ROZDZIAŁ VI

Rano trzeba było włożyć płaszcze przeciwdeszczowe i kalosze, a mięśnie bolały wszystkich po wczorajszym wysiłku. Kiedy weszli na najwyższe wzniesienie pod szczytami, nad górskim pustkowiem pojawiły się wielkie chmury. Wiatr gwizdał w niskiej zbrązowiałej trawie, deszcz wciskał się za kołnierze i w rękawy. Postrzępione chmury snuły się wokół nóg idących i nad bagnistymi brzegami górskiej rzeczki, choć teraz była ona już tak niewielka, że właściwie trudno by mówić o rzeczce, po prostu strużka toczącej się po kamieniach wody, rozdzielającej się na wiele mniejszych potoczków, które ginęły gdzieś pod skałami.

– Aha, więc źródło rzeki wygląda tak niepozornie – powiedział Morten najwyraźniej rozczarowany. – Zawsze sobie wyobrażałem, że źródło to silny strumień wody bijącej wprost ze skały.

– Czy myślisz, że nie zejdziemy ze szlaku w tej mgle? – zapytał Harald.

– Nie możemy zabłądzić, skoro doszliśmy tak daleko – powiedział Finn. – Czy słyszysz, że po twojej lewej stronie glos odbija się jakoś głucho? To są skalne nawisy pod szczytami. Wystarczy, że pójdziemy wzdłuż nich.

– Nie czuję się tutaj zbyt pewnie – westchnął Morten. – To, te nawisy, których nie widzimy, mam wrażenie, że błądzę po omacku.

Nagle omal nie wpadli na gromadkę owiec. Przestraszone zwierzęta rozbiegły się na wszystkie strony, ale potem stanęły i zaczęły się przyglądać dziwnej ekspedycji. Finn starał się je przywołać, ale jedynym zwierzęciem w gromadzie, które zareagowało, był duży czarny baran.

– Wrona szuka gawrona – powiedziała Liv ze śmiechem i nieoczekiwanie stwierdziła, że ów baran zwrócił na nią uwagę, jakby ją sobie wybrał i postanowił się do niej zbliżyć. Za nim podeszły owce. Podrapali je trochę za uszami i ruszyli w dalszą drogę. Owce długo patrzyły w ślad za ludźmi, ale nie sprawiały wrażenia, że miałyby ochotę im towarzyszyć.

Liv stwierdziła, że nastrój w grupie jest dużo lepszy niż wczoraj. Było tak, oczywiście, dlatego, że nie czuła się już taka samotna, odkąd dowiedziała się, że Jo Barheim jest przyjaźnie do niej usposobiony, chociaż uważa ją jeszcze za dziecko. Wszystko wydawało jej się wspaniałe i radosne w tym szarym, mglistym dniu.

Nagle Finn zawołał:

– Śnieg!

Przed nimi ukazała się duża brudnobiała zaspa, która niemal łączyła się z niskimi chmurami. Troje najmłodszych członków ekspedycji pobiegło do niej z radosnymi okrzykami i zaczęło bombardować śnieżnymi kulami dwóch pozostałych. Przez dłuższą chwilę trwała szalona walka, w końcu Liv była kompletnie mokra i wytapiana w tym rozkisłym brudnym śniegu. Uznała, że na razie wystarczy bójki, i pobiegła w górę zaspy.

– Chodź, Finn! Zjedziemy w dół na płaszczach przeciwdeszczowych!

– Świetnie! – ucieszył się Finn. – Morten, chodź z nami!

Rozważny Morten wahał się przez chwilę, w końcu jednak ruszył za obojgiem.

Zbocze pod śnieżną zaspą okazało się bardziej strome, niż przypuszczali, więc dyszeli ciężko wszyscy, kiedy się nareszcie znaleźli na górze. Finn rozłożył płaszcz.

