– Mam wiadomość.
Aleksiej Kokorow wciąż był imponującym, choć odrażającym okazem. Pod koniec lat osiemdziesiątych, zanim runął mur berliński i ich życie całkowicie się zmieniło, Kokorow był podwładnym Sosha w Intouriście. Zabawne, kiedy o tym pomyśleć. W kraju byli elitą KGB. W 1974 byli „Specgrupą A" – czyli Grupą Alfa. Oficjalnie mieli zwalczać terroryzm i zbrodnie, lecz w zimowy grudniowy ranek 1979 roku ich oddział zdobył szturmem pałac Darulaman w Kabulu. Niedługo potem Sosh dostał pracę w Intouriście i przeniósł się do Nowego Jorku. Kokorow, za którym Sosh nigdy specjalnie nie przepadał, też się tam znalazł. Obaj zostawili w kraju rodziny. Tak to wtedy było. Nowy Jork potrafił zauroczyć. Wysyłano tam tylko najzagorzalszych komunistów. Jednak nawet najwierniejszych pilnował kolega, niekoniecznie lubiany i darzony zaufaniem. Nawet najbardziej lojalnym trzeba było przypominać, że w domu zostawili bliskich, którzy mogą cierpieć.
– Mów – rzucił Sosh.
Kokorow był pijakiem. Zawsze, ale za młodu czasem było to zaletą. Był silny, sprytny, a po pijanemu stawał się agresywny. I był posłuszny jak pies. Teraz lata odcisnęły na nim swoje piętno. Jego dzieci dorosły i już go nie potrzebowały. Żona opuściła go wiele lat temu. Był żałosny, ale jednak mieli wspólną przeszłość. Nie lubili się, to prawda, ale nadal łączyła ich jakaś więź. Kokorow był lojalny wobec Sosha. Dlatego Sosh trzymał go na swojej liście płac.
– Znaleźli zwłoki w lasach – powiedział Kokorow.
Sosh zamknął oczy. Tego się nie spodziewał, ale wcale go to nie zaskoczyło. Paul Copeland chciał poznać sekrety z przeszłości. Sosh miał nadzieję, że zdoła go powstrzymać. Są sprawy, o których lepiej nie wiedzieć. Gawryła i Alina, jego brat i siostra, zostali pochowani w zbiorowym grobie. Bez nagrobka, bez godności. To nigdy nie drażniło Sosha. Z prochu w proch i tak dalej. Czasem jednak zastanawiał się. Czasem zadawał sobie pytanie, czy Gawryła pewnego dnia powstanie z grobu i oskarżycielsko wskaże palcem swojego młodszego brata, tego, który ponad sześćdziesiąt lat temu ukradł mu kęs chleba. Sosh wiedział, że to był tylko jeden kęs. Niczego nie zmienił. A mimo to Sosh codziennie rano, przez całe swe życie, myślał o tym, co zrobił.
Czy z tym też tak jest? Czy martwi domagają się pomsty?
– Jak się o tym dowiedziałeś? – Zapytał Sosh.
– Od wizyty Pawła oglądałem lokalne wiadomości – odparł Kokorow. – W Internecie. Podali tę informację.
Sosh uśmiechnął się. Co za ironia losu – dwaj dawni twardziele z KGB zbierający informacje w amerykańskim Internecie.
– Co mamy robić? – Zapytał Kokorow.
– Robić?
– Tak. Co mamy robić?
– Nic, Aleksieju. To było dawno temu.
– W tym kraju morderstwo nie ulega przedawnieniu. Rozpoczną dochodzenie.
– I co odkryją?
Kokorow nic nie powiedział.
– To zamknięta sprawa. Nie ma już firmy ani kraju, który musimy chronić.
Zapadła cisza. Aleksiej gładził brodę i spoglądał w dal.
– No co?
– Czy tęsknisz do tamtych dni, Sosh? – Zapytał Kokorow.
– Tęsknię za moją młodością – odparł. – Za niczym innym.
– Ludzie bali się nas. Trzęśli się, kiedy przechodziliśmy.
– I co, to było dobre, Aleksieju?
