ROZDZIAŁ IV

– Najlepiej będzie, jeśli usiądziesz w głębi trzymając się mocno, skoro masz takiego pecha – powiedział Jo Barheim.

Znalazła sobie jakąś wyjątkowo niewygodną do siedzenia bańkę na mleko i przycupnęła na niej tuż obok nieznajomego.

– Co mam zrobić, żeby wynagrodzić pani przestrach i zdenerwowanie? – wyszeptał załamany.

Liv uśmiechnęła się blado.

– Niech pan o tym zapomni. Bogu dzięki wszystko skończyło się dobrze.

Ten człowiek sprawiał bardzo sympatyczne wrażenie, jasnowłosy, o szerokiej dobrotliwej twarzy. Oczy miał może cokolwiek za blisko osadzone i usta jakby zbyt wydatne, ale był dobrze wychowany i budził zaufanie.

– Daleko się wybieracie? – zapytał.

– Do Månedalen – wyjaśniła Liv.

– Naprawdę? To się znakomicie składa, bo ja też idę w tamtą stronę, jeszcze trochę dalej, ale szczerze mówiąc, nie znam drogi. Proszę mi powiedzieć, czy byłbym zbyt natrętny, prosząc, byście mnie państwo zabrali ze sobą?

Liv zawahała się.

– Ja nie mogę o tym decydować. Najlepiej, żeby pan zapytał Barheima, to ten ciemnowłosy na samym końcu.

– Państwo są na wycieczce? – zapytał jeszcze bardzo uprzejmie.

– Nie. Moi towarzysze to geodeci, a mnie pozwolono się z nimi zabrać, że tak powiem. Może więc i panu pozwolą…

– Proszę mówić mi ty – zaproponował. – Mam na imię Harald. A ty wybierasz się do kogoś w odwiedziny wysoko w górach?

– Tak, idę do ojca. Mamy tam letni domek.

– Tatuś czeka na ciebie?

– Nie. On nawet nie wie, że się do niego wybieram. Właściwie to mam tam sprawę… – Liv urwała gwałtownie. Obiecała przecież Jo, że z nikim nie będzie rozmawiać na ten temat. Wprawdzie ów człowiek wygląda bardzo sympatycznie, ale…

– Jaką sprawę? – Harald zdawał się przynaglać.

Liv zniżyła głos.

– Nasza lokalna gazeta w Ulvodden przydzieliła mi zadanie. Mam napisać artykuł o występowaniu różnych gatunków skalnic wokół Månedalen.

Miała nadzieję, że on nie wystąpi z komentarzami typu, że skalnice dawno już przekwitły albo coś w tym rodzaju.

– Co ty mówisz? – zawołał z podziwem. – Piękne zadanie, trzeba przyznać. Zwłaszcza że przecież jesteś jeszcze bardzo młoda, prawda?

– O, znacznie starsza niż na to wyglądam – oznajmiła Liv tragicznym głosem. – Zostałam oddana na wychowanie w młodości, to znaczy, chciałam powiedzieć, w dzieciństwie. Trzymali mnie zamkniętą na strychu. Przez dziesięć lat nie widziałam ludzkiej twarzy. I dlatego może wyglądam trochę dziecinnie. W rzeczywistości jednak jutro kończę dwadzieścia pięć lat.

Harald patrzył jej w oczy z niedowierzaniem, ona jednak odpowiadała mu szczerym i ufnym spojrzeniem.

W tej samej chwili zauważyła, że Jo Barheim usiadł naprzeciwko niej. Widziała, że drżą mu wargi od powstrzymywanego śmiechu, i domyśliła się, że słyszał całą rozmowę. Po raz pierwszy w życiu zarumieniła się dlatego, że została przyłapana na kłamstwie.

– Harald zastanawia się, czy mógłby się do nas przyłączyć – powiedziała onieśmielona. – Bo sam nie znajdzie drogi.

Jo przyglądał się przez chwilę nieznajomemu uważnie, zadał mu kilka pytań, potem skinął głową.

– Proszę bardzo, tylko nie mamy dodatkowego wyposażenia, śpiwora ani jedzenia.

– O, z rym dam sobie radę. Dziękuję za życzliwość.

– Nasza mała gromadka zaczyna się powiększać – zauważył Finn. – Jest nas już pięcioro.

Ciężarówka zahamowała, cofnęła się trochę, zawróciła, znowu się cofnęła i ostatecznie zatrzymała przy wielkim krzewie jałowca. Wyglądało na to, że końcowy przystanek jest właśnie tam. Jo zeskoczył pierwszy. Młoda turystka wyciągnęła ku niemu ramiona i poprosiła, by ją zsadził. Kiedy ją unosił, przywarła do niego całym ciałem, jakby groziło jej niebezpieczeństwo.

– Dam sobie radę sama – oznajmiła Liv i dzielnie skoczyła w przepaść. Poszło dobrze, choć może nie był to skok wykonany z największą gracją.

Młoda dama zapytała, czy zatrzymają się w hotelu, i była głęboko rozczarowana, kiedy powiedzieli, że natychmiast wyruszają w góry. Nie ulegało wątpliwości, że dałaby wiele, by móc się zamienić miejscami z Liv.

– Okropnie chce mi się pić – jęknęła Liv. – Wypiłabym ze trzy litry od razu.

– Nie wypiłabyś – poprawił ją Morten surowo. – Organizm ludzki nie przyjmie za jednym razem więcej niż litr.

