Nazajutrz rano przybyłem do biura wcześnie. Za pół godziny Chamique Johnson, ofiara, zajmie miejsce na podium dla świadków. Przeglądałem notatki. Kiedy zegar wybił dziewiątą, miałem już dość. Zadzwoniłem do detektywa Yorka.
– Pani Perez kłamała – powiedziałem.
Wysłuchał moich wyjaśnień.
– Kłamała – powtórzył, kiedy skończyłem. – Nie uważa pan, że to trochę zbyt mocne stwierdzenie?
– A jak by pan to nazwał?
– Może po prostu się pomyliła?
– Pomyliła się w kwestii tego, na którym ramieniu miał bliznę jej syn?
– Jasne, czemu nie. Przecież już wiedziała, że to nie on. To naturalne.
Nie kupowałem tego.
– Macie coś nowego w tej sprawie?
– Sądzimy, że Santiago mieszkał w New Jersey.
– Znacie adres?
– Nie. Mamy jednak jego dziewczynę. A przynajmniej sądzimy, że to jego dziewczyna. Przynajmniej przyjaciółka.
– Jak ją znaleźliście?
– Dzięki tej komórce z wyczyszczoną pamięcią. Dziewczyna zadzwoniła, szukając go.
– Zatem kim on jest? Pytam o Manola Santiaga.
– Nie wiadomo.
– Dziewczyna wam nie powiedziała?
– Znała go tylko jako Santiaga. Ach, jest jeszcze coś ważnego.
– Co?
– Jego zwłoki zostały przemieszczone. Chcę powiedzieć, że od początku byliśmy tego pewni. Teraz mamy potwierdzenie. Nasz patolog twierdzi, opierając się na krzepliwości krwi i tym podobnych bzdurach, których kompletnie nie rozumiem i nie chcę rozumieć, że Santiago prawdopodobnie zginął godzinę przed tym, zanim porzucono jego ciało. Ma na sobie włókna z dywanika i tym podobne rzeczy. Wstępne badania wykazują, że z samochodu.
– Zatem Santiago został zamordowany, wepchnięty do bagażnika, a potem podrzucony w Washington Heights?
– Taka jest nasza robocza teoria.
– Znacie markę samochodu?
– Jeszcze nie. Jednak nasz człowiek mówi, że to jakiś stary wóz. Tylko tyle wie. Pracuje nad tym.
– Jak stary?
– Nie wiem. Nienowy. Daj spokój, Copeland, daj odetchnąć.
– Z osobistych powodów ta sprawa bardzo mnie interesuje.
– Skoro o tym mowa…
– Tak?
– Może mógłby pan nam pomóc?
– W jakim sensie?
– W takim, że jestem zawalony robotą. Mamy tu teraz możliwe powiązanie z New Jersey, bo Santiago zapewne tam mieszkał. A przynajmniej mieszka tam jego dziewczyna. I tylko tam go widywała – w New Jersey.
– W moim okręgu?
– Nie, raczej w Hudson. Albo w Bergen. Do diabła, nie wiem. Jednak blisko. I pozwoli pan, że dodam jeszcze coś.
– Słucham.
– Pańska siostra mieszkała w New Jersey, prawda?
– Tak.
– To nie mój teren. Pan pewnie może się tym zająć, nawet jeśli zbrodnię popełniono poza pana jurysdykcją. Może pan otworzyć starą sprawę. Nikt inny nie ma na to ochoty.
Zastanowiłem się. Wiedziałem, że mnie podchodzi. Miał nadzieję, że odwalę za niego trochę roboty i zrzeknę się wszelkich zasług – co wcale mi nie przeszkadzało.
– Ta dziewczyna… Znacie jej nazwisko?
– Raya Singh.
– A adres?
– Porozmawia pan z nią?
– Ma pan coś przeciwko temu?
– Dopóki nie spieprzy mi pan sprawy, może pan robić, co pan chce. Mogę jednak dać panu dobrą radę?