Miał okropny uśmiech, zęby za małe w stosunku do szerokich ust, jak gryzoń.
– Nie udawaj. Mieliśmy władzę. Byliśmy bogami.
– Nie, oprychami. Nie byliśmy bogami – jedynie płatnymi siepaczami bogów. Oni mieli władzę. Baliśmy się ich, więc sprawiliśmy, że wszyscy inni bali się nas. Wtedy czuliśmy się wielcy – budząc strach słabych.
Aleksiej zbył to machnięciem ręki.
– Starzejesz się.
– Obaj się starzejemy.
– Nie podoba mi się, że ta sprawa powraca.
– Nie podobało ci się i to, że wrócił Paweł. To dlatego, że przypomina ci jego dziadka, prawda?
– Nie.
– Człowieka, którego aresztowałeś. Starca i jego starą żonę.
– Myślisz, że ty byłeś lepszy, Sosh?
– Nie. Wiem, że nie byłem.
– To nie była moja decyzja. Przecież wiesz. Doniesiono na nich, podjęliśmy działania.
– Właśnie. Bogowie kazali ci to zrobić. A ty posłuchałeś. Nadal czujesz się wielki?
– To nie było tak.
– Dokładnie tak.
– Zrobiłbyś to samo.
– Tak, zrobiłbym.
– Robiliśmy to dla sprawy.
– Naprawdę w to wierzyłeś, Aleksieju?
– Tak. Nadal wierzę. I wciąż się zastanawiam, czy naprawdę się myliliśmy. Kiedy widzę wszystkie zagrożenia, które sprowadziła wolność, wciąż się zastanawiam.
– A ja nie – powiedział Sosh. – Byliśmy zbirami. Cisza.
– I co będzie teraz, kiedy znaleźli ciało?
– Może nic. Może umrze jeszcze kilka osób. A może Paweł w końcu będzie miał okazję stawić czoło swojej przeszłości.
– Nie powiedziałeś mu, że nie powinien tego robić, że powinien pozostawić przeszłość w spokoju?
– Powiedziałem. Jednak nie chciał słuchać. Kto wie, który z nas miał rację?
Przyszedł doktor McFadden i oznajmił mi, że miałem szczęście, gdyż kula przeszła przez tkanki, nie uszkadzając żadnego z organów wewnętrznych. Zawsze przewracam oczami, kiedy postrzelony bohater wstaje i chodzi, jakby nic się nie stało. Jednak naprawdę wiele ran postrzałowych goi się w taki właśnie sposób. Siedzenie w szpitalnym łóżku w niczym nie jest lepsze od siedzenia w domu.
– Bardziej niepokoi mnie to uderzenie w głowę – dodał.
– Mogę jednak iść do domu?
– Proszę się przed tym chwilę przespać, dobrze? Zobaczymy, jak będzie się pan czuł po przebudzeniu. Myślę, że powinien pan zostać tu na noc.
Miałem zamiar się sprzeczać, ale wychodząc do domu, niczego bym nie zyskał. Byłem obolały, chory i przygnębiony. Zapewne wyglądałem okropnie i tylko przeraziłbym swoim wyglądem Carę.
Znaleźli w lesie zwłoki. Wciąż nie mieściło mi się to w głowie.
Muse przesłała do szpitala faks ze wstępnymi wynikami autopsji. Na razie niewiele wiedzieli, ale trudno było nie wierzyć, że to nie moja siostra. Lowell i Muse dokładnie przejrzeli wszystkie zaginione w tym rejonie kobiety, sprawdzając, czy rysopis którejś z nieodnalezionych pasuje do szkieletu. Poszukiwania były bezowocne – jedyną zaginioną osobą wytypowaną przez komputer była moja siostra.
Na razie koroner nie określiła przyczyny zgonu. W przypadku szkieletu w takim stanie nie było w tym niczego dziwnego. Jeśli zabójca poderżnął jej gardło lub zakopał żywcem, nigdy nie będą wiedzieli. Nie będzie żadnych śladów na kościach. Tkanka chrzęstna i organy wewnętrzne już dawno się rozłożyły, przed wieloma laty padłszy łupem jakichś pasożytów.