– Z drogi! Ruszam! – zawołał wysokim, dziecinnym głosem. Potem odepchnął się rękami i zniknął we mgle. – Poszło wspaniale! – krzyknął do kolegów na górze, wobec czego Morten ruszył jego śladem.

Kiedy Liv usłyszała, że i on szczęśliwie wylądował, usiadła na rozpostartym płaszczu i pomknęła w dół.

Śnieg był gładki niczym lód i trudno było kierować płaszczem ze śliskiego plastiku. Stwierdziła, że zbacza z kursu, ale nic nie mogła na to poradzić. Zacinający deszczem wiatr gwizdał jej w uszach, rozkoszowała się pędem i śmiała się głośno.

W dole ukazała się jakaś ciemna sylwetka.

– Czy to ty, Jo? – spytała zdziwiona. – Skąd się tutaj wziąłeś? Uciekaj! Pędzę prosto na ciebie!

Tamten bez słowa uskoczył w bok. Liv nie zdążyła zbyt wiele zobaczyć, stwierdziła jednak, że nie był to ani Jo, ani żaden z jej towarzyszy. Odwróciła się w nadziei, że zobaczy, kto to, ale jedyne, co widziała, to że nieznajomy biegnie za nią z rękami uniesionymi w górę, jakby chciał ją złapać i udusić. W tym momencie przeciwdeszczowy płaszcz zatrzymał się na trawie, Liv przekoziołkowała i potoczyła się w dół po zboczu.

– Jo! – wrzeszczała. – Na pomoc! Ratunku!

Słyszała, że kroki na śniegu zwolniły i zatrzymały się, a potem ruszyły w odwrotnym kierunku. Nadbiegli inni członkowie ekspedycji.

– Co się z tobą dzieje? – zapytał Jo ze śmiechem. – Bardzo się potłukłaś?

Wstała rozdygotana i mocno chwyciła go za ramię.

– Jo – wykrztusiła z drżeniem. – Tu był jakiś człowiek. On chciał mnie złapać.

Jo spojrzał na nią surowo.

– Liv, nie pamiętasz już, co mówiłem… – zaczął, ale kiedy zobaczył jej bladą twarz, przerwał. – Czy tym razem to prawda?

– Prawda. Tam na śniegu, w górze… Uciekł, zanim przyszliście.

Jo puścił rękę Liv i pobiegł.

– Gdzie on się skierował? – zapytał.

– Trochę bardziej w prawo.

Jo zniknął w deszczu. Nie było go przez jakiś czas, potem wrócił zatroskany.

– Są dosyć niewyraźne ślady na śniegu, ale powierzchnia jest zamarznięta i mało co widać. Ktoś tam mógł być, chociaż pewny nie jestem. Jak on wyglądał?

– Nie wiem. W ciemnym przeciwdeszczowym płaszczu. Mignęła mi tylko niewyraźna sylwetka, a twarz miał ukrytą pod kapturem.

Jo zmarszczył brwi.

– Naprawdę nie wiem, co myśleć…

– Może to był pasterz tych owiec, które spotkaliśmy – podsunął Harald niepewnie. – I może się wystraszył, kiedy Liv zaczęła wzywać pomocy. On pewnie nie chciał ci zrobić nic złego, Liv, ale wrzeszczałaś tak przeraźliwie…

– Cała jego postać wyglądała groźnie.

– Tak, w tej mgle wszystko wydaje się straszniejsze niż w rzeczywistości. Myślę, że Harald ma rację. To mógł być ktoś całkiem niewinny, biedak pewnie przestraszył się jeszcze bardziej niż ty. Jeśli w ogóle ktoś tu był.

On mi nie wierzy, pomyślała Liv zrozpaczona. A ja przecież niczego nie zmyślam. I nie chcę tego robić, odkąd on jest moim przyjacielem, nie mam powodu. Tylko że muszę sobie jeszcze zapracować na jego zaufanie, bo na razie on mi po prostu nie wierzy.