– Jasne.
– Ten szaleniec, ten Letni Rzeźnik… Zapomniałem jego nazwiska…
– Wayne Steubens.
– Znał go pan, prawda?
– Czytał pan akta?
– Tak. Dokładnie pana sprawdzili, no nie?
Wciąż pamiętałem szeryfa Lowella, tę jego sceptyczną minę. Oczywiście najzupełniej zrozumiałą.
– Co chce pan powiedzieć?
– Tylko tyle: Steubens nadal chciałby podważyć werdykt.
– Nie został skazany za te pierwsze cztery morderstwa – przypomniałem. – Nie potrzebowali tego, bo mieli lepsze dowody w pozostałych sprawach.
– Wiem. Mimo to był z nimi powiązany. Jeśli ten facet to naprawdę Gil Perez i Steubens się o tym dowie, no cóż… To może mu pomóc. Wie pan, o czym mówię?
Mówił mi, żebym siedział cicho, dopóki nie będę wiedział czegoś na pewno. Zrozumiałem. Ostatnia rzecz, jakiej pragnąłem, to pomóc Wayne'owi Steubensowi.
Rozłączyliśmy się. Loren Muse zajrzała do mojego gabinetu.
– Masz dla mnie coś nowego? – Zapytałem.
– Nie. Przykro mi. – Spojrzała na zegarek. – Jesteś gotowy na swój wielki występ?
– Jestem.
– No to chodź. Czas na show.
– Sąd wzywa Chamique Johnson.
Chamique była ubrana nieco konserwatywnie, ale bez przesady. Wciąż widać było ulicę. I krągłości. Kazałem jej nawet założyć szpilki. Czasem trzeba zmylić ławę przysięgłych. A czasem, tak jak teraz, wiesz, że jedyną szansą jest pokazać im cały obraz, z brodawkami i wszystkim.
Chamique trzymała podniesioną głowę. Strzelała oczami na boki, jednak nie tak jak ten krętacz Nixon, lecz jak osoba niewiedząca, skąd spadnie następny cios. Jej makijaż był nieco zbyt mocny. To też było w porządku. Nadawał jej wygląd dziewczynki udającej dorosłą.
Niektórzy w moim biurze nie zgadzali się z wybraną przeze mnie strategią. Ja jednak uważałem, że jeśli polec, to w obronie prawdy. I teraz byłem na to gotowy.
Chamique podała swoje imię i nazwisko, złożyła przysięgę na Biblię i usiadła. Uśmiechnąłem się do niej i spojrzałem jej w oczy. Skinęła głową, dając mi znak, żebym zaczynał.
– Pracuje pani jako striptizerka, zgadza się?
To pierwsze pytanie, zadane bez żadnych wstępów, zaskoczyło widownię. Dały się słyszeć szepty. Chamique zamrugała. Mniej więcej wiedziała, co zamierzam, ale celowo nie wyjaśniłem jej wszystkiego dokładnie.
– Dorywczo – odpowiedziała.
Nie spodobała mi się ta odpowiedź. Była zbyt ostrożna.
– Jednak rozbiera się pani dla pieniędzy, prawda?
– Taaak.
Teraz lepiej. Bez wahania.
– Rozbiera się pani w klubach czy na prywatnych przyjęciach?
– Tu i tu.
– W jakim klubie pani występuje?
– W Pink Tail. To w Newark.
– Ile ma pani lat? – Zapytałem.
– Szesnaście.
– Czy aby być striptizerką nie trzeba mieć osiemnastu?
– Trzeba.
– Jak obeszła pani ten przepis?
Chamique wzruszyła ramionami.
– Zdobyłam fałszywe dokumenty, według których mam dwadzieścia jeden.
– Zatem złamała pani prawo?
– Taak sądzę.
– Złamała pani czy nie?
W moim głosie zabrzmiała stalowa nuta. Chamique zrozumiała. Chciałem, żeby odpowiadała szczerze. Chciałem – wybaczcie skojarzenie z jej profesją – żeby całkiem się obnażyła. Ta stalowa nuta przypomniała jej o tym.