– Z pewnością niebawem natrafimy na jakiś strumyk – pocieszył Jo.

Mała procesja ruszała powoli w drogę.

Przodem maszerował Finn z mocno wypakowanym plecakiem i radiem tranzystorowym w ręce. Za nim Liv, żeby nie wlokła się z tyłu i nie opóźniała marszu, następnie Harald, który wziął część instrumentów od chłopców, dalej Jo z jakimś ciężkim statywem na ramionach i na końcu Morten. Wkrótce opuścili uczęszczane drogi i wkroczyli do starego sosnowego boru.

– Idąc tą drogą oszczędzimy wiele godzin – powiedział Jo. – Dopiero jedenasta. Zajdziemy dzisiaj daleko.

W lesie pachniało mchem i igliwiem, a podłoże było niczym dywan mieniący się zielenią, przetykany żółtymi plamami słonecznego światła.

Liv zatrzymała się i wpadła pod nogi Haraldowi, który o mało się nie przewrócił.

– Latem to tutaj na pewno kwitnie zimoziele i gruszyczki.

– Jak widzę, naprawdę jesteś specjalistką w dziedzinie botaniki – roześmiał się Harald.

– Nie, tylko po prostu bardzo lubię górskie kwiaty. W zeszłym roku w szkole mieliśmy robić zielniki, każdy miał zasuszyć czterdzieści roślin. Ja zebrałam sto czterdzieści pięć różnych gatunków, prawie wszystkie górskie, i były wśród nich naprawdę rzadkie okazy. Ale nic z tego nie wyszło, bo niestarannie zasuszyłam i pani powiedziała, że ten mój zielnik to sto czterdzieści pięć wiechci nieokreślonego koloru i formy, za to bardzo ładnie ponazywanych.

Jo zaciskał wargi, żeby ukryć śmiech, Morten natomiast zrobił bardzo surową minę.

– Niesamowite, jak wy się z Tullą od siebie różnicie – powiedział Finn. – Ja chodziłem z nią do jednej klasy i mogę cię zapewnić, że ona dostałaby najlepszy stopień za dokładnie czterdzieści bardzo pospolitych, ale za to starannie zasuszonych roślin.

– No i słusznie, że dostałaby piątkę, skoro zrobiła wszystko, jak należało – oświadczył Morten. – Najważniejszy jest właściwy rezultat.

– Nie jestem tego taki pewien – rzekł Jo z wolna. – Liv mogła się podczas swojej pracy nauczyć o wiele więcej. Myślę poza tym, że jej zapał i radość, kiedy zbierała te wszystkie wspaniałe rośliny, są warte co najmniej tyle samo, ile obowiązkowość i perfekcjonizm Tulli.

– Dziękuję – szepnęła Liv wzruszona.

Szli przez jakiś czas w milczeniu. W lesie panowała cisza tak wielka, że Liv zareagowała, gdy usłyszała jakieś szmery, które jej zdaniem nie były tutaj naturalne. Nie zdołała ich dokładniej rozpoznać, bo Harald w tym samym momencie zaczął gadać jak najęty o czymś zupełnie nie mającym znaczenia. Liv zaczekała na Jo.

– Zatrzymajmy się tu na chwilkę – poprosiła cicho.

Przepuścili Mortena.

– Co się stało?

Liv patrzyła na niego zaniepokojona.

– Nic nie słyszałeś? Mnie się wydaje, że ktoś nas śledzi.

– Głupstwa!

Dlaczego Jo musi mieć takie sugestywne spojrzenie? Dlaczego musi być tak nieprawdopodobnie przystojny, a jednocześnie taki niedostępny? Słoneczny blask mienił się w jego włosach i rozjaśniał szczupłą twarz. Liv uznała, że Jo przypomina młodego fauna. Silne dłonie trzymające statyw dotykały jej już wielokrotnie, lecz nigdy nie wyrażały czułości. W jego oczach Liv była upartym i kłopotliwym dzieckiem. I pewnie była taka, ale tylko w części. Miała już przecież w sobie bardzo wiele z dorosłej kobiety, czego z pewnością on nigdy nie zechce zauważyć, nigdy też nie przyjdzie mu do głowy, by postarać się to odkryć.

– Ale ja jestem tego pewna, Jo. Mogłabym przysiąc, że słyszałam czyjeś kroki w lesie obok nas, tylko Harald akurat zaczął mi coś opowiadać i wszystko zagłuszył.

Jo spoglądał na nią sceptycznie.

– W takim razie określ dokładniej, co słyszałaś?

– Najpierw tylko szelesty, jakby ktoś szedł równolegle z nami. Początkowo było to dosyć słabe, jakby ptak mościł się wygodniej na gałęzi, ale później słyszałam wyraźne człapanie, zdawało mi się, że jakaś zła istota przemyka za nami od drzewa do drzewa i śledzi nas. Nagle trzasnęła jakaś gałązka, a później już nic nie słyszałam z powodu Haralda.

Jo widział, jak bardzo Liv stara się go przekonać. Żeby ją uspokoić, powiedział:

– No dobrze, pójdę teraz na końcu i rozejrzę się, ty natomiast przypilnuj, żeby Harald tyle nie gadał. I nie tak głośno.

Liv uśmiechnęła się do niego rozpromieniona. Tak niewiele trzeba, żeby sprawić jej radość, pomyślał Jo Barheim. I rzeczywiście ona jest trochę dziwna. Gdyby tylko odzwyczaiła się od opowiadania tych fantastycznych historii, na pewno byłoby jej w życiu łatwiej. Złe istoty! Kto to słyszał!