Przeszedłem do kluczowego dowodu. Do wgłębienia kości łonowych.
Ofiara rodziła.
Znów zacząłem się nad tym zastanawiać. Pytałem sam siebie, czy to możliwe. W innych okolicznościach mogłoby mi to dać nadzieję, że wykopaną ofiarą nie była moja siostra. Tylko że w takim wypadku co mógłbym stwierdzić? To, że mniej więcej w tym samym czasie jakaś inna dziewczyna – której nikt nie szukał – została zamordowana i zakopana w tym samym miejscu, co dwie ofiary z obozu?
To nie miało sensu.
Coś przeoczyłem. Nawet bardzo dużo.
Wyjąłem telefon komórkowy. W szpitalu nie było zasięgu, ale odszukałem numer Yorka. Zadzwoniłem do niego z telefonu stojącego przy łóżku.
– Coś nowego? – Zapytałem.
– Czy pan wie, która jest godzina?
– Nie wiem. – Sprawdziłem. – Kilka minut po dziesiątej – poinformowałem go. – Coś nowego?
Westchnął.
– Balistyka potwierdziła to, co już wiedzieliśmy. Broń, z której strzelał do pana Silverstein, była tą samą, której użył do zamordowania Gila Pereza. I chociaż badania DNA potrwają kilka tygodni, grupa krwi z tylnego siedzenia volkswagena garbusa pasuje do grupy krwi Pereza. W terminologii sportowej byłby to gem, set, mecz.
– Co powiedziała Lucy?
– Dillon mówił, że niewiele pomogła. Była w szoku. Powiedziała, że jej ojciec był chory i zapewne wyobraził sobie, że coś mu grozi.
– I Dillon to kupił?
– Jasne, czemu nie? Tak czy inaczej, nasza sprawa jest zamknięta. Jak się pan czuje?
– Kwitnąco.
– Dillon też raz został postrzelony.
– Tylko raz?
– Dobre. W każdym razie pokazuje bliznę każdej kobiecie, z którą się spotyka. Mówi, że to je kręci. Warto zapamiętać.
– Dillona porady dla uwodzicieli. Dzięki.
– Niech pan zgadnie, co im mówi, pokazując tę bliznę?
– Hej, dziecino, a chcesz zobaczyć moją armatę?
– Do licha, skąd pan wie?
– Dokąd poszła Lucy, kiedy skończyliście ją przesłuchiwać?
– Odwieźliśmy ją do jej mieszkania w kampusie.
– W porządku, dziękuję.
Rozłączyłem się i wybrałem numer Lucy. Zgłosiła się jej poczta głosowa. Zostawiłem wiadomość. Potem zadzwoniłem na komórkę Muse.
– Gdzie jesteś? – Zapytałem.
– Wracam do domu, czemu pytasz?
– Pomyślałem, że może jedziesz do Reston, żeby zadać Lucy kilka pytań.
– Już tam byłam.
– I co?
– Nie otworzyła drzwi. Jednak widziałam zapalone światła. Jest w domu.
– Nic jej nie jest?
– A skąd mam wiedzieć?
Nie spodobało mi się to. Jej ojciec zginął, a ona jest sama w domu.
– Jak daleko jesteś od szpitala?
– Piętnaście minut jazdy.
– Możesz mnie zabrać?
– Wypuścili cię?
– A kto mnie zatrzyma? Poza tym wyjdę tylko na chwilę.
– Czy ty, mój szef, prosisz mnie, żebym podwiozła cię do domu przyjaciółki?
– Nie. Ja, prokurator okręgowy, proszę cię, żebyś zawiozła mnie do domu jednej z osób mogących mieć informacje o dokonanym niedawno morderstwie.
– Tak czy inaczej zaraz tam będę.
Nikt mnie nie zatrzymywał, kiedy opuszczałem szpital.
Nie czułem się najlepiej, ale bywało gorzej. Niepokoiłem się o Lucy i coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, że to coś więcej niż zwykły niepokój.
Tęskniłem za nią.