– Taaak. Złamałam prawo.
Spojrzałem na stół obrony. Mort Pubin patrzył na mnie, jakbym oszalał. Flair Hickory złączył dłonie i oparł wskazujący palec o wargi. Ich dwaj klienci, Barry Marantz i Edward Jenrette, mieli niebieskie blezery i blade twarze. Nie wyglądali na zadowolonych z siebie, aroganckich czy złych. Wyglądali na skruszonych, wystraszonych i bardzo młodych. Cynik powiedziałby, że celowo, że prawnicy powiedzieli im, jak mają siedzieć i jakie mieć miny. Wiedziałem, że to nieprawda. Po prostu nie zwracałem na to uwagi.
Uśmiechnąłem się do mojego świadka.
– Nie pani jedna, Chamique. Znaleźliśmy plik fałszywych dokumentów w akademiku pani gwałcicieli, umożliwiających im balowanie mimo młodego wieku. Pani przynajmniej złamała prawo, żeby zarabiać na życie. Mort zerwał się na równe nogi.
– Sprzeciw!
– Podtrzymany.
Jednak powiedziałem swoje. Jak mówi stare powiedzenie: „Co się stało, to się nie odstanie".
– Panno Johnson – ciągnąłem – nie jest pani dziewicą, prawda?
– Nie.
– W rzeczy samej, ma pani nieślubnego syna?
– Mam.
– W jakim wieku?
– Ma piętnaście miesięcy.
– Proszę mi powiedzieć, panno Johnson, czy fakt, że nie jest pani dziewicą i ma pani nieślubnego syna, czyni panią w mniejszym stopniu ludzką istotą?
– Sprzeciw!
– Podtrzymany.
Sędzia, niejaki Arnold Pierce, spojrzał na mnie, groźnie marszcząc krzaczaste brwi.
– Ja tylko chcę zwrócić uwagę na oczywisty fakt, Wysoki Sądzie. Gdyby panna Johnson była blondynką z bogatej rodziny ze Short Hills lub Livingston…
– Proszę zachować to na przemówienie końcowe, panie Copeland.
Taki miałem zamiar. Nie zawadziło jednak przypomnieć o tym i teraz. Znów zwróciłem się do ofiary.
– Czy lubi się pani rozbierać, panno Chamique?
– Sprzeciw! – Mort Pubin znów zerwał się z krzesła. – Nieistotne. Kogo obchodzi, czy ona lubi się rozbierać, czy nie?
Sędzia Pierce spojrzał na mnie pytająco.
– Co pan na to?
– Powiem ci coś – powiedziałem, patrząc na Pubina. – Nie będę pytał jej o striptiz, jeśli wy też nie będziecie.
Pubin zamilkł. Flair Hickory jeszcze się nie odezwał. Nie lubił zgłaszać sprzeciwów. Sędziowie nie lubią sprzeciwów. Podejrzewają, że chce się coś przed nimi ukryć. Flair pragnął być lubiany. Dlatego Mort odwalał za niego czarną robotę. To była adwokacka wersja dobrego i złego gliniarza.
Odwróciłem się do Chamique.
– Nie robiła pani striptizu w tę noc, kiedy została pani zgwałcona?
– Sprzeciw!
– Kiedy podobno została pani zgwałcona – poprawiłem się.
– Nie – odpowiedziała. – Zostałam tam zaproszona.
– Została pani zaproszona na przyjęcie w akademiku, w którym mieszkają panowie Marantz i Jenrette?
– Zgadza się.
– Czy zaprosił tam panią pan Marantz lub pan Jenrette?
– Nie.
– A kto?
– Inny chłopiec, który tam mieszka.
– Jak się nazywał?
– Jerry Flynn.
– Rozumiem. Jak poznała pani pana Flynna?
– Tydzień wcześniej pracowałam w tym akademiku.