Dziesięć minut później wyszli z lasu. Przed nimi rozciągało się górskie pustkowie.

– O rany, ale kolory! – jęknął Finn. – Jak na pocztówce!

– Poznajecie? – zawołała Liv. – Kwitnące wrzosy. Cudowny słodki zapach! Kocham to!

Szafirowoniebieskie niebo wznosiło się ponad białymi, okrytymi śniegiem szczytami i przeglądało się w niezliczonych górskich jeziorkach. Brzozowy las mienił się wszystkimi odcieniami żółci i oranżu, przecinanymi od czasu do czasu smugą czerwieni. Pośród jałowcowych zarośli i na wrzosowiskach połyskiwały gdzieniegdzie leśne strumyki.

– Popatrzcie tam – powiedziała Liv. – Nawet skała mieni się kolorami, od jednego odcienia fioletu do drugiego. A spójrzcie naprzeciwko, tam skała jest szarozielona, jak to się pięknie łączy z ciemnofioletową górą nieco dalej w tle! Tamta od wschodniej strony jest kobaltowo niebieska, a ta obok niej antracytowa. A ta najdalsza, czarna niczym węgiel, ta mnie przeraża!

– Czy ty zawsze wynajdujesz tyle wszystkiego? – zapytał Morten z irytacją w głosie. – Dla mnie góry są ciemnoszare, wszystkie co do jednej.

– Powinieneś sobie zapamiętać, Morten – powiedział Finn – że nasza Liv patrzy na świat innymi oczyma niż my.

Liv odwróciła się do niego z wdzięcznością, ale kiedy spostrzegła ironiczny uśmieszek na jego wargach, domyśliła się, że to było szyderstwo, i radość zgasła.

– Chyba włożę sweter! – zawołała wesołym głosem, który zwiódł wszystkich z wyjątkiem Jo. – Okropnie tu wieje.

– Wzięłaś bardzo odpowiednie rzeczy – pochwalił ją Jo, gdy już wciągnęła sweter przez głowę. – Choć teraz to bym pewnie wolał, żebyś miała na sobie tamto stare ubranie.

– Dlaczego?

– Nie podobają mi się spojrzenia, jakie posyłają ci Finn i Morten. Nie życzę sobie, żeby moi asystenci skakali sobie do oczu z powodu jakiejś smarkuli.

– Jeśli o mnie chodzi, to twoi niezastąpieni asystenci mogliby w ogóle nie istnieć – prychnęla Liv ze złością… – Doprowadźcie mnie tylko do mojego ojca, a zejdę wam z oczu!

– Odetchnę wtedy z ulgą – rzekł Jo poważnie. – Nie chciałbym cię urazić, ale naprawdę stanowisz w naszej małej grupie ośrodek niepokoju. I nie rób takiej obrażonej miny! Sama jesteś sobie winna, nie zapominaj o tym!

Po tej wymianie zdań Liv przyłączyła się do Haralda, który był w tym towarzystwie najstarszy, a poza tym okazywał jej wyłącznie sympatię i życzliwość. Ostre słowa Jo wciąż jeszcze sprawiały jej ból, ale mimo to nie spuszczała z niego oczu, kiedy rozmawiał z Finnem i Mortenem.

Szli długo przez ciągnące się kilometrami tereny porośnięte jedynie wrzosem i jałowcami. Liv mogła gasić pragnienie w strumykach, które napotykali, a w których woda była krystalicznie czysta. Niekiedy ścieżka wiodła przez skały porośnięte niską, wypaloną na brązowo trawą, niekiedy przez okolice pokryte drobnymi kamykami, które usuwały się pod nogami idących. Słońce grzało przez cały czas i dopóki byli w ruchu, górski wiatr im nie przeszkadzał, ale kiedy nareszcie Jo ogłosił przerwę na posiłek, musieli szukać osłony pod skalnym nawisem, bo wiatr na tej wysokości wiał już całkiem jesienny.

Liv położyła się w niskiej trawie na brzuchu i podparła łokciami. Daleko przed sobą po drugiej stronie potoku widziała stado owiec, które schodziło w dół po zboczu jak rój białych punkcików. Kilka krów pasło się nad brzegiem wody, a ponad nimi szybował wielki ptak.

– Czy to orzeł? – zapytał Morten.

Liv nie była w stanie pojąć, jak ktoś może popełnić taki błąd.

– Nie, to jest żuraw – odparła. – Wygląda na to, jakby został spłoszony z tamtych mokradeł – dodała.

Harald i ona rozmawiali ze sobą przez całą drogę. To znaczy Liv mówiła, a on tylko zadawał pytania. Wypytywał na przykład, czy Liv dobrze zna okolice wokół Månedalen, czy są tam jakieś rzeczy godne obejrzenia i czy ona, która schodziła cały teren, nie widziała jakichś kamieni o ciekawych kształtach i w ogóle tak zwanych fenomenów natury. Liv opowiadała mu o wszystkim, co zbadała na własną rękę, a na koniec wspomniała też o niezwykłej dziurze w kamieniu. Harald bardzo się tym zainteresował, zapytał, czy gdyby się nadarzyła okazja, to Liv by go tam mogła zaprowadzić. Ona, oczywiście, obiecała, nie zapomniała jednak o innej złożonej przedtem obietnicy, że mianowicie nikomu nie powie o zawartości jamy, dopóki papiery nie zostaną stamtąd usunięte. Nie dodała więc, że nie zabierze tam Haralda, dopóki nie wyniesie papierów.

