ROZDZIAŁ VIII

– Taty nie ma – powiedziała Liv zaskoczona.

– Ciekawe, gdzie się mógł podziać? – zastanawiał się Finn.

– Wygląda na to, że oni za wszelką cenę nie chcą dopuścić do tego, żeby Liv spotkała się ze swoim ojcem – rzekł Morten ponuro.

Liv się przestraszyła.

– Myślisz, że oni…

Jo przerwał jej pospiesznie:

– Niezależnie od tego, gdzie jest, nic mu się z pewnością nie stało. Nie mogli jednocześnie urządzać polowania na ciebie w górach i na twojego tatę w Månedalen.

– No tak, masz rację – westchnęła z ulgą. – Uff, zrobiło mi się zimno, kiedy pomyślałam…

– Sama widzisz, że twoje przywiązanie do rodziny trwa tak samo jak w dzieciństwie.

– Chyba tak. Ale co teraz zrobimy?

– Najpierw pójdziemy do gospodarzy, u których my, geodeci, mamy mieszkać. Nazywają się Skarbu. Wiesz, gdzie to jest?

– Należy do nich tamto duże gospodarstwo, znam ich bardzo dobrze.

Cała rodzina Skarbu została obudzona i przybysze wypytywali ich o inspektora Larsena. Owszem, Larsen był w domu jeszcze do wczoraj, ale dostał wiadomość, że żona mu się rozchorowała, i natychmiast wyjechał.

Czwórka nowo przybyłych zarządziła wojenną naradę.

– Wiemy przynajmniej jedno, że mama Liv chora nie jest, że to wszystko wymyśliły te dranie, żeby usunąć z drogi i ją, i jej tatę. W tej sytuacji jednak to Liv musi nas zaprowadzić do kryjówki. Panie Skarbu, mógłby nam pan pożyczyć konia?

– Trzy konie! – zawołał Finn, ale natychmiast zamilkł, widząc surowe spojrzenie Jo.

Niestety, Skarbu nie miał konia i w ogóle wszystkie konie były zajęte daleko w lasach przy zwózce drewna.

– W takim razie mamy tylko jedno wyjście – powiedział Jo. – Czas bardzo już teraz nagli, a poza tym Liv boli kolano. Do kryjówki możemy iść tylko my dwoje, Liv i ja. Ona jest lekka, więc jeden koń uniesie nas bez kłopotu.

Obaj chłopcy protestowali gwałtownie, ale nie potrafili znaleźć dostatecznego powodu, dla którego ich obecność byłaby również niezbędna.

– Finn, gdybyś ty poszedł z Liv, to czy zdołałbyś ją obronić przed tymi dwoma mordercami? – zapytał Jo.

Finn zmarkotniał.

– Chyba nie, masz rację. Te przeklęte konie, czy nie mogłyby trzymać się bliżej domu?

Jo wydał Mortenowi instrukcje co do pracy, potem dosiadł konia, a chłopcy pomogli Liv usadowić się przed nim.

I przy wciąż jeszcze bladym świetle poranka wyruszyli z Månedalen.

Liv była wdzięczna, że tym razem nie musi siedzieć na koniu okrakiem. Jazda bez siodła na szerokim w zadzie chłopskim koniu jest nie tylko wyczerpująca, daje się ponadto we znaki skórze, zwłaszcza na udach. Dziewczyna była obolała już po poprzedniej jeździe. Jo prowadził konia pewnie, nie forsował go, ale posuwali się dość szybko naprzód. Jedną ręką Jo obejmował mocno talię Liv, a jej sprawiało to wielką przyjemność. Wiatr rozwiewał krótkie czarne włosy dziewczyny, które łaskotały Jo po twarzy. Za każdym razem, kiedy znajdowali się na wzniesieniu, widzieli przed sobą jaśniejący horyzont, a drzewa i krzewy powoli odzyskiwały swój normalny, dzienny wygląd. Poranna mgiełka unosiła się nad rzeką, budziły się ptaki, a szczyty gór nabierały mocno czerwonego odcienia.

– Zapowiada się piękny dzień – stwierdził Jo. – Nie zimno ci?

– Trochę, ale to podskakiwanie na koniu mnie rozgrzewa.

Przygarnął ją mocniej do siebie.

– Mimo makabrycznych okoliczności ta jazda to chyba moje najpiękniejsze przeżycie, wiesz.