Brakowało mi jej w sposób, w jaki tęskni się za kimś, kogo się kocha. Mógłbym kluczyć, osłabić wagę tego stwierdzenia, powiedzieć, że moje emocje uległy rozchwianiu w wyniku ostatnich burzliwych wydarzeń, przypisać to nostalgii za lepszymi czasami, za chwilami niewinnej młodości, kiedy moi rodzice byli razem, a moja siostra żyła – do licha, nawet Jane była gdzieś zdrowa, piękna i szczęśliwa. Jednak nie.
Lubiłem być z Lucy. Podobało mi się to, co wtedy czułem. Lubiłem być z nią tak, jak lubisz być z kimś, w kim się zakochałeś. Nie muszę nic więcej wyjaśniać.
Muse prowadziła. Jej samochód był mały i ciasny. Nie jestem miłośnikiem motoryzacji i nie miałem pojęcia, co to za model, ale cuchnął dymem z papierosów. Widocznie zauważyła moją minę, ponieważ wyjaśniła:
– Moja matka jest nałogową palaczką.
– Uhm.
– Mieszka ze mną. Tylko chwilowo. Dopóki nie znajdzie męża numer pięć. W międzyczasie mówię jej, żeby nie paliła w moim wozie.
– A ona to ignoruje.
– Nie, nie. Myślę, że moje gadanie prowokuje ją do palenia. To samo w mieszkaniu. Wracam z pracy do domu, otwieram drzwi i mam wrażenie, że wpadłam do popielniczki.
– Wolałbym, żebyś jechała szybciej.
– Będziesz jutro mógł stawić się w sądzie?
– Tak myślę, tak.
– Sędzia Pierce chce się spotkać ze stronami w swoim gabinecie.
– Domyślasz się po co?
– Nie.
– O której?
– Dokładnie o dziewiątej rano.
– Będę.
– Chcesz, żebym cię podwiozła?
– Chcę.
– Mogę wziąć samochód firmy?
– Nie pracujemy dla żadnej firmy. Pracujemy dla okręgu.
– No to wóz okręgu?
– Może być.
– Super. – Przez chwilę jechała, nic nie mówiąc. – Przykro mi z powodu twojej siostry.
Nic nie powiedziałem. Wciąż nie wiedziałem, jak reagować na ten fakt. Może czekałem na ostateczną identyfikację. A może po dwudziestoletniej żałobie nie byłem w stanie nadal jej opłakiwać. Albo, co najbardziej prawdopodobne, spychałem emocje w najgłębszy kąt.
Zginęły jeszcze dwie osoby.
Cokolwiek stało się przed dwudziestoma laty w lasach… Może miejscowe dzieciaki miały rację, te które mówiły, że pożarł ich potwór lub porwał strach. Cokolwiek zabiło Margot Green i Douga Billinghama, a najprawdopodobniej i Camille Copeland, wciąż było żywe, wciąż oddychało, nadal pozbawiało życia. Może przespało te dwadzieścia lat. Może przeniosło się w inne miejsce lub do lasów w innych stanach. Teraz jednak potwór wrócił – i niech mnie szlag, jeśli znów pozwolę mu uciec.
Hotele asystenckie uniwersytetu Reston sprawiały przygnębiające wrażenie. Udające stare, ceglane budynki były stłoczone i kiepsko oświetlone. Pomyślałem, że może to i dobrze.
– Zechcesz poczekać w samochodzie? – Zapytałem.
– Muszę coś szybko załatwić – powiedziała Muse. – Zaraz wrócę.
Poszedłem chodnikiem. Światła były zgaszone, ale słyszałem muzykę. Rozpoznałem piosenkę. Somebody Bonnie McKee. Przygnębiająca jak diabli – tym „kimś" była idealna miłość, która gdzieś tam czeka i która nigdy się nie spełni – ale to cała Lucy. Uwielbiała takie ckliwe kawałki. Zapukałem do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Zadzwoniłem i ponownie zapukałem. Wciąż nic.
– Luce!
Nic.
– Luce!
Zapukałem jeszcze raz. Cokolwiek podał mi lekarz, przestawało działać. Czułem pozszywany bok. Miałem wrażenie, że przy każdym ruchu szwy rozrywają mi skórę – i tak właśnie było.
