– No i mamy tu problem.
Szeryf Lowell wytarł nos w chustkę wielkości cyrkowego namiotu. Jego biuro było nowocześniejsze, niż Muse oczekiwała, ale jej oczekiwania nie były szczególnie wygórowane. Budynek był nowy, wnętrza nowoczesne i czyste, podzielone na przegrody z monitorami komputerowymi. Mnóstwo bieli i szarości.
– Co mamy – odparła Muse – to zwłoki.
– Nie o tym mówię. – Pokazał kubek, który trzymał w ręce. – Jak kawa?
– Prawdę mówiąc, nadzwyczajna.
– Kiedyś była ohydna. Jedni chłopcy parzyli za mocną, inni za słabą. Za długo stała na piecu. Aż wreszcie w zeszłym roku jeden z zacnych obywateli naszej społeczności przekazał nam w darze zaparzarkę do kawy. A wy używacie takich zaparzarek?
– Szeryfie?
– Tak?
– Czy próbuje mnie pan urzec swoim przaśnym, staroświeckim czarem?
Uśmiechnął się.
– Trochę.
– Niech mnie pan uważa za urzeczoną. Na czym polega ten nasz problem?
– Właśnie znaleźliśmy kości, które niewątpliwie bardzo długo leżały w tych lasach. Znamy trzy fakty: należą do kobiety, białej, metr sześćdziesiąt dwa. To wszystko, co wiemy. Już sprawdziłem rejestry. Nie ma w nich żadnych adnotacji o żadnej odpowiadającej temu rysopisowi kobiecie, zaginionej w promieniu siedemdziesięciu kilometrów.
– Oboje wiemy, kim ona jest – powiedziała Muse.
– Nie, jeszcze nie wiemy.
– Myśli pan, że jakaś inna dziewczyna z tego obozu została zamordowana i pochowana obok tych dwóch ciał?
– Tego nie powiedziałem.
– Zatem co pan powiedział?
– To, że jeszcze nie zidentyfikowano tych kości. Doktor O’Neill jeszcze nad tym pracuje. Zażądaliśmy zdjęć dentystycznych Camille Copeland. Za dzień lub dwa będziemy mieli pewność. Nie ma pośpiechu. Mamy inne sprawy.
– Nie ma pośpiechu?
– Tak powiedziałem.
– Chyba nie nadążam.
– Widzi pani, w tym momencie muszę sobie zadać pytanie, pani inspektor Muse, co jest dla pani ważniejsze? Czy przyjechała tu pani jako funkcjonariuszka wymiaru sprawiedliwości, czy współpracownica polityka?
– Co ma pan na myśli, do diabła?
– Jest pani głównym inspektorem w biurze prokuratora okręgowego. Chciałbym wierzyć, że osoba na tym stanowisku, szczególnie dama w pani wieku, zdobyła je dzięki swoim zdolnościom i umiejętnościom. Jednak nie od dziś chodzę po tym świecie. Słyszałem o łapownictwie, nepotyzmie i wazeliniarstwie. Dlatego pytam…
– Zasłużyłam na nie.
– Jestem tego pewien.
Muse pokręciła głową.
– Nie do wiary, że muszę się przed panem tłumaczyć.
– Niestety, moja droga, musisz. Ponieważ gdyby to była pani sprawa, a ja wetknąłbym w nią nos i wiedziałaby pani, że zaraz pognam do domu i opowiem o wszystkim mojemu szefowi – komuś, kto był co najmniej w to zamieszany – co by pani zrobiła?
– Myśli pan, że próbowałabym zamieść śmieci pod dywan?
Lowell wzruszył ramionami.
– Inaczej: gdybym na przykład był zastępcą szeryfa zatrudnionym przez szefa zamieszanego w to morderstwo, co by pani pomyślała?
Muse usiadła.
– No dobrze – powiedziała. – Co mogę zrobić, żeby pana uspokoić?
– Może pani dać mi trochę czasu na zidentyfikowanie ciała.
– Nie chce pan, żeby Copeland się dowiedział, co tu znaleźliśmy?
– Czekał dwadzieścia lat. Chyba może poczekać jeszcze dzień czy dwa?
Muse zrozumiała, do czego to zmierza.
– Chcę poprowadzić to śledztwo jak należy – zapewniła – ale nie podoba mi się okłamywanie człowieka, którego darzę zaufaniem i szacunkiem.
– Życie jest ciężkie, pani inspektor.