Harald był miły. Zdawał się rozumieć jej problemy, a ostatnie słowa, jakie wypowiedział, zanim rozsiedli się na odpoczynek, brzmiały:

– Uważam, że ten Barheim jest niepotrzebnie taki surowy wobec ciebie. Gdybyś miała jakieś kłopoty, Liv, z nim albo z innymi, to natychmiast przyjdź z tym do mnie. Powinnaś wiedzieć, że zawsze możesz na mnie liczyć.

Bardzo to poprawiło samopoczucie Liv. Jedyne, czego by sobie jeszcze życzyła, to żeby te słowa wypowiedział Jo Barheim. Ale mimo wszystko miło było wiedzieć, że przynajmniej w Haraldzie ma przyjaciela.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Jo.

– Liv, bądź tak dobra i nazbieraj chrustu i drewna na opał!

– Oczywiście! – zerwała się chętna wypełnić każde jego polecenie.

Niełatwo było tu znaleźć odpowiednie drewno. Jedyne, co leżało w pobliżu, to kilka zbutwiałych konarów brzozy i jakieś wyschnięte gałęzie jałowca, Liv oddaliła się więc nieco od miejsca postoju. Po drugiej stronie wzgórza, tam gdzie złożyli plecaki, zanim zdążyli się zorientować, że w tym nie osłoniętym miejscu za bardzo wieje, dokonała pewnego odkrycia.

– Ha! – zawołała dramatycznym głosem w stronę swoich towarzyszy podróży. – Nie jesteśmy tutaj pierwszymi ludźmi! Znalazłam całkiem niedawno wyrzucony słoik po dżemie. Okropnie wygląda w tym miejscu. Ludzie nie mają jednak poczucia przyzwoitości!

– Z pewnością kręci się ich tu niemało – odpowiedział Jo. – Pasterze owiec, nie mówiąc już o turystach.

Liv z dumą przyniosła całe naręcze suchych brzozowych gałęzi. Jo pochwalił ją, co prawda bez wylewności, ale na tyle szczerze, że wszystkie przykre słowa, które wypowiedział przedtem, przestały mieć znaczenie.

W chwilę później wszyscy siedzieli w największym skupieniu i czekali, aż Morten rozpakuje prowiant, który dostali na drogę w pensjonacie. Oczy Liv stawały się coraz większe i większe, w miarę jak kolejne kanapki pojawiały się na plastikowym obrusie. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie była taka głodna. Kiedy więc Morten nareszcie powiedział „proszę bardzo”, bez skrupułów skorzystała z przysługującego jej jako kobiecie pierwszeństwa. Wyciągnęła swój kubek w stronę Jo i miała nadzieję, że on, nalewając kawę, nie zauważy, jak drżą jej ręce dlatego, że siedzi tak blisko niego. Za nic by też nie powiedziała, że w gruncie rzeczy nie lubi kawy.

Zaległa kompletna cisza, wszyscy rozkoszowali się jedzeniem, odpoczynkiem i wspaniałym krajobrazem. Cienie były krótkie, po niebie przepływały delikatne obłoki, zdawały się na chwilę zatrzymywać nad szczytem góry, a potem odsuwały się w stronę potoku.

Liv zajadała kanapkę z pieczenia cielęcą, obłożoną plasterkami ogórka.

– Tej zieleniny nie musisz w siebie wpychać – powiedział Finn. – Po prostu wyrzuć. I sałatę też.

Liv popatrzyła na niego ze łzami w oczach.

– Co się stało? – zawołał Jo.

– Finn, ty naprawdę uważasz, że tę biedną sałatę należy wyrzucić? Że rosła po nic i teraz może zwiędnąć na pustkowiu? A ja ci powiem, że zjem wszystko i na dodatek bardzo lubię sałatę.

Finn wybuchnął śmiechem.

– Od dawna to powtarzam. Młodsza siostra Tulli nie ma całkiem dobrze w głowie.

Jo natomiast rzekł w zamyśleniu:

– Jak łatwo ludziom mówić o tych, którzy myślą inaczej, że „nie mają dobrze w głowie”. To najprostsze, wtedy nie trzeba się wysilać, żeby zrozumieć punkt widzenia innych. Liv, dlaczego ty właściwie nie masz psa? Myślę, że to by było dla ciebie ważne.

Liv doznała zawrotu głowy ze szczęścia. Teraz była pewna, że Jo rozumie, skąd się biorą jej kłopoty.

– Rodzina mi nie pozwala, chociaż proszę o to od dawna. Oni mówią, że pies wszystko niszczy.

– No tak, problem polega na tym, co się uważa za najbardziej wartościowe – westchnął Jo i tym razem Liv nie do końca zrozumiała, co miał na myśli.

Wyjęła z kieszeni mały szkicownik i zaczęła rysować portrecik Mortena, leżącego na trawie i odpoczywającego z zamkniętymi oczyma. Pracowała szybko, spod jej ołówka wyłaniała się złośliwa karykatura, gładka twarz bez wyrazu, w której jedynie niechętnie wydęte wargi mówiły cokolwiek o osobowości.