– Mówiąc, że pracowała pani w akademiku…
– Rozbierałam się tam – dokończyła Chamique.
To mi się spodobało. Rozumieliśmy się coraz lepiej.
– I pan Flynn był tam?
– Oni wszyscy tam byli.
– Mówiąc „wszyscy"… Wskazała dwóch oskarżonych.
– Oni też tam byli. I mnóstwo innych chłopców.
– Mniej więcej ilu?
– Dwudziestu, może dwudziestu pięciu.
– Dobrze, ale to pan Flynn zaprosił panią na przyjęcie tydzień później?
– Tak.
– A pani przyjęła zaproszenie?
Teraz miała łzy w oczach, ale trzymała wysoko głowę.
– Tak.
– Dlaczego postanowiła pani tam pójść?
Chamique zastanowiła się.
– To było tak, jakby się zostało zaproszonym na jacht multimilionera.
– Zrobili na pani wrażenie?
– Tak, oczywiście.
– A ich pieniądze?
– One również.
Pokochałem ją za tę odpowiedź.
– Ponadto – dodała – Jerry był dla mnie miły, kiedy się rozbierałam.
– Pan Flynn dobrze panią traktował?
– Tak.
Skinąłem głową. Teraz zapuszczałem się na niebezpieczny grunt, ale trudno.
– Przy okazji, panno Chamique, wróćmy do tej nocy, kiedy została pani wynajęta, żeby zrobić striptiz… – Czułem, że nie mogę oddychać. – Czy wykonywała pani również inne usługi na rzecz któregoś z tam obecnych?
Napotkałem jej spojrzenie. Przełknęła ślinę, ale trzymała się. Powiedziała cicho, lecz spokojnie:
– Tak.
– Czy były to usługi seksualne?
– Tak. Spuściła głowę.
– Proszę się nie wstydzić. Potrzebowała pani pieniędzy. – Wskazałem ławę oskarżonych. – A co ich usprawiedliwia?
– Sprzeciw!
– Podtrzymany.
Jednak Mort Pubin jeszcze nie skończył.
– Wysoki Sądzie, to oburzające!
– Istotnie, oburzające – przyznałem. – Powinien pan natychmiast skarcić swoich klientów.
Mort Pubin poczerwieniał.
– Wysoki Sądzie! – Zaskomlił.
– Panie Copeland.
Uniosłem dłoń, pokazując sędziemu, że ma rację i odpuszczam. Uważam, że należy przekazać wszystkie niedobre wieści na samym początku procesu, na swój własny sposób. To wytrąca przeciwnika z równowagi.
– Czy była pani zainteresowana panem Flynnem jako ewentualnym chłopakiem?
Mort Pubin znów zainterweniował:
– Sprzeciw! Jaki to ma związek ze sprawą?
– Panie Copeland?
– Oczywiście, że ma. Obrońcy będą twierdzili, że panna Johnson wymyśliła sobie to wszystko, żeby wyciągnąć pieniądze od ich klientów. Usiłuję ustalić, jakie było nastawienie panny Johnson tamtego wieczoru.
– Zezwalam – rzekł sędzia Pierce.
Powtórzyłem pytanie. Chamique zrobiła zawstydzoną minę, która sprawiła, że wyglądała na swój wiek.
– Nawet nie śmiałam marzyć o takim chłopaku jak Jeny.
– Jednak?
– Jednak, no cóż… Sama nie wiem. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak on. Przytrzymał mi drzwi. Był taki miły. Nie jestem do tego przyzwyczajona.
– I jest bogaty. Chcę powiedzieć, w porównaniu z panią.
– Tak.
– Czy to miało dla pani jakieś znaczenie?
– Pewnie.
Uwielbiałem jej szczerość.
Chamique zerknęła na ławę przysięgłych. Znów miała wyzywającą minę.
– Ja też mam marzenia.
Pozwoliłem, by jej słowa zapadły wszystkim w pamięć, zanim zadałem następne pytanie.