Zmarszczyła brwi.
– I chcę jeszcze czegoś – ciągnął Lowell. – Musi mi pani powiedzieć, dlaczego ten cały Barrett przyjechał tu ze swoją zabawką szukać zakopanych dawno temu zwłok.
– Mówiłam panu. Chcieli przetestować to urządzenie w terenie.
– Pracuje pani w Newark w New Jersey. Chce mi pani powiedzieć, że nie macie tam miejsc, w których moglibyście szukać zakopanych ciał?
Oczywiście, miał rację. Czas wszystko wyjaśnić.
– W Nowym Jorku znaleziono zwłoki zamordowanego mężczyzny – powiedziała Muse. – Mój szef uważa, że to był Gil Perez.
Lowell zgubił gdzieś swoją pokerową twarz.
– Może pani powtórzyć?
Już miała mu to wyjaśnić, gdy do biura wpadła Tara O’Neill. Lowell wyglądał na zirytowanego tym, że im przeszkodziła, ale zachował spokój.
– Co się stało, Taro?
– Odkryłam coś – powiedziała. – Myślę, że to ważne.
Po tym, jak Cope wysiadł z samochodu, Lucy przez ponad pięć minut siedziała z uśmiechem na ustach. Wciąż była oszołomiona jego pocałunkiem. Nigdy nie doświadczyła czegoś takiego. Sposób, w jaki ujął w dłonie jej twarz, w jaki na nią patrzył… Jakby jej serce nie tylko zaczęło mocniej bić, ale uleciało pod niebo.
To było cudowne. Przerażające.
Przejrzała jego płyty kompaktowe, znalazła Bena Foldsa i puściła Brick. Nigdy nie wiedziała, o czym właściwie jest ta piosenka – o przedawkowaniu, aborcji czy załamaniu nerwowym – ale w końcu kobieta jest cegłą, która ciągnie go na dno.
Chyba smutna muzyka jest lepsza od popijania. Jednak niewiele.
Gdy zgasiła silnik, zobaczyła zielony samochód, forda z nowojorską rejestracją, podjeżdżający pod budynek. Zaparkował w niedozwolonym miejscu. Wysiedli z niego dwaj mężczyźni – jeden wysoki, drugi zbudowany jak cementowy blok – i weszli do środka. Lucy nie wiedziała, co to ma oznaczać. Zapewne nic.
Klucze do garbusa Iry miała w torebce. Pogrzebała w niej i je znalazła. Włożyła do ust gumę do żucia. Gdyby Cope znów chciał ją pocałować, niech ją diabli, jeśli miałby go zniechęcić brzydki zapach z ust.
Zastanawiała się, co Ira chce powiedzieć Cope'owi. I co w ogóle pamięta. Nigdy nie rozmawiali o tamtej nocy, oni, ojciec i córka. Ani razu. A powinni. To mogłoby wszystko zmienić. Chociaż może niczego by nie zmieniło. Martwi pozostaliby martwymi, żywi wciąż by żyli. Nieszczególnie głęboka myśl, ale cóż.
Wysiadła z samochodu i ruszyła do starego volkswagena. Wycelowała w jego kierunku kluczyk, który trzymała w ręku. Dziwne, jak człowiek przyzwyczaja się do różnych rzeczy. Dziś żadnego samochodu nie otwiera się kluczykami. Wszystkie są na pilota. Oczywiście nie garbus. Wepchnęła klucz do zamka w drzwiczkach po stronie kierowcy i przekręciła. Zamek był zardzewiały i musiała włożyć w to trochę siły, ale otworzyła drzwi.
Myślała o swoim życiu, o błędach, jakie popełniła. Mówiła Cope'owi o tym, że od tamtej nocy ma wrażenie, że została zepchnięta i spada po zboczu, nie mogąc się zatrzymać. Powiedziała prawdę. W ciągu tych lat próbował ją odnaleźć, ale ukrywała się. Może powinna skontaktować się z nim wcześniej. Może powinna była od razu spróbować ustalić, co zdarzyło się tamtej nocy. Zamiast to zrobić, chowasz się za murem niepamięci. Nie chcesz stawić temu czoła. Tak bardzo obawiasz się konfrontacji, że znajdujesz rozmaite sposoby, by się ukryć. A kryjówka Lucy była tam, gdzie ludzie chowają się najczęściej – na dnie butelki.
Ludzie nie szukają w butelce ucieczki.