Jo poprosił, by mu pozwoliła obejrzeć, i mimo starań nie zdołał ukryć uśmiechu. Bez słowa wskazał palcem na Finna. Liv natychmiast podjęła wyzwanie, narysowała tłuste, trochę za długie włosy, które potargał górski wiatr, ładną, ale dość pospolitą twarz, zdradzającą nonszalancję i pewność siebie, oraz wydłużoną, ale zgrabną sylwetkę.

Kiedy Jo oglądał portret Finna, dziewczyna zaczęła rysować Haralda. Wizerunek był groteskowy, ale bez trudu dało się doszukać podobieństwa: szerokie wargi i małe, osadzone blisko siebie, przenikliwe oczka w nie wyróżniającej się niczym twarzy.

Finn chciał obejrzeć rysunki i zaśmiewał się z karykatury Mortena, nieco mniej z własnej, a o Haraldzie powiedział, że wygląda jak prawdziwy gangster.

– Nie miałam takiego zamiaru, Haraldzie – rzekła Liv przepraszająco. – Po prostu brak mi doświadczenia, a w ogóle wszystko to tylko taka zabawa.

Harald jednak śmiał się szczerze.

– Nie narysowałaś karykatury Jo – zauważył Finn. – Zaczynaj natychmiast. Niech nie myśli, że mu się upiecze.

Spojrzała uważnie na Jo.

– Nie mogę – odparła stanowczo i schowała szkicownik. – On ma trudną fizjonomię. Gdybym wydobyła w karykaturze tę kanciastą twarz i te jego skośne oczy, rezultat byłby, moim zdaniem, okropny. Szkoda mi wykoślawiać taki oryginał…

– Nie wiedziałem, że masz talent do rysunków – powiedział Finn. – Wiesz, chyba zjadłbym jabłko. Zostało ci jeszcze trochę?

– Zostało. Ale tak mi się tu wygodnie siedzi. Nie mógłbyś sobie sam wziąć? A zresztą przynieś dla wszystkich.

– Dla mnie nie, dziękuję – oświadczył Morten. – Ja myję owoce przed jedzeniem.

Finn podszedł do plecaków, które już dawno zostały przeniesione w pobliże obozowiska. Jo zapytał Liv, jakie stopnie dostawała w szkole z rysunków, a ona odpowiedziała, że w ogóle najlepsze stopnie miała zawsze z norweskiego i właśnie z rysunków.

Nagle Finn wrzasnął jak oparzony i wszyscy drgnęli.

– Żmija! Ukąsiła mnie! Na pomoc, szybko! W plecaku jest żmija!

Jo pobiegł na ratunek.

– Opuść rękę swobodnie, nie napinaj mięśni! – rozkazywał. – W napiętych mięśniach jad rozchodzi się szybciej.

Finn dygotał na całym ciele. Nieduża żmija wypełzła z plecaka Liv i zniknęła w jałowcowych zaroślach. Morten rzucił się, by ją złapać.

– Nie, przestań! – zawołał Jo. – Co ci z tego przyjdzie? Pomóż lepiej mnie!

Wyjął ze swojego bagażu żyletkę i ujął rękę Finna. Morten oznajmił pobladły, że nie znosi widoku krwi, i jego miejsce zajęła Liv. Trzymała mocno rękę Finna, a Jo zrobił kilka nacięć, poczynając od dwóch kropek, które zostały po ukąszeniu, potem wyssał z nich krew i wypluł. Harald przyglądał się temu stropiony, ale nie zrobił nic, by im pomóc.

– W zewnętrznej kieszeni plecaka Mortena są bandaże, Liv. Bądź tak dobra i przynieś je.

Zrobiła, jak kazał, i otrzymała w nagrodę pełen uznania uśmiech. Finn został opatrzony i wrócił na swoje miejsce przy ognisku. Wszyscy siedzieli w milczeniu, jakby chcieli się oswoić z tym, co się stało.

– Boli cię, Finn? – zapytał Jo.

– Nie bardziej niż zwyczajne skaleczenie. Dzięki za pomoc.

– O, drobiazg.

Znowu zaległa cisza. Liv wiedziała bardzo dobrze, o czym wszyscy myślą. W końcu powiedziała, udając swobodę:

– Wygląda na to, że i ja, i mój plecak przynosimy pecha.

Morten natychmiast wykorzystał okazję.

– Oczywiście, tylko dlaczego, na Boga, położyłaś go tak blisko zarośli? Czy nie wiesz, że w górach aż się roi od żmij?

– Nawet tak wysoko jak tutaj? – zapytał Finn trochę drżącym głosem. – A właściwie to jak wysoko my jesteśmy?

– O, nie tak znowu strasznie – oświadczył Jo. – Chyba jakieś tysiąc metrów.

– Skąd możesz wiedzieć? – zdziwiła się Liv, której to bardzo zaimponowało.

– Moje dziecko – odparł ze śmiechem. – Jeśli jest ktoś, kto może ci powiedzieć, jak wysoko się znajdujesz, to właśnie geodeta.

– A nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego macie wykonywać te wszystkie pomiary w Månedalen.

– Będzie przeprowadzana regulacja wód, musimy pomierzyć wysokość niektórych wodospadów, długość ciągów wodnych i takie tam…

– Regulacja wód? W górach? to okropne! – jęknęła Liv.

– Też tak uważam. Ponieważ jednak mój szef zachorował, ja musiałem przejąć nadzór nad całością. Miałem tylko dwa dni, żeby się do tego przygotować. Więc musisz mi wybaczyć, jeśli czasami jestem trochę nerwowy lub ponury. Wszyscy musicie mi to wybaczyć. Nie czuję się kompetentny, mam zbyt małe doświadczenie do takiej pracy.