– A o czym marzyła pani tamtego wieczoru, panno Chamique?
Mort już miał znów zgłosić sprzeciw, lecz Flair Hickory położył dłoń na jego ramieniu. Chamique wzruszyła ramionami.
– To było głupie.
– Mimo to proszę odpowiedzieć.
– Myślałam, że może… To było głupie… Myślałam, że może mnie lubi, rozumie pan?
– Rozumiem – odparłem. – Jak dostała się pani na przyjęcie?
– Pojechałam autobusem z Irvington, a potem pieszo.
– I kiedy dotarła pani do akademika, pan Flynn tam był?
– Tak.
– Czy nadal był miły?
– Z początku tak. – Teraz uroniła łzę. – Był naprawdę miły. To było…
Umilkła.
– To było co, Chamique?
– Z początku… – Następna łza spłynęła po jej policzku. – Z początku był to najmilszy wieczór w moim życiu.
Pozwoliłem tym słowom odbić się echem. Uroniła trzecią łzę.
– Dobrze się pani czuje? – Zapytałem. Chamique otarła łzy.
– Nic mi nie jest.
– Na pewno?
– Proszę zadać następne pytanie, panie Copeland – po wiedziała znów stanowczym głosem.
Była cudowna. Sędziowie przysięgli patrzyli na nią, słuchając każdego jej słowa – i jak sądzę, wierząc jej.
– Czy potem zachowanie pana Flynna wobec pani uległo zmianie?
– Tak.
– Kiedy?
– Widziałam, jak coś szeptali z tamtym. Wskazała Edwarda Jenrette'a.
– Z panem Jenrette'em?
– Tak. Z nim.
Jenrette usiłował się nie kulić pod jej spojrzeniem. Nie całkiem mu się to udało.
– Zobaczyła pani, jak pan Jenrette szeptał coś do pana Flynna?
– Tak.
– I co zdarzyło się potem?
– Jerry zapytał mnie, czy nie chcę się przejść.
– Mówiąc Jerry, ma pani na myśli pana Flynna?
– Tak.
– Dobrze, proszę opowiedzieć nam, co się stało.
– Wyszliśmy na zewnątrz. Mieli tam beczułkę piwa. Zapytał, czy chcę się napić. Powiedziałam, że nie. Wyglądał na zdenerwowanego.
Mort Pubin wstał.
– Sprzeciw.
Ze zniechęconą miną rozłożyłem ręce.
– Wysoki Sądzie.
– Zezwalam – rzekł sędzia.
– Proszę dalej – powiedziałem.
– Jerry nalał sobie kufel piwa i wciąż na nie patrzył.
– Patrzył na swoje piwo?
– Tak, chyba tak. Już nie patrzył na mnie. Coś się zmieniło i zapytałam go, czy wszystko w porządku. Powiedział, że tak, jest wspaniale. A potem… – Głos nie uwiązł jej w gardle, ale niewiele brakowało. – Potem powiedział, że mam świetne ciało i chciałby zobaczyć, jak się rozbieram.
– Czy to panią zaskoczyło?
– Tak. Chcę powiedzieć, że przedtem tak nie mówił. Powiedział to takim nieprzyjemnym tonem. – Przełknęła ślinę. – Jak wszyscy inni.
– Proszę dalej.
– Zapytał, czy chcę pójść na górę i zobaczyć jego pokój?
– I co pani odpowiedziała?
– Zgodziłam się.
– Czy chciała pani pójść do jego pokoju?
Chamique zamknęła oczy. Uroniła następną łzę. Pokręciła głową.
– Musi pani powiedzieć to głośno.
– Nie – odparła.
– Zatem dlaczego pani poszła?
– Chciałam, żeby mnie lubił.
– I myślała pani, że będzie panią lubił, jeśli pójdzie z nim pani na górę?
– Wiedziałam, że nie będzie, jeśli odmówię – odpowiedziała cicho.