– Luce!
Spróbowałem przekręcić klamkę. Drzwi były zamknięte. Próbowałem zajrzeć przez okna. W środku było zbyt ciemno. Usiłowałem je otworzyć. Oba były zamknięte.
– Daj spokój, wiem, że tam jesteś.
Usłyszałem podjeżdżający samochód. To była Muse. Zatrzymała wóz i wysiadła.
– Masz – powiedziała.
– Co to?
– Klucz uniwersalny. Dostałam go od ochrony.
Muse.
Rzuciła mi go i wróciła do samochodu. Wetknąłem klucz do zamka, zapukałem jeszcze raz, przekręciłem. Drzwi się otworzyły. Wszedłem i zamknąłem je za sobą.
– Nie zapalaj światła.
To była Lucy.
– Zostaw mnie samą, Cope, dobrze?
IPod zaczął odtwarzać następny utwór. Alejandro Escovedo śpiewnie pytał, cóż to za miłość niszczy matkę i każe jej przedzierać się przez gąszcz drzew.
– Powinnaś puścić jedną z tych składanek K-tel – powiedziałem.
– Co?
– No wiesz, jedna z tych, które kiedyś reklamowali w telewizji. Time Life prezentuje najbardziej przygnębiające piosenki wszech czasów.
Usłyszałem, jak parsknęła śmiechem. Moje oczy oswajały się z mrokiem. Zobaczyłem, że siedzi na kanapie. Podszedłem bliżej.
– Nie – powiedziała.
Jednak to mnie nie powstrzymało. Usiadłem przy niej. W ręku trzymała butelkę wódki. Do połowy pustą. Rozejrzałem się. W mieszkaniu nie było niczego osobistego, niczego nowego, kolorowego czy wesołego.
– Ira – powiedziała.
– Tak mi przykro.
– Policja mówi, że zabił Gila.
– A co ty myślisz?
– Widziałam krew w jego samochodzie. Postrzelił cię. No cóż, tak, myślę, że zabił Gila.
– Dlaczego?
Nie odpowiedziała. Pociągnęła następny łyk.
– Może mi to oddasz? – Zaproponowałem.
– Oto czym jestem, Cope.
– Nie, nie jesteś.
– Nie jestem dla ciebie. Nie możesz mnie ocalić.
Miałem na to kilka odpowiedzi, ale wszystkie były wyświechtane. Nie powiedziałem nic.
– Kocham cię. No wiesz, nigdy nie przestałam cię kochać. Miałam innych mężczyzn. Różne związki. Jednak ty zawsze tam byłeś. W naszym pokoju. Nawet w naszym łóżku. To głupie, idiotyczne, bo byliśmy jeszcze dziećmi, ale tak już jest.
– Rozumiem.
– Oni myślą, że może to Ira zabił Margot i Douga?
– A ty nie?
– On tylko chciał, żeby to odeszło. Wiesz? To było tak bolesne, przysporzyło tylu cierpień. A potem, kiedy zobaczył Gila, pewnie było tak, jakby duch wrócił, żeby go dręczyć.
– Przykro mi – powtórzyłem.
– Wracaj do domu, Cope.
– Wolałbym zostać.
– Nie ty o tym decydujesz. To mój dom. Moje życie. Idź do domu.
Pociągnęła następny łyk.
– Nie chcę cię tak zostawiać. Zaśmiała się z odrobiną goryczy.
– A co, czy to pierwszy raz?
Spojrzała na mnie, oczekując, że będę się spierał. Nie zamierzałem.
– Tak właśnie robię. Piję po ciemku i puszczam te przeklęte piosenki. Wkrótce zacznę dryfować albo urwie mi się film – jak wolisz. A jutro prawie nie będę miała kaca.
– Chcę zostać.
– Nie chcę, żebyś tu został.
– Nie ze względu na ciebie. Na mnie. Chcę być z tobą. Szczególnie dziś wieczorem.
– Nie chcę cię tu. Będzie jeszcze gorzej.
– Przecież…
– Proszę – powiedziała błagalnie. – Proszę, zostaw mnie samą. Jutro. Możemy znów zacząć jutro.