Szukają kryjówki.
Usiadła za kierownicą i natychmiast zdała sobie sprawę, że coś jest nie tak.
Pierwszy widoczny dowód znajdował się na siedzeniu pasażera. Popatrzyła na nie i ściągnęła brwi.
Puszka po napoju gazowanym.
Ściśle mówiąc, po dietetycznej coli.
Podniosła ją. W środku było jeszcze trochę płynu. Zastanowiła się. Od jak dawna nie otwierała garbusa? Co najmniej od trzech lub czterech tygodni. Wtedy nie było tu tej puszki. Albo jeśli była, to ona jej nie zauważyła. Być może.
Potem poczuła ten odór.
Przypomniała sobie coś, co zdarzyło się w lesie w pobliżu obozu, kiedy miała dwanaście lat. Usłyszeli strzały i Ira się wściekł. Myśliwi wtargnęli na ich ziemię. Znalazł ich i zaczął krzyczeć, że to prywatna własność. Jeden z myśliwych też zaczął krzyczeć. Podszedł do nich, stukał palcem w pierś Iry i Lucy pamiętała, że okropnie śmierdział.
Teraz też czuła ten odór.
Odwróciła się i spojrzała na tył samochodu.
Zobaczyła na podłodze krew.
I wtedy usłyszała huk wystrzału w oddali.
Resztki szkieletu ułożono na nierdzewnym stole z maleńkimi otworami. Te otworki ułatwiały zmywanie go wodą z węża. Podłoga była wykafelkowana i lekko nachylona do otworu ściekowego na środku, jak kabina prysznica w siłowni, co również ułatwiało pozbywanie się resztek. Muse wolała nie myśleć, co tkwiło w takich ściekach, czym je udrażniali, czy wystarczał „Kret" czy też musieli używać silniejszego środka.
Lowell stał po jednej stronie stołu, Muse i Tara O’Neill po drugiej.
– No i w czym rzecz? – Zapytał Lowell.
– Po pierwsze, brakuje kilku kości. Pójdę tam później i rozejrzę się jeszcze raz. Małe kawałki, nic ważnego. To normalne w takich przypadkach. Miałam zrobić kilka zdjęć rentgenowskich, sprawdzić ośrodki kostnienia, szczególnie w obojczyku.
– Co nam to powie?
– Da pewne pojęcie o wieku ofiary. W miarę, jak się starzejemy, kości przestają rosnąć. Ostatnie centrum kostnienia jest właśnie tam, w miejscu, gdzie obojczyk spotyka się z mostkiem. Ten proces ustaje mniej więcej w wieku dwudziestu ośmiu lat. Teraz jednak nie jest to istotne.
Lowell spojrzał na Muse. Wzruszyła ramionami.
– No więc co takiego ważnego odkryłaś?
– To.
O’Neill wskazała miednicę.
– Już mi pani to pokazywała – powiedziała Muse. – To dowodzi, że jest to szkielet kobiety.
– Tak, owszem. Miednica jest szersza, jak już mówiłam. Ponadto mamy mniej uwydatniony wał nadoczodołowy i mniejszą gęstość tkanki kostnej – wszystko to dowodzi, iż to kobieta. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Patrzymy na szkielet kobiety.
– Zatem co chce nam pani pokazać?
– Kość łonową.
– Co z nią?
– Widzicie to tutaj? Nazywamy to wgłębieniem albo dołkiem kości łonowej.
– Jasne.
– Tkanka chrzestna łączy kości. To podstawowy fakt z dziedziny anatomii. Zapewne dobrze wam znany. Najczęściej myślimy o tkance chrzęstnej w kolanach i łokciach. Jest elastyczna. Rozciągliwa. Jednak widzicie to? Te ślady na powierzchni kości łonowej? Powstały w miejscu, gdzie kości kiedyś się stykały, a później się rozeszły.
O’Neill spojrzała na nich. Miała zarumienioną twarz.
– Nadążacie?
– Nie – odpowiedziała Muse.
– Takie ślady powstają, kiedy tkanka chrzęstna zostaje rozciągnięta. Kiedy kości łonowe się rozchodzą.
Muse spojrzała na Lowella. Szeryf wzruszył ramionami.
– A to oznacza…? – Spróbowała Muse.
– To oznacza, że za życia ofiary te kości się rozeszły. A to świadczy, pani inspektor Muse, że ta kobieta rodziła.