Odwróciłem się i podszedłem do mojego stolika. Udałem, że zaglądam do notatek. Chciałem, żeby sędziowie przysięgli dobrze to sobie przetrawili. Chamique siedziała wyprostowana. Miała podniesioną głowę. Usiłowała niczego po sobie nie okazywać, ale czułem emanujący z niej ból.
– Co się stało, kiedy poszła pani na górę?
– Kiedy mijałam jakieś drzwi… – Znów spojrzała na Jenrette'a. – Wtedy on mnie złapał.
Znów kazałem jej wskazać Edwarda Jenrette'a i zidentyfikować go po nazwisku.
– Czy w pokoju był ktoś jeszcze?
– Tak. On.
Wskazała Barry'ego Marantza. Zauważyłem dwie rodziny siedzące za plecami obrońców. Twarze rodziców miały ten pośmiertny wygląd: skóra wyglądająca jak naciągnięta, wystające kości policzkowe, oczy matowe i zapadnięte. Byli strażnikami, przybyłymi tu, by chronić swe dzieci. Byli zdruzgotani. Współczułem im. Niestety, Edward Jenrette i Barry Marantz mieli rodziny, które ich broniły.
Chamique Johnson nie miała nikogo.
Mimo to częściowo byłem w stanie ich zrozumieć. Zaczynasz pić, tracisz kontrolę, zapominasz o konsekwencjach. Może nigdy więcej by tego nie zrobili. Może naprawdę dostali nauczkę. Niestety.
Są ludzie źli do szpiku kości, którzy zawsze będą okrutni, źli i gotowi krzywdzić innych. Oraz inni, być może większość tych, którzy przewijali się przez moje biuro, a którzy po prostu zbłądzili. Rozróżnianie ich nie należy do mnie. Pozostawiam to sędziemu, który wydaje wyrok.
– W porządku – powiedziałem. – Co było dalej?
– Zamknął drzwi.
– Kto? Wskazała Marantza.
– Panno Chamique, żeby to uprościć, może pani nazywać go panem Marantzem, a tego drugiego panem Jenrette'em?
Skinęła głową.
– Zatem pan Marantz zamknął drzwi. I co się stało potem?
– Pan Jenrette kazał mi uklęknąć.
– Gdzie był wtedy pan Flynn?
– Nie wiem.
– Nie wie pani? – Udałem zdziwienie. – Czy nie poszedł z panią na górę?
– Poszedł.
– Czy nie stał obok pani, kiedy złapał panią pan Jenrette?
– Tak.
– A potem?
– Nie wiem. Nie wszedł do pokoju. Został za drzwiami.
– Czy zobaczyła go pani jeszcze?
– Dopiero później.
Nabrałem tchu i rzuciłem się na głębokie wody. Zapytałem Chamique, co było dalej. Wypytałem ją o napaść. Opisała wszystko dokładnie. Mówiła beznamiętnie, zupełnie spokojnie. Było sporo do omówienia: co mówili, jak się śmiali, co z nią robili. Potrzebowałem szczegółów. Nie sądzę, żeby ława chciała je usłyszeć. Rozumiałem ich. Jednak musiałem wypytać Chamique o wszystkie szczegóły, ustalić każdą pozycję, kto gdzie był i co robił.
To było przygnębiające.
Kiedy skończyliśmy omawiać napaść, odczekałem kilka sekund i przeszedłem do najtrudniejszej kwestii.
– W swoim zeznaniu twierdziła pani, że napastnicy używali imion Cal i Jim.
– Sprzeciw, Wysoki Sądzie.
Flair Hickory odezwał się po raz pierwszy. Mówił spokojnym głosem, takim, który zwraca uwagę wszystkich obecnych.
– Nie twierdziła, że używali imion Cal i Jim – powiedział. – Twierdziła, zarówno odpowiadając na pytania oskarżyciela, jak i w swoich wcześniejszych zeznaniach, że to byli Cal i Jim.