– Ech – wtrącił Morten. – Jeśli ktoś da sobie z tym radę, to przede wszystkim ty.

Jo uśmiechnął się.

– A ty powinieneś wiedzieć, że bardzo polegam na twojej skrupulatności i pedanterii. Jeśli przyuczymy Finna, to możemy stworzyć bardzo zgrany zespół.

Chciałabym, żeby dla mnie też znaleźli jakieś zajęcie, pomyślała Liv. Ale takiego pechowca, to oni pewnie omijają z daleka jak zarazę! Chociaż nijak nie mogę zrozumieć, jakim sposobem ta żmija wlazła do mojego plecaka.

Kopnęła mimo woli słoik od dżemu, który leżał obok jej stopy. Do czego, na miłość boską, ktoś potrzebował słoika tak wysoko w górach? Liv zdążyła już zapomnieć, że zbierając chrust znalazła też metalową przykrywkę do słoika, w której ktoś gwoździem porobił dziury…


Morten wstał i uważnie oglądał linię horyzontu.

– Finn, czy mógłbyś mi wyjaśnić, dokąd my właściwie idziemy?

Reszta towarzystwa wstała również. Z tyłu za nimi, na wschodzie, znajdowało się górskie pustkowie, łagodne zbocza ze spływającymi potokami ciągnęły się w nieskończoność, jedna góra za drugą, zlewały się w oddali i wyglądały jak mglista niebieskoszara zasłona. Na północy, gdzie cienie i obłoki przypominały pasące się na hali owce, widniał łańcuch niższych szczytów. Góry od południa nie przedstawiały się zbyt imponująco, raczej były to pagórki, ale widok zamykały szczelnie.

Od zachodu jednak, daleko poza doliną, która rozciągała się przed oczyma wędrowców, leżał mroczny masyw górski, o wysokich, pokrytych śniegiem szczytach, poprzecinany głębokimi rozpadlinami i żlebami. Liv wiedziała, że muszą iść właśnie w tamtą stronę, i nie mogła opanować drżenia. Månedalen to bardzo piękna okolica, dolina w otoczeniu łagodnych stoków, z oddali jednak sprawiała straszne wrażenie.

– Szedłem tędy kilka lat temu – powiedział Finn. – Jeśli dobrze pamiętam, to wkrótce będziemy musieli przejść przez sporą rzekę, a potem pójdziemy jej brzegiem aż do urwiska z wodospadem. Tam trzeba się będzie zacząć wspinać po zboczu urwiska, aż znajdziemy się na tamtym grzbiecie. Skierujemy się ku zachodowi, do rozpadliny, która prowadzi do niewielkiej ciasnej dolinki ze wspaniałym rybnym potokiem, w którym można łowić szczupaki. Dają się chwytać gołymi rękami. Tam czeka nas najtrudniejsza wspinaczka. Musimy wejść na szczyt wysokości prawie dwóch tysięcy metrów. Jeśli nie zna się szlaku, to wspinaczka tędy może być naprawdę niebezpieczna. Ale potem to już droga prosta, najgorsze za nami. Schodzi się tylko po długich łagodnych zboczach.

– Oj, daleko nam jeszcze do tego – jęknął Morten. – Zaczyna mnie męczyć ten monotonny krajobraz.

Pozostali spojrzeli na niego z niedowierzaniem.

– Monotonny? – spytał zdumiony Jo. – A co ty byś uważał za zróżnicowane?

– Ja nie mówię o zróżnicowaniu – powiedział Morten wciąż tym samym żałosnym tonem. – Ja lubię ładne wille w zadbanych ogródkach. Równe, proste uliczki, elegancko ubranych ludzi, którzy spokojnie idą do pracy lub wracają do domu. A nie takie pozbawione wszelkiej, powiedziałbym, dyscypliny, poszarpane szczyty, które zostały rozrzucone bez ładu i składu w tym wymarłym krajobrazie.

– Nie, przestań już! – syknęła Liv. – Czy ty jesteś człowiek, czy jakaś maszyna? Czy ty naprawdę nie jesteś w stanie dostrzec w tym piękna? Żal mi tej dziewczyny, która kiedyś zdecyduje się wyjść za ciebie za mąż. Nie wybaczysz jej ani jednego pyłka kurzu w domu. Gotowa jestem się założyć, że będziesz spoglądał na zegar co sobota za pięć ósma, żeby przygotować się do spełnienia małżeńskich obowiązków punktualnie o ósmej.

Jo chichotał tak, że musiał odejść na bok, aby nie robić przykrości Mortenowi. Liv płonęła gniewem, a Morten spoglądał na nią urażony, dopóki Harald nie załagodził sytuacji i w końcu jako tako uspokojeni mogli ruszać w dalszą drogę.

Po godzinie dotarli do rzeki. Wzburzona i wroga toczyła się po kamienistym dnie, wymijając bloki skalne i zarośla. W pewnym miejscu kilka wielkich płaskich kamieni, ułożonych rzędem, pozwalało przedostać się na drugą stronę.

– Uff – jęknęła Liv. – Zdaje mi się, że odległość pomiędzy kamieniami jest okropnie duża.