Wlekli się dalej w milczeniu. Sympatyczny nastrój ulotnił się bezpowrotnie i nic nie pomogło nawet to, że gęsta powłoka chmur tu i ówdzie zaczynała się przecierać i koło południa widoczność była już całkiem niezła.

Doszli tymczasem do mrocznej, jakby wymarłej okolicy, gdzie pełno było ogromnych głazów, które tu spadły spod szczytów. Niektóre zatrzymały się na krawędziach skał, groźne, jakby gotowe w każdej chwili kontynuować swój niebezpieczny lot. Wędrowcy czuli się tutaj jak w katedrze. Liv miała wrażenie, że słyszy mroczną muzykę organową, która odbija się echem od górskich ścian. Posuwali się naprzód ostrożnie, jakby bali się urazić uśpione wśród skał olbrzymy, które zostały przemienione w kamień dawno, jeszcze w pogańskich czasach, przez górskie trolle.

– Strasznie tu – powiedział Finn półgłosem, jakby się bał nawet rozmawiać głośno.

– Tak. Ciarki przechodzą mi po plecach. A poza tym, Finn, zdajesz sobie sprawę, że dzisiaj w ogóle nie słuchasz radia?

– Wiem – odparł z niewyraźnym uśmiechem. – Jo miał rację, hałaśliwa muzyka tutaj nie pasuje. To jakby bluźnierstwo… w pewnym sensie.

Liv skinęła głową.

– Jakie to dziwne, Liv – szepnął Finn, kiedy obchodzili w kółko ogromny blok kamienny. – Ja przedtem cię właściwie nie zauważałem. Wiesz, chłopaki to się trochę boją takich dziewczyn jak ty. Takich, co to zmuszają, żeby myśleć o poważnych sprawach i takie tam. I chłopaki myślą, że wy jesteście bystrzejsze od nas, więcej wiecie, a tego się nie lubi. Ale teraz to ja cię okropnie polubiłem. Jesteś taka niezależna, fajna jesteś, wiesz? A jak wyładniałaś! Chociaż to może tak mi się zdaje, bo nie ma tu twojej siostry i nie można porównać. Nie, co ja plotę, myślę, że jesteś od niej dużo ładniejsza. Masz w sobie więcej życia, nie jesteś taka lala jak inne.

Gdyby powiedział jej coś takiego tydzień temu, to Liv z pewnością zaniemówiłaby ze szczęścia. Ale teraz, kiedy znała Jo Barheima, Finn nie znaczył dla niej nic a nic. Stał się po prostu pozycją w długim szeregu jej dawniejszych nieodwzajemnionych fascynacji.

Mimo to słowa Finna sprawiły jej radość. Wiedziała, że Jo idzie za nimi i musi słyszeć rozmowę, a to również ją ucieszyło. Uścisnęła więc serdecznie rękę Finna i powiedziała:

– Dzięki.

W tym momencie wyszli zza kamienia, który okrążali, i stanęli jak wryci.

– O rany – jęknął Morten.

– Mój Boże – westchnęła Liv i mimo woli przysunęła się do chłopców. W takim otoczeniu człowiek nie czuje się specjalnie wielki.

Przed nimi wznosiła się wysoka, niebieskoczarna górska ściana, ponura, poprzecinana rozpadlinami. Ledwie dostrzegali, że skała zwęża się ku górze, szczyt krył się w chmurach. Wiedzieli, że do wierzchołka jest jeszcze kilkaset metrów, mieli jednak wrażenie, jakby góra nie kończyła się nigdzie.

– Aha, więc jesteśmy aż tu! – zawołał Finn zaskoczony. – W takim razie muszę wam powiedzieć, że mamy niezłe tempo. Już wkrótce zaczniemy schodzić w dół.

– To może byśmy się tu zatrzymali i coś zjedli? – zaproponował Jo.