– Moje także.

Chociaż dla mnie znaczy ono dużo więcej niż dla ciebie, pomyślała. Ponieważ ja jestem w tobie zakochana, a ty tylko mnie trochę lubisz. Ale to już i tak wiele, że w ogóle coś do mnie czujesz. A głośno powiedziała:

– Cała ta atmosfera poranka w górach jest niczym wyjęta z Sibeliusa „Konna jazda o wschodzie słońca”. – Zanuciła kilka tonów, oddających rytm końskich kroków.

Posuwali się teraz pod górę i Jo zwolnił.

– Czy można będzie podjechać do samej kryjówki?

– Nie, dla konia byłoby to zbyt trudne. Skręć w lewo!

Skręcili w wąską ścieżynkę przez gęsty zagajnik niskich górskich brzóz. Liv zamykała oczy, kiedy najwyższe gałęzie drzew uderzały ją po twarzy, i starała się odsuwać gałązki od twarzy Jo. Wciąż panowało to niezwykłe, jasne, ale jakby wciąż szare światło poranka. Słońce nie objęło jeszcze pełnej władzy nad górami i szczyty rzucały na ziemię długie, mroczne cienie, a dolina, którą zostawili za sobą, spowita była niebieskawą mgiełką. Koń szedł dróżką wydeptaną przez owce i krowy, gniótł niemiłosiernie rosnące po obu bokach karłowate wierzby i brzózki. Las stawał się teraz taki gęsty, że Liv musiała obiema rękami odgarniać gałęzie, by nie smagały Jo po głowie. Zdawało jej się, że zostali zamknięci w jakimś baśniowym borze, że są całkiem sami na świecie, a w pewnej chwili, kiedy odwróciła się gwałtownie, by uniknąć uderzenia jakiejś wyjątkowo rosochatej gałęzi, musnęła przypadkiem ustami policzek Jo i musiała zmobilizować wszystkie siły, by nie zarzucić mu rąk na szyję i nie zdradzić się ze swoimi uczuciami.

Ścieżka doprowadziła ich do otwartej polanki w lesie.

– Myślę, że tutaj powinniśmy zostawić konia – powiedziała Liv. – Przywiążemy go do drzewa.

Zeskoczyli i poszukali odpowiednio grubego pnia, przy którym mogli zostawić swojego wierzchowca, po czym ruszyli piechotą przez gęsty las. Po jakimś czasie zeszli w dół, nad strumień płynący w niewielkiej dolince. Wędrowali teraz jego brzegiem, a niekiedy całkiem po prostu środkiem strumienia w płytkiej wodzie, kiedy brzeg był zbyt zarośnięty lub niedostępny. Woda opłukiwała ich gumiaki, rozpryskiwała się na boki, niekiedy napotykali leżące w zacienionych miejscach płaty śniegu. Kamienne ściany wznosiły się nad nimi po obu stronach, chwilami prawie w ogóle nie było widać nieba. W końcu koryto potoku zaczęło się poszerzać i wkrótce zobaczyli ogromny kamienny blok na jego brzegu. Liv przystanęła.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmiła.

– No tak, ale gdzie jest ta dziura?

– Poszukaj!

Okrążył kolosa, ale niczego nie zauważył. Kiedy wrócił na miejsce, Liv nie było.

– Liv! – zawołał przyciszonym głosem.

– Ahoj! – rozległo się z głębi kamienia.

Pochylił się i uważnie zajrzał pod głaz. Woda spływała na porowatą powierzchnię przez tysiące lat i pod spodem wypłukała głęboką jamę z rozległą półką ponad powierzchnią potoku. Liv siedziała w środku na tej kamiennej półce.

– Świetna kryjówka – zapewniała. – A tutaj znalazłam niewielką przesyłkę… – Podpełzła do wyjścia i podała mu kopertę. Zapieczętowaną, ale bez adresu. Jo włożył ją do portfela.

– Później obejrzymy to dokładniej albo w ogóle oddamy lensmanowi nie oglądając. Teraz powinniśmy stąd wiać.

Wrócili tą samą drogą wzdłuż potoku i znowu znaleźli się w lesie.

Nagle gdzieś niedaleko za sobą usłyszeli jakieś burkliwe głosy. Jo dosłownie wepchnął Liv w zarośla przy drodze i sam ukucnął obok. Położył jej rękę na ustach, ale ją odsunęła. Jakby miała zamiar krzyczeć.