– Inaczej sformułuję pytanie – odezwałem się ze znużeniem, jakbym mówił sędziemu: nie do wiary, jak ten facet się czepia! Znów zwróciłem się do Chamique: – Który z nich był Calem, a który Jimem?
Chamique wskazała Barry'ego Marantza jako Cala, a Edwarda Jenrette'a jako Jima.
– Czy przedstawili się? – Spytałem.
– Nie.
– Skąd więc zna pani ich imiona?
– Tak się zwracali do siebie.
– Wróćmy do pani zeznania. Na przykład pan Marantz powiedział: „Nachyl ją, Jim". Tak?
– Tak.
– Czy jest pani świadoma, że żaden z oskarżonych nie ma na imię Cal ani Jim?
– Tak – odparła.
– Może pani to wyjaśnić?
– Nie. Powtarzam tylko, co mówili.
Żadnego wahania ani prób usprawiedliwiania się – dobra odpowiedź. Zostawiłem tę kwestię.
– Co się stało po tym, jak panią zgwałcili?
– Kazali mi się umyć.
– Jak?
– Wepchnęli mnie pod prysznic. Umyli mydłem. Prysznic miał rączkę na przewodzie. Kazali mi się wyszorować.
– A potem?
– Zabrali moje ubranie i powiedzieli, że je spalą. Potem dali mi bawełnianą koszulkę i szorty.
– Co było potem?
– Jerry zaprowadził mnie na przystanek autobusowy.
– Czy pan Flynn powiedział coś pani po drodze?
– Nie.
– Ani słowa?
– Ani słowa.
– Czy pani coś mu powiedziała?
– Nie.
Znów zrobiłem zdziwioną minę.
– Nie powiedziała mu pani, że została zgwałcona?
Uśmiechnęła się po raz pierwszy.
– Sądzi pan, że o tym nie wiedział?
Ten temat też zostawiłem. Chciałem zmienić bieg.
– Czy zatrudniła pani adwokata, Chamique?
– Tak jakby.
– Co ma znaczyć „tak jakby"?
– Właściwie go nie zatrudniałam. Sam mnie znalazł.
– Jak się nazywa?
– Horace Foley. Nie ubiera się tak ładnie jak obecny tu pan Hickory.
Słysząc to, Flair się uśmiechnął.
– Zaskarży pani podsądnych?
– Tak.
– Dlaczego chce ich pani zaskarżyć?
– Żeby zapłacili.
– Czy nie o to tutaj chodzi? – Zapytałem. – Czy nie chcemy ich ukarać?
– Owszem. Jednak zamierzam domagać się odszkodowania.
Zrobiłem taką minę, jakbym tego nie rozumiał.
– Tylko że obrona będzie twierdzić, że zmyśliła pani to wszystko, żeby wyłudzić pieniądze. Powiedzą, że żądanie odszkodowania dowodzi, iż interesują panią pieniądze.
– Interesują mnie pieniądze – odparła Chamique. – Czy powiedziałam kiedyś, że nie?
Czekałem.
– A pana nie interesują pieniądze, panie Copeland?
– Owszem – odparłem.
– I co?
– To, że obrona będzie twierdzić, że to motyw, by kłamać.
– Nic na to nie poradzę. Widzi pan, gdybym powiedziała, że nie dbam o pieniądze, to byłoby kłamstwo. – Spojrzała na ławę przysięgłych. – Gdybym siedziała tu i mówiła, że pieniądze nic dla mnie nie znaczą, uwierzylibyście? Oczywiście, że nie. Tak samo jak ja, gdybyście wy mi to powiedzieli. Interesowały mnie pieniądze, zanim mnie zgwałcili. I interesują nadal. Nie kłamię. Zgwałcili mnie. Chcę, żeby poszli za to do więzienia. A jeśli mogę otrzymać od nich również odszkodowanie, to czemu nie? Przyda mi się.
Odszedłem od barierki. Szczerość – prawdziwa szczerość – pachnie jak nic innego.
– Nie mam więcej pytań – powiedziałem.