– Tutaj? – jęknęła Liv. – Pod tą monstrualną górą? Nigdy w życiu! Wydaje mi się, że wpatruje się tu we mnie jakieś potwornie wielkie oko.

– I z zazdrością spogląda na nasze jedzenie – dodał Finn. – Zgadzam się z Liv. Uciekajmy stąd jak najprędzej!

– Tak jest – poparł go Morten. – Ja też mam ochotę uciekać.

– Cóż, jeśli wolicie iść dalej, to mnie jest wszystko jedno – roześmiał się Jo. – Czy daleko jeszcze do tego rybnego potoku, o którym opowiadałeś, Finn?

– Nie, to jest po drugiej stronie urwiska, w niewielkiej, ciasnej dolinie.

– Świetnie! Wobec tego idziemy tam i może uda nam się złowić trochę ryb. Moglibyśmy zrobić sobie rybę na obiad, ja mam wędkę i wszystko, co potrzeba. Co ty na to, Liv? Zobaczymy, kto pierwszy złowi szczupaka.

– Ha! – wykrzyknęła Liv. – Jako wędkarz jestem całkowicie bezużyteczna. Najpierw rozpaczam nad robakiem, którego trzeba nadziać na haczyk, a potem płaczę nad złowioną rybą. Na mnie nie liczcie.

– Ja założę dla ciebie robaka – uśmiechnął się Jo. – I rybę też zdejmę, gdyby przypadkiem udało ci się coś złowić. No dobrze, ruszajmy już.

Szli ostrożnie, jakby chcieli się obronić przed ciemnym olbrzymem obok.

Morten powiedział w zamyśleniu:

– Wiecie co, zastanawiałem się nad tym facetem, którego spotkała Liv na śniegu. Wczoraj, już o zmroku, kiedy przedzieraliśmy się przez te przeklęte zarośla, w pewnym momencie odwróciłem się za siebie i wtedy wydawało mi się, że ktoś skrada się naszym śladem. Przyjrzałem się uważnie, ale nic konkretnego ani nikogo nie zobaczyłem. Myślałem, że to może jakieś zwierzę. Ale może to jednak człowiek, który za nami idzie, chociaż chce pozostać w ukryciu?

Serce Liv zabiło mocno. Poczuła jakiś niewyjaśniony lęk. Przypomniała sobie szelesty w lesie na początku wyprawy, a potem ptaki, które nie zwracały na nich uwagi w dolinie pełnej górskich kryształów, ale najwyraźniej zaatakowały kogoś na płaskowyżu ponad nimi…

– Tajemnicza sprawa – powiedział Finn.

– Ja tam niczego nie zauważyłem – oznajmił Harald.

Jo milczał pogrążony w myślach.


Zostawili groźny masyw za sobą i odetchnęli z ulgą. Pokrywa chmur nie była już taka gęsta i ukazało się więcej gór, dalekich i bliższych, a szczyty wszystkich tonęły w ciemnych obłokach. Teren znowu zaczynał się wznosić. Wokół w niskiej trawie pełno było rozrzuconych kamieni i nagle po obu stronach szlaku, którym szli, zobaczyli wysokie ściany. Droga stawała się coraz węższa i coraz trudniej było coś przed sobą rozróżnić, wkrótce trawa się skończyła i znaleźli się w ciasnej skalnej rozpadlinie.

Głosy idących dźwięczały głucho pomiędzy stromymi skałami.

– Na jakiej wysokości teraz jesteśmy? – chciała wiedzieć Liv.

– Jakieś tysiąc sześćset metrów – odparł Jo.

– To tak, jakbyśmy weszli na prawdziwy, i to dosyć wysoki szczyt?

– No, można tak powiedzieć. Szkoda, że trafiła nam się taka marna widoczność. Ale, niestety, w górach często tak bywa. Kiedy pierwszy raz przedzierałem się przez Jotunheim, to potem musiałem kupić sobie widokówki, żeby zobaczyć, jak wyglądają tereny, przez które jechałem.