Głosy dochodziły nie z tej strony, z której oni sami przyszli.

– Zabłądzili – szepnęła Liv. – Takich potoków jak ten jest tutaj mnóstwo…

Było oczywiste, że bandyci zgubili drogę. Raz głosy się zbliżyły i wtedy Jo przycisnął Liv do ziemi. Rozpoznali gniewny głos Haralda:

– Ta cholerna dziewucha cię oszukała, Stein. Kręcimy się tu z godzinę i niczego nie znaleźliśmy. Jestem wykończony!

– Zamknij się! Myślisz może, że mnie to bawi? Nie, teraz poszliśmy za daleko w prawo. Zawracamy!

Głosy oddalały się powoli i wkrótce w lesie znowu zapanowała cisza. Liv spojrzała w twarz Jo, która znajdowała się teraz tak bliziutko niej.

– Świetnie! A już się bałam, że znajdą konia.

– Ja też. Chwała Bogu odeszli i na chwilę mamy spokój.

Liście ponad ich głowami mieniły się jak ze złota, kiedy padały na nie promienie słońca. Serce Liv biło mocno.

– Jo – szepnęła i nigdy potem nie była w stanie zrozumieć, skąd jej się wzięło tyle odwagi. – Jo, czy to prawda, co Finn mówi? Że wszystkie szesnastoletnie dziewczyny już się całowały z chłopakami?

– Nie, to takie gadanie.

– Ale, Jo, ja bym chciała być taka sama jak inne dziewczyny. Czy nie mógłbyś mi wyświadczyć tej przysługi? Teraz.

Jo zmarszczył brwi. Jego urodziwa twarz niczym magnes przyciągała jej wzrok. Ciemne włosy ostro kontrastowały z kolorem żółtych liści i błękitnego nieba.

– Czemu by to miało służyć, Liv?

Wargi jej drżały.

– Jesteś moim jedynym przyjacielem. Czy jestem taka beznadziejna, że nawet ty nie chcesz mnie pocałować? Nie prosiłam cię, żebyś to robił z uczuciem. Bo dla ciebie to nic nie znaczy, a ja bym tak chciała wiedzieć, jak to jest, kiedy chłopak całuje. Wszystkie dziewczyny wciąż gadają tylko o tym, a ja słucham i uśmiecham się głupkowato, bo nawet pojęcia nie mam, o czym jest mowa! A poza tym chciałabym, żebyś to właśnie ty pocałował mnie pierwszy, nikt inny nie jest mi bliższy od ciebie. Możesz to zrobić dlatego, że jesteśmy przyjaciółmi, z żadnego innego powodu.

O rany boskie! Co ja wyprawiam, pomyślała przerażona. Żeby tak żebrać. To pewnie dlatego, że on siedzi tak oszałamiająco blisko, to sprawiło, że przychodzą mi do głowy szalone pomysły…

Odwróciła głowę.

– Rozumiem, oczywiście, że to idiotyczne z mojej strony – bąknęła. – Wygłupiłam się jak jeszcze nigdy. Czy mógłbyś być tak dobry i zapomnieć o wszystkim?

Delikatnie ujął jej twarz i odwrócił ku sobie, po czym spojrzał w jej zawstydzone oczy. Przesunął wzrok na jej włosy, a potem na usta i na brodę, która drżała leciutko.

– Dziecinko droga – powiedział czule. – Mała dziewczynko, w której budzą się prawdziwe kobiece tęsknoty.

Oczy Liv stawały się coraz większe w miarę, jak twarz Jo przybliżała się do jej twarzy. Zesztywniała z wrażenia, palce obu rąk wbijała w trawę, na której siedzieli. On to zrobi, myślała w panice. Zrobi to!

Delikatnie musnął palcami jej policzek.

– Nie bój się, Liv – powiedział cicho. – To nie takie straszne. A może już nie chcesz?

Skinęła głową, wciąż wytrzeszczając oczy. Serce tłukło się w piersi, jakby miało pęknąć. Zielonożółte oczy Jo znalazły się tuż przy jej oczach i nagle poczuła dotyk jego warg. Przeniknął ją gwałtowny gorący dreszcz i zarzuciła mu ręce na szyję. Zapomniała, że są jedynie przyjaciółmi, pragnęła, żeby nigdy nie przestał, nieoczekiwanie stwierdziła, że pocałunek zmienił charakter. Z delikatnego, przyjacielskiego dotyku warg przeradzał się w pełne namiętności całowanie. Jo, nie uwalniając jej ust, przechylił głowę w bok, palce wbił mocno w barki Liv.