Jakiś mały ptaszek pojawił się nad powierzchnią wody, machając skrzydełkami i piszcząc żałośnie. Jo szedł pierwszy po kamieniach, pokonał całą szerokość rzeki z łatwością, po czym przyszła kolej na Liv. Zanim zdążyła sobie to uświadomić, stała pośrodku tego „mostu”, ale kiedy zobaczyła ostry prąd wody w dole, ogarnęła ją panika. Krok do następnego kamienia wydawał się niemożliwy. Finn dotarł już do miejsca, w którym stała Liv, i ponaglał.

– Idź przede mną – zaproponowała uprzejmie.

– A ty co? Tchórzysz? – zachichotał.

– Tchórzę? Ja? – Liv obrażona przeskoczyła na następny kamień. Poczuła łaskotanie w żołądku, ale przeskoczyła, a potem Jo podał jej rękę i wyciągnął na brzeg.

Finn chichotał nadal.

– W stosunku do ciebie wystarczy bardzo prosta psychologia – powiedział wreszcie. – Każda psychologiczna zasada na tobie sprawdza się co do joty.

– A ty taki znowu specjalista! – burknęła ze złością.

Szeroka górska rzeka znajdowała się poza nimi, przed nimi wznosiły się niezbyt wysokie zbocza. Daleko w dole majaczyły jakieś zabudowania, malutkie jak pudełka od zapałek. Finn objaśnił, że to szałasy pasterskie.

– Pójdziemy tamtędy? – zapytał Harald.

– Nie. Nawet się do nich nie zbliżymy – odparł Finn.

Szli teraz przez gęste brzozowe zagajniki, drzewa były na przemian młode i starsze, niektóre powykrzywiane zwisały nad skalnymi uskokami, inne znów tronowały majestatycznie na rozległych zboczach porośniętych trawą.

Finn włączył swoje tranzystorowe radio. W górskiej ciszy skrzekliwa muzyka była dla wszystkich jak szok.

– Wyłącz to! – zdenerwował się Jo. – Czy już naprawdę nigdzie nie można uniknąć tych hałasów?

– O co chodzi? – obraził się Finn. – Chciałem wam tylko dostarczyć trochę rozrywki.

– Tego rodzaju aparaty nie wszędzie pasują – odparł Jo.

Finn wyłączył radio. Las pogrążył się znowu w całkowitym spokoju i ludzie wędrowali dalej w milczeniu.

W jakiś czas potem Liv wydało się, że słyszy daleki warkot.

– Czy to samolot? – zapytał Morten.

– Nie, nie, to wodospad – wyjaśnił Finn. – Wkrótce do niego dojdziemy.

Szum narastał aż do grzmotu, który bez reszty wypełniał powietrze. I nagle ich oczom ukazał się wodospad, który jakby wybuchał w górze jakimś dziwnie tanecznym ruchem, a potem masy wody opadały wzdłuż skalnej ściany i znikały wiele metrów niżej w rozpadlinie.

– O! – zachwyciła się Liv.

– Fantastyczne! – zawołał Jo tuż za nią, bardzo głośno, by przekrzyczeć huk wodospadu. – To właśnie takie zjawiska przekonują, że warto żyć.

– Można mówić o turystycznej atrakcji – uznał Harald. – Tutaj pewnie niewielu turystów przychodzi, a wielka szkoda.

Liv o mało nie skręciła karku, starając się tak przechylić głowę, by zobaczyć najwyższy punkt wodospadu. Ogromne masy wody spadały z wielkiej wysokości, mieniły się, pieniły wzburzonymi kaskadami i ginęły u ich stóp niczym w okropnym kotle czarownicy. Ponad wszystkim unosił się gęsty obłok rozpadającej się na miliony kropelek wody i zraszał delikatnym deszczem najbliższe otoczenie.

Ciężko było tutaj się wspinać. Pochylone, na pół leżące brzózki zagradzały co chwila drogę, od czasu do czasu pojawiały się na ścieżce małe lemingi i parskając wściekle, dzielnie domagały się, by intruzi opuścili ich teren.

To jakiś zaczarowany las, myślała Liv. Liście brzóz wyglądają jak złote pieniążki na aksamitnym kobiercu trawy, a jak pięknie mienią się głazy i kamienie!

– Jo! – zawołała. – Szlachetne kamienie! Znalazłam szlachetne kamienie!

Pokazywała mu wielki głaz, na którego powierzchni lśniły tysiące diamentów.

– To górski kryształ – wyjaśnił Finn. – Jest ich tu wszędzie mnóstwo. Jeśli macie czas i ochotę, to mogę wam pokazać całe skupisko takich kamieni.

– No, byle tylko nie za daleko – powiedział Jo.

– Nie, tylko kawałeczek stąd.

Odeszli od wodospadu i mogli teraz rozmawiać normalnymi głosami. Finn prowadził ich drogą pod górę.

– To jest tam, pomiędzy tymi wielkimi kamieniami. Ale idźcie ostrożnie, żeby nie skręcić nogi.

Złożyli plecaki na ziemi i z zapałem wspinali się pomiędzy skalnymi odłamkami. Z początku nie widzieli nic, ale potem Finn pokazał im dolną część sporego głazu i wszyscy stanęli niemal porażeni tajemniczym szlachetnym blaskiem, który płynął z maleńkich, sprawiających wrażenie oszlifowanych, sześcianów. Głazy były jak pokryte makatami górskich kryształów, tu i tam maleńkich, gdzie indziej znacznie większych, czasami zdarzały się nawet bardzo duże okazy, ale te nie były na ogół całkiem przezroczyste i nie mieniły się tak pięknie jak te najmniejsze.

Kilka drapieżnych ptaków krążyło nad głowami wędrowców i krzyczało ze złością.

– Co to za ptaki? – zapytała Liv Jo.

– To jastrzębie górskie – opowiedział. – Wygląda na to, że mają tu gniazdo. Mam nadzieję, że nie przestraszyliśmy ich za bardzo.

Oglądali kryształy jeszcze przez chwilę, a potem Jo i Harald zaczęli schodzić w dół. Harald zdenerwowany machał rękami, jakby chciał odpędzić ptaki.

– Nie mamy już czasu – ponaglał Jo. – Chodźcie, trzeba ruszać dalej.

Morten i Finn poszli za nim, a Liv, która znajdowała się najwyżej, zaczęła ostrożnie zsuwać się na dół.

Nagle zamarła. Ponad jej głową z góry zaczęły spadać kamienie, coraz więcej i więcej.

– Szybko, Liv! Uciekaj! – wołał Morten. – To kamienna lawina!

Liv spojrzała w górę. Ptaki wrzeszczały histerycznie i rzucały się do ataku na coś, co musiało się znajdować na niewielkim płaskowyżu, którego nie mogła stąd widzieć. Zdawało się, że atakują żywego wroga. I chyba tak naprawdę było, bo w pewnym momencie Liv zobaczyła, że sunie na nią tak wielka masa kamieni, iż mogło je zepchnąć tylko jakieś duże, żywe stworzenie. Jakiś potwór? Finn i Morten pędzili w dół, by uniknąć zasypania, ale zauważyła, że Jo biegnie do niej.

– Wpełznij pod tamtą wystającą skałę! – krzyczał.

Do tej chwili Liv stała jak sparaliżowana. Teraz rozejrzała się pospiesznie. Niedaleko niej znajdowała się duża wisząca skała czy też głęboka jama pod nawisem. Rzuciła się tam i zdążyła dosłownie w ostatniej chwili, bo zaraz potem pierwsze kamienie upadły u jej stóp, a wkrótce stoczyła się cała lawina. Jakiś wielki blok zleciał z hukiem, a za nim setki mniejszych głazów i skalnych odłamków. Tony kamieni rozpryskiwały się na wszystkie strony, wpadały także pod skałę, gdzie schroniła się Liv. Zasłaniała twarz rękami i modliła się w duchu, by wszystko jak najprędzej i dobrze się skończyło. Miała szczerą nadzieję, że czterech jej towarzyszy znajduje się w bezpiecznym miejscu na dole. W powietrzu pełno było białego pyłu i wkrótce dziewczyna zaniosła się strasznym kaszlem, z trudem łapiąc oddech. Jo! myślała zrozpaczona. Chciała wierzyć, że nic mu się nie stało, że zdołał umknąć przed lawiną.

W końcu szalony hałas ustał, powietrze stawało się powoli coraz bardziej przejrzyste i zrobiło się cicho, od czasu do czasu tylko mniejsze kamienie osuwały się z łoskotem.

Wszystko trwało nie dłużej niż pół minuty.

– Liv! – odezwał się głos z dołu.

– W mojej prochowni wszystko dobrze! – zawołała. – Jak tam z wami?

– Dobrze, dziękujemy – powiedział Jo. – Zaczekaj tam, gdzie jesteś. Idę po ciebie. Nie ruszaj się!

Siedziała bez ruchu, dopóki nie przyszedł i nie wziął jej za rękę.

– Chodź, Liv – powiedział łagodnie. – Pomogę ci zejść na dół. Tylko stąpaj ostrożnie!

Liv szła na chwiejnych nogach. Ocierała ręką zakurzoną twarz.

– Jak ja wyglądam? – zapytała z niepewnym uśmiechem.

Jo nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko do niej i z czułością pogłaskał ją po policzku.

– Pechowiec – szepnął.

Z wolna cała grupa podjęła dalszą wspinaczkę przez zasypaną teraz kamieniami okolicę.

– Ja tego naprawdę nie rozumiem – mówiła Liv w zamyśleniu. – Nigdy przedtem nie byłam do tego stopnia pechowa, w każdym razie nie przyciągałam aż tak nieszczęść. Przynajmniej nie w ten sposób. To znaczy bez mojej winy.

– Czy to było całkiem bez twojej winy? – zapytał Jo trzeźwo. – Weszłaś przecież najwyżej z nas wszystkich. Po prostu poruszyłaś jakiś kamień, który pociągnął za sobą lawinę.

Liv potrząsnęła głową.

– To nie ja poruszyłam ten kamień. Lawina przyszła z góry nade mną. Myślę, że spod szczytu.

– Możliwe, ale tak czy inaczej to my musieliśmy poluzować jakiś kamień niżej, który wywołał taką reakcję.

Liv nie była co do tego przekonana.

Ptaki, myślała gorączkowo. Górskie jastrzębie kogoś tam atakowały…

– No cóż – rzekła w końcu starając się, bez wielkiego powodzenia zresztą, obrócić wszystko w żart. – Tym razem przynajmniej mój plecak nie był w to zamieszany.

– Masz rację – roześmiał się Jo. – I możemy chyba powiedzieć, że skoro wszystkie dobre rzeczy występują po trzy, to złe też powinny chodzić trójkami. Czyli do trzech razy sztuka. Już trzy razy przytrafiło nam się nieszczęście, więc możemy spokojnie patrzeć w przyszłość.

Liv z wdzięcznością uścisnęła mu rękę.

Загрузка...