– Masz terenowy samochód?

– Oczywiście. Teraz też miałem go wziąć, ale pożyczyłem rodzicom na zagraniczną wycieczkę. A poza tym chciałem wykorzystać szansę odbycia prawdziwej górskiej wyprawy. I wcale nie żałuję. No, tutaj zaczniemy chyba nareszcie schodzić w dół.

Skalny tunel się skończył, mieli przed sobą niewielką ciemną dolinę ze wszystkich stron otoczoną wysokimi górami o białych ośnieżonych szczytach. Przez dolinę płynęła nieduża rzeczka, kierowała się w dół ku jedynemu wyjściu z tej ukrytej twierdzy, stworzonej przez naturę.

Finn zbiegł na brzeg.

– Chodźcie tu z wędkami! Jo, ja chcę złowić pierwszą rybę!

– To chyba najpierw powinieneś znaleźć jakiegoś robaka!

Podczas gdy chłopcy szukali w ziemi robaków, a Jo przygotowywał prymitywne wędziska z gałęzi, Liv i Harald spacerowali nad brzegiem wody.

– Chyba nie zapomniałaś o danej mi obietnicy, Liv? – zapytał Harald. – Ze pokażesz mi w Månedalen miejsca, o których mi tyle opowiadałaś. To miała być jakaś dziwna dziura w kamieniu czy coś w tym rodzaju, tak?

– Oczywiście, że ci pokażę, ale nie zaraz pierwszego dnia. Muszę się najpierw wyspać. I przecież nie mogę tylko przywitać się z tatą i natychmiast znowu go zostawić.

– Ale ja w gruncie rzeczy nie powinienem się zatrzymywać u was. Muszę zaraz ruszać dalej. A może pójdziemy tam, zanim spotkasz się z tatą? Myślę, że tak zrobimy, tak będzie najlepiej!

Liv zwlekała z odpowiedzią.

– Nie, Harald. Jestem za bardzo zmęczona. A poza tym to by chyba jakoś dziwnie wyglądało, nie sądzisz? Bo widzisz, te miejsca leżą dosyć daleko od naszego domku, a skoro już teraz jestem taka zmęczona, to jaka będę wieczorem. Nie, najpierw muszę odpocząć. A do tego kamienia to pójdziemy, jak już będziesz wracał przez Månedalen. Obiecuję ci, że wtedy wszystko ci dokładnie pokażę. Zgadzasz się?

– No jasne – burknął Harald i więcej już o tym nie rozmawiali.

Liv wróciła do Jo i usiadła obok niego.

– Narzędzia mordu – powiedziała z ponurą miną na widok wędek.

– Nie musisz łowić – odrzekł Jo, obrabiając wędzisko nożem. – Czy mam w takim razie przygotować tylko cztery wędki?

– Nnno, mogłabym chyba spróbować…

– Naprawdę?

Podał jej gotową wędkę.

– Weź tę. Ale poczekaj na resztę. To byłoby nie w porządku zaczynać po kryjomu, przed innymi.

– Jo – zaczęła w zamyśleniu.

– Tak?

– Nigdy mi nie mówiłeś nic o sobie. Czym się zajmujesz, kiedy nie jesteś tutaj?

– Wędruję tu i tam i dokonuję podobnych pomiarów.

Liv stukała wędziskiem w ziemię.

– Powiedziałeś kiedyś, że masz niedobre doświadczenia z dziewczynami. Co miałeś na myśli?

Spojrzał na nią i potargał jej ręką włosy.

– Cholernie cię lubię, Liv – rzucił nieoczekiwanie ciepłym głosem. – Ty naprawdę jesteś inna.

Serce Liv zaczęło bić pospiesznie.

– Dlaczego inna?

