Lucy chciała wprowadzić do wyszukiwarki Google nazwisko „Manolo Santiago". Zapewne był to jakiś reporter piszący artykuł o tym sukinsynu Waynie Steubensie, czyli Letnim Rzeźniku – ale w gabinecie czekał na nią Lonnie. Nawet nie podniósł głowy, kiedy weszła. Stanęła nad nim, zamierzając w ten sposób trochę go zastraszyć.
– Ty wiesz, kto przysłał ten dziennik – powiedziała.
– Nie mam pewności.
– Jednak?
Lonnie nabrał tchu, zbierając siły. Miała nadzieję, że do wyznania.
– Wiesz coś o ustalaniu nadawcy e-maila?
– Nie – odparła Lucy, wracając do swojego biurka.
– Kiedy otrzymujesz e-mail, wiesz, że ma on swoją ścieżkę, SMTP oraz identyfikator?
– Załóżmy, że wiem.
– Zasadniczo można w ten sposób ustalić, jak do ciebie dotarł. Którędy szedł, gdzie został nadany, jaką drogę przebył w Internecie z punktu A do punktu B. To coś w rodzaju stempli pocztowych.
– W porządku.
– Oczywiście są sposoby, żeby wysłać list anonimowo. Zwykle jednak, nawet w takim przypadku, zostają pewne ślady.
– Wspaniale, Lonnie, super. – Wyraźnie zwlekał. – Zatem mogę założyć, że znalazłeś kilka takich śladów tej wiadomości, do której był załączony tekst?
– Tak – powiedział Lonnie. Teraz podniósł głowę i zdołał się uśmiechnąć. – Już nie będę cię pytał, dlaczego chcesz poznać nazwisko nadawcy.
– To dobrze.
– Ponieważ cię znam, Lucy. Jak większość gorących sztuk, jesteś jak wrzód na dupie. Jednak masz również przerażająco niewzruszone zasady. Jeśli postanowiłaś je złamać, nadużyć zaufania twoich studentów i namówić mnie do tego, musisz mieć dobry powód. Założę się, że to sprawa życia i śmierci.
Lucy nic nie powiedziała.
– To sprawa życia i śmierci, prawda?
– Po prostu powiedz mi, Lonnie.
– Ten e-mail przyszedł z jednego z kilku komputerów biblioteki Frosta.
– Z biblioteki – powtórzyła. – Tam jest ich ile… Pięćdziesiąt?
– Mniej więcej.
– No to nigdy się nie dowiemy, kto go przysłał.
Lonnie poruszył głową gestem oznaczającym i tak, i nie.
– Wiemy, kiedy został wysłany. O szóstej czterdzieści dwie przedwczoraj.
– I w czym nam to pomoże?
– Studenci korzystający z komputera muszą się wpisywać. Nie przydziela im się konkretnej maszyny – personel zrezygnował z tego już dwa lata temu – ale rezerwuje godzinę czasu pracy. Poszedłem do biblioteki i sprawdziłem zapisy. Porównałem rejestr osób korzystających przedwczoraj z komputerów między szóstą a siódmą z listą twoich studentów.
Zamilkł.
– Co?
– Tylko jedna osoