały jakiejś szpary, przez którą mogłyby przejść. W tej sytuacji obecność Jo dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Siedział przy oknie spokojny i silny. Ojciec czy nie ojciec, czuła się przy nim bardzo dobrze, pasowali do siebie. To była jej ostatnia myśl, a potem zasnęła z tajemniczym uśmiechem na wargach.


Musiało minąć wiele godzin, zanim Jo zaczął potrząsać Liv za ramię, szepcząc:

– Pora ruszać dalej!

Na dworze wciąż jeszcze było ciemno. Finn i Morten stali już ubrani i gotowi do drogi.

– Czy ty w ogóle nie spałeś, Jo?

– Owszem, kilka godzin. Pośpiesz się!

Liv ogarnęła się szybko i wyszła za chłopcami.

Owionął ją nocny wiatr i dziewczyna zadrżała. Góry po tamtej stronie rozległej doliny, która między innymi obejmowała Månedalen, stały mroczne i milczące, tylko płaty śniegu na zboczach bielały w ciemnościach. Gdzieś niedaleko szumiał potok, a nieliczne brzozy na hali chwiały się lekko w powiewach wiatru.

Morten podał jej parę kanapek.

– To wszystko, co możesz teraz dostać – powiedział, a jego głos brzmiał jakoś dziwnie obco w nocnym powietrzu. – Nie mamy czasu.

– Jak tam twoje kolano, Liv? – zapytał Jo.

– Trochę sztywne i obolałe, ale wody w nim chyba nie mam…

– Będziemy cię oszczędzać. Może uda nam się wypożyczyć konia.

Liv głośno przełknęła ślinę. Naprawdę wolała iść piechotą mimo bólu w kolanie.

– Mamy przewagę – rzekła, żeby zmienić temat. – Ci bandyci nie wiedzą przecież dokładnie, gdzie znajduje się kamień z dziurą. Wiecie, że nie jest łatwo opisać drogę w górach komuś, kto nigdy w nich nie był. Orientują się tyle o ile i będą musieli długo szukać, zanim wreszcie trafią we właściwe miejsce.

– Tak jest. I mamy przewagę z jeszcze jednego powodu – uśmiechnął się Jo. – Oni najpierw muszą się odszukać nawzajem. Bo na pewno będą chcieli iść tam razem. I właśnie dlatego uznałem, że powinniśmy wyruszyć jeszcze w nocy, bo pod osłoną ciemności możemy dotrzeć bardzo daleko. W każdym razie do ojca Liv. A potem wy wszyscy troje zostaniecie w Månedalen, a my z twoim tatą, Liv, pójdziemy do kamienia.

W odpowiedzi usłyszał trzy stanowczo protestujące głosy.

– Cicho ma być! – uciął ostro. – Czy zapomnieliście, że jesteśmy tu po to, by pracować? Będziecie się przygotowywać sami do rozpoczęcia pomiarów, a jak tylko wrócę, natychmiast zaczynamy.

Oni jednak myśleli swoje, kiedy naburmuszeni zaczęli schodzić w dół ku Månedalen. Każde przyrzekało sobie w duchu: A ja i tak pójdę! Jo z pewnością przeczuwał, co im się roi, bo nie wracał już więcej do tego tematu.

Wędrówka w ciemnościach była dość straszna, ale pełna niepowtarzalnego nastroju. W zaroślach wokół nich coś szeleściło, a w którymś momencie Liv była przekonana, że słyszy niedźwiedzia, ale chłopcy ją po prostu wyśmiali. Finn próbował ją nastraszyć opowieściami o duchach i dzikich zwierzętach, aż w końcu Jo go skrzyczał. Wszyscy byli zgodni co do tego, że jest im znacznie weselej razem, kiedy nie ma Haralda.

W jakiś czas potem odkryli w trawie ślady szerokiego konnego wozu i Jo wziął Liv za rękę.

– Teraz musimy pomyśleć o tym człowieku z Ulvodden, o którym wspomniał Berger – powiedział półgłosem, by nie zakłócać ciszy. – Wiesz, o tym szanowanym i wysoko postawionym, który miał dokonać przestępstwa przeciwko wielu ludziom. Czy nie przychodzi ci do głowy, kto by to mógł być?

– Nie. My mieszkamy tutaj dopiero od czterech lat, ale, oczywiście, znamy różnych ludzi, wiemy o różnych sprawach, o jakichś rodzinnych kłótniach i zazdrościach, ale od tego do takiego strasznego czynu jak to… nie, to chyba zbyt daleko, tak myślę.

– Ja sądzę – rzeki Jo – że Harald i jego kompan są pomocnikami tego nieznajomego gentlemana. Zastanów się, czy znasz kogoś wysoko postawionego, kto mógłby mieć podwójną naturę?

– No nie wiem… – Liv zastanawiała się. – Wszyscy, których znam, są mili, sympatyczni i w ogóle, jednym słowem przyzwoici chrześcijanie.

– O, jeśli chodzi o tych chrześcijan, to traktowałbym ich ostrożnie. Bo jak to mawiał pewien znany szwedzki pastor: Być chrześcijaninem to dla większości ludzi znaczy być dobrym dla własnej teściowej i dla kota.

– No dobrze – roześmiała się Liv. – To powiedzmy, że wszyscy, których znam, są sympatyczni. Ale zastanowię się jeszcze, może mi coś przyjdzie do głowy.

W pobliżu migotała jakaś woda. Na drugim brzegu krzyknął żałośnie ptak. Okolica zdawała się wymarła i ponura, ziąb panował przejmujący, jak to nad ranem. Liv dygotała, a górski wiatr przenikał jej ubranie. Ręka Jo była twarda, ale ciepła, a kiedy się do niej uśmiechnął, w ciemności błysnęły białe zęby.

– Nigdy nie zapomnę tej nocnej wędrówki – oświadczyła Liv. – Tych zarysów drzew i kamieni, zwalistych gór przed nami i tej monotonnie szumiącej wody ani poczucia wspólnoty z wami trzema. Tak nam ze sobą dobrze, a przecież spotkaliśmy się właściwie przypadkiem. Nie zapomnę też, że kolano boli mnie okropnie.

– Zaraz temu zaradzimy – powiedział Finn i odwrócił się do niej. – Bo już zbliżamy się do gospodarstwa, gdzie mają konia. Jestem pewien, że nam pożyczą.

Jo okazał się prawdziwym dyplomatą, kiedy budził gospodarza i zaspanemu tłumaczył, że koniecznie musi pożyczyć sobie jego konia, a chłop mimo wszystko nie poszczuł ich psami. Wprost przeciwnie, kiedy już sobie poszli, chłop miał poczucie, że zrobił bardzo dobry uczynek, którym zasłużył sobie na najwyższe uznanie. Chociaż tak całkiem gratis Jo tego konia nie dostał.

Liv za nic nie chciała dosiąść wierzchowca, broniła się i zapierała, kiedy stanęła obok tej brązowej żywej góry. Ale Jo się nie cackał. Stanowczo wziął ją na ręce i posadził na końskim grzbiecie, ona zaś wczepiła się w grzywę zwierzęcia i ze strachu nie była w stanie się ruszyć. Finn tymczasem żałował, że to nie on ma bolące kolano. Morten z uroczystą miną prowadził konia za uzdę, a Jo szedł obok i uspokajał Liv.

To był bardzo łagodny koń i powoli, powoli Liv przyzwyczajała się do jazdy. Kiedy dotarli do Månedalen, zachowywała się już niemal jak doświadczony kowboj i śmiała się radośnie z wysokości końskiego grzbietu.

– Gdzie leży domek twojego taty? – zapytał Jo.

– Tam na prawo, na tym wysokim zboczu. Od nas licząc, drugi.

Przystanęli wszyscy. Żadne nie powiedziało ani słowa. W bladym rozświcie drzewa i budynki rysowały się już dość wyraźnie na tle nieba. Domek Larsenów trwał pogrążony w nocnej ciszy, a białe okiennice były starannie pozamykane.

Загрузка...