– Bo przyjmujesz mnie bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Dziewczyny na ogół są ze mną nienaturalne, jakieś spięte. Byłoby nieszczere, gdybym powiedział, że nie wiem, dlaczego tak jest. Wiesz, ja bym chciał, żeby mnie ludzie lubili nie za mój wygląd, ale mimo mojego wyglądu. Czy jestem teraz zbyt zarozumiały?

Liv była zaskoczona, że Jo jest taki skrępowany swoim wyznaniem.

– Nic podobnego i znakomicie rozumiem, co masz na myśli. Ale czy nie mogłabym cię lubić i za twój wygląd, i mimo twojego wyglądu?

Roześmiał się serdecznie.

– Nic nie stoi na przeszkodzie. Wiesz, kiedy byłem w wieku Finna, zachowywałem się dokładnie tak jak on. Sprawiało mi przyjemność, że podobam się dziewczynom. Rozkoszowałem się tym. Byłem okropnie zarozumiały, aż nagle zacząłem odczuwać obrzydzenie do siebie. I do ludzi wokół mnie. Ty naprawdę nie wiesz, jakie straszne typy można spotkać. Na przykład zapraszają mnie na przyjęcia, bo potrzebują wolnego faceta dla jakiejś samotnej przyjaciółki. Bóg jeden wie, ile nieszczęsnych dziewczyn „bez pary” zbałamuciłem z tego powodu.

Jo mówił i gorączkowo naciągał żyłkę, jakby w ogóle nie dostrzegał, co robi.

– A poza tym te wszystkie nowoczesne dziewczyny, które wykazują inicjatywę. Albo takie, które demonstracyjnie nie zwracają na mnie uwagi, by tym sposobem wzbudzić moje zainteresowanie, nie mówiąc już o takich, które od pierwszej chwili zaczynają mi wymyślać, nazywają mnie zarozumialcem. Mówi taka na przykład: „Nie wyobrażaj sobie, że możesz mieć wszystko, co zechcesz, tylko dlatego, że ktoś kiedyś powiedział ci, że jesteś przystojny. Przystojni mężczyźni to najgorsze, co znam”. W takich wypadkach zawsze czuję się beznadziejny, nawet wtedy, gdy w ogóle nie zamierzałem mieć z taką dziewczyną do czynienia. A jednego stwierdzenia nienawidzę szczególnie, ponieważ nasłuchałem się go do znudzenia: „Ty powinieneś grać w filmach!” Niech cię Bóg błogosławi, Liv, za to, że nigdy niczego takiego nie powiedziałaś!

Liv przyglądała mu się ze współczuciem.

– To musi być okropne, spotykać się z takim uwielbieniem – roześmiała się złośliwie.

Jo sprawiał wrażenie, że zaraz wybuchnie gniewem, ale dostrzegł życzliwość w jej oczach i sam się roześmiał skrępowany.

– Znowu okazałem się zarozumiały. Wybacz mi, Liv.

– Nie, nie jesteś zarozumiały. Jesteś szczery, a to wielka różnica.

– Wiesz, nigdy przedtem nie rozmawiałem z nikim w ten sposób. Jak powiedziałem, pod niektórymi względami jesteś strasznie naiwna, ale za to pod innymi zdumiewająco dojrzała. Kiedy się z tobą rozmawia, ma się wrażenie, że ciebie naprawdę interesuje to, co człowiek mówi.

– Bo tak jest – szepnęła Liv. – Wiesz, muszę ci teraz coś wyjawić. Pamiętasz ten dzień, kiedy ja widziałam coś… no, to morderstwo na brzegu. Widzisz, ja tam wtedy poszłam, bo bardzo chciałam spotkać ciebie, miałam ci coś powiedzieć… i coś ci dać…

Przerwała. Jo patrzył na nią wyczekująco.

– Ja wiem, że lubisz dawać ludziom różne rzeczy – uśmiechnął się. – Co takiego miałaś dla mnie?