Nagle puścił ją gwałtownie, niemal odepchnął. Czuła, że drży, oddychał ciężko.

– To był bardzo niemądry eksperyment, Liv – stwierdził krótko. – Nigdy więcej tego nie rób.

– Nie – szepnęła wstrząśnięta i nieszczęśliwa. – Wybacz.

– To moja wina – westchnął. – Po prostu nie przypuszczałem…

Ale czego nie przypuszczał, Liv się nie dowiedziała. Przez chwilę siedzieli obok siebie bez ruchu, on ciągle odwrócony, a ona wpatrzona w niebo.

W końcu Jo wstał.

– Chodź – powiedział, podając jej rękę.

Szła przed nim do miejsca, gdzie zostawili konia. Odwiązali go w milczeniu i usadowili się oboje na jego grzbiecie. Przez co najmniej kilkanaście minut żadne nie wypowiedziało ani słowa. Ale kiedy wyjechali z lasu i zobaczyli przed sobą Månedalen, Liv odwróciła się. W jej oczach pojawiły się wesołe ogniki i wybuchnęła śmiechem. Wargi Jo drgały podejrzanie.

– Widziałeś kiedyś ludzi tak śmiertelnie poważnych jak my? – spytała.

– Nie, ale musieliśmy wyglądać co najmniej idiotycznie – odparł i roześmiał się także.

Wszystko między nimi wróciło do normy.

– Nie powinnaś tego, co się stało, przyjmować z taką egzaltacją, Liv – rzucił. – Ja jestem mężczyzną, a ty, mimo że wciąż taka dziecinna, masz jednak w sobie sporo kobiecości. To wszystko. I nie ma to większego znaczenia.

– Myślisz, że sprawiam wrażenie egzaltowanej i specjalnie przejętej? – zapytała z uśmiechem, ale czuła ukłucie w sercu. To nie ma znaczenia, powiedział. Nie, dla niego nie ma…

Nagle Jo zatrzymał konia tak gwałtownie, że Liv o mało nie spadła na ziemię. Okrążyli właśnie duży występ skalny. Tuż przed nimi stało dwóch mężczyzn. Jeden trzymał w ręce myśliwską strzelbę.

I celował wprost w nadjeżdżających.

– Sam myślałem, że za łatwo nam to wszystko poszło – mruknął Jo potwornie spokojnym głosem. Liv natomiast była sztywna z przerażenia.

– Powinniśmy byli otworzyć ten list – szepnęła.

– Powinniśmy. Ale nie bój się, Liv. Obiecałem, że cię obronię, i zrobię to!

Jo wprost nie mógł powstrzymać śmiechu, kiedy zobaczył twarz tego, który miał na imię Stein i który napadł w górach na Liv. Jedno oko miał tak zapuchnięte, że nic na nie nie widział, a na twarzy mnóstwo głębokich zadrapań. Liv sprawiła się dzielnie, pomyślał z dumą.

– Oddaj nam papiery, Barheim – powiedział Harald lodowatym głosem.

– Co mam wam oddać? – zdziwił się Jo.

– Nie zgrywaj się! Dawaj papiery, ale już!

– Nic nie wiem o żadnych papierach. Czy nie wolno mi urządzić sobie malej przejażdżki po lesie z moją dziewczyną? Tego mi chyba nie zabronicie!

Liv serce podskoczyło do gardła z radości, kiedy usłyszała, że Jo powiedział „z moją dziewczyną”. Brzmiało to w jej uszach niczym najpiękniejsza muzyka.

Harald podszedł do konia i schwycił but Jo. Liv, nie posiadając się z wściekłości, kopnęła go z całej siły w brodę, aż się zatoczył.

– Nie dotykaj Jo! – wrzasnęła.

– No, no, uspokój się, Liv – szepnął Jo. – Tym sposobem wiele nie uzyskamy.

Stein skierował lufę strzelby w Liv.

– Oddawaj papiery, Barheim, bo jak nie, to dziewczyna zaraz padnie martwa!

Загрузка...