– Nie wiem, boję się, że mógłbyś to źle zrozumieć. Teraz moje zachowanie wydaje mi się takie natrętne, ale to nie było tak, i w ogóle nic takiego. Może motywy mojego postępowania były trochę niejasne, ale właściwie to chciałam cię tylko ucieszyć, a przy okazji także siebie.

Poczuła, że zarumieniła się okropnie, i nie miała odwagi spojrzeć na niego. Bez słowa podała mu bilet na szkolną zabawę.

– Dziękuję – rzekł z uśmiechem. – Ale nie bardzo rozumiem…

– W ogóle to ja nie mam zwyczaju chodzić na takie imprezy – wyjaśniła pospiesznie. – Ale zdawało mi się, że zaprzyjaźniłam się z tobą, polubiłam cię tak bardzo od pierwszej chwili, chciałam więc cię zapytać, czy byś ze mną na tę zabawę nie poszedł. Teraz to już nie ma znaczenia i zresztą tak jest pewnie lepiej, ale gdybyś chciał zachować ten bilet na pamiątkę…

Przerwała, by zaczerpnąć powietrza. Poczuła się głęboko nieszczęśliwa i pożałowała, że zaczęła tę rozmowę. I wtedy poczuła jego dłoń na swojej ręce.

– Dziękuję, Liv – powiedział z powagą. – Wiem, że to nie był żaden wygłup z twojej strony.

Starannie schował bilet do kieszeni.

– A jeśli wrócisz do osady na czas, to myślę, że nie bacząc na nic powinnaś pójść na tę zabawę. Towarzystwo rówieśników bardzo dobrze na ciebie wpływa i na pewno nie zabraknie ci partnerów do tańca. W przeciwnym razie z chłopakami w Ulvodden musiałoby być coś nie w porządku.

– Jo, ile ty masz lat?

– Dwadzieścia cztery. Siedem lat więcej niż ty. Czy wydaję ci się bardzo stary?

– Owszem – westchnęła Liv. – Wolałabym, żebyśmy należeli do jednego pokolenia.

Nie mogła pojąć, dlaczego na jego twarzy nagle pojawił się wyraz wesołości.

Finn miał rację. W rzece aż się roiło od ryb, z żalem musieli przerwać połów, kiedy mieli już dość na obiad. Liv z wielkim wrzaskiem wyciągnęła z wody szczupaka. Wylała mnóstwo łez nad nieszczęsnym losem biednej ryby i stanowczo odmówiła podjęcia jeszcze jednej próby. Nawet zrównoważony i pedantyczny Morten uległ gorączce rybnej i łowił jak szalony.

Zjedli wspaniały obiad. Chmury też ostatecznie odsłoniły słońce i ukazały się monumentalne szczyty na tle błękitnego nieba. Ognisko nad rzeczką dymiło z początku nieznośnie, bo drewno okazało się wilgotne, ale i tak można się było przy nim ogrzać. Płaszcze przeciwdeszczowe zostały zapakowane do plecaków.

– Czy pójdziemy teraz w dół brzegiem rzeczki? – zapytała Liv.

– Ha, ha – zaśmiał się Finn szyderczo. – Chciałabyś najłatwiejszą drogą, bez wysiłku? O, nie, nie, moja kochana, przeprawimy się przez tę straszną górę, tam dalej. Ale za to, kiedy już ją pokonamy, będziemy na miejscu.

– O, to ja już wiem, gdzie my jesteśmy! – zawołała Liv. – Jesteśmy po drugiej stronie największej góry w Månedalen! Nigdy nie miałam odwagi pokonać tej drogi sama. Ale czy to nie jest trochę niebezpieczne?

– Trzeba znać szlak – powiedział Finn. – W przeciwnym razie można wpaść do rozpadliny. A gdzie się podział Harald?

– Spaceruje po okolicy – wyjaśnił Morten. – Kiedy jedliśmy, widziałem go wysoko przy rozpadlinie. Stał uważnie nad czymś pochylony. Pewnie studiował jakieś kamienne formacje.

– Pewnie tak, ale teraz idzie brzegiem rzeczki.

Zagasili ogień i Liv po raz ostatni rozejrzała się jeszcze po obozowisku. Należała do tych ludzi, którzy zawsze opuszczają ze smutkiem miejsce, do którego nie mają nigdy wrócić. Potem poszła za Finnem, najpierw brzegiem rzeki, a potem wprost ku wysokiej, groźnej górze przed sobą.


Mimo że odpoczywali dosyć długo, wspinaczka po kamienistym zboczu okazała się bardzo męcząca. Niekiedy trzeba było iść na czworakach, przeciskać się pomiędzy skałami. Co chwila musieli przystawać.

Krajobraz był wspaniały w swojej dzikości, a widoki porażające. Co prawda szczyty gór po zachodniej stronie nadal były dla nich niewidoczne, ale od wschodu nic nie przesłaniało perspektywy. Ciężkie, czarne góry, które minęli zaledwie parę godzin temu, piętrzyły się teraz groźnie za nimi i Liv nie mogła się pozbyć uczucia, że są to żywe istoty, złe, które uważnie śledzą każdy krok ludzi.

Droga do szczytu wydawała się nieskończona. Liv za każdym razem, gdy spoglądała w górę, myślała: tylko jeszcze ten kawałeczek! Po czym zza wzniesienia wyłaniała się nowa stromizna. Mimo że starała się jak mogła dotrzymywać kroku innym, to i tak wlokła się na końcu – była rozczarowana i wściekła na siebie.

Ale Jo zaczekał na nią.

– No i jak ci się idzie? – zapytał przyjaźnie. – Gdybyś wzięła mnie za rękę, byłoby ci lżej.

Zdyszana potrząsnęła głową.

– Zatrzymaj się na chwilę i posłuchaj, Jo!

Stanęli oboje. Otaczała ich kamienna pustynia, daleko przed nimi wspinali się ich trzej towarzysze, wyglądali jak kozice pośród skał.

– Słyszysz coś? – zapytała Liv.

– Nie, nic, najmniejszego dźwięku.

– No właśnie. Słyszałeś kiedyś taką ciszę? Znajdujemy się ponad rzekami, ponad wszystkim, co szumi, góry jakby pochłonęły wiatr, tutaj panuje kompletna cisza. Cisza gór.

– Nirwana – powiedział Jo.

– Dlaczego tak to nazywasz?

– Ponieważ „nirwana” znaczy tyle co „bezwietrzny”, stan, gdy „żaden wiatr nie wieje”. Może jesteśmy martwi, a może znajdujemy się w wiecznej pustce.

– Jeśli tak, to nirwana jest czymś bardzo pięknym – stwierdziła Liv.

– Hallo! – wołał Morten z daleka. – Czy macie zamiar stać tam cały dzień?

– No tak, to akurat ktoś, kto pozostaje niewrażliwy na piękno natury – westchnął Jo i ruszył dalej.

– To prawda, ale i tak myślę, że dzisiaj dociera do niego znacznie więcej niż wczoraj – rzekła Liv. – I nie jest już taki dokuczliwy w sprawie byle głupstwa.

– Może powoli zrobimy z niego człowieka. Spójrz, tamci doszli do szczytu. Ale co się tam dzieje? Wygląda, jakby się coś stało.

Przyspieszyli kroku i wkrótce zbliżyli się do chłopców, którzy machali do nich rękami. Na wierzchołku góry znajdował się kamień oznaczający najwyższy punkt, a przy nim stał jakiś człowiek.

Liv poczuła dziwne ssanie w żołądku. Coś jej mówiło, że to spotkanie nie zwiastuje niczego dobrego. Postać na górze miała w sobie coś niepokojącego, coś, co wydawało jej się groźne. To, oczywiście, mógł być turysta. Chyba jednak ów człowiek czekał właśnie na nich.

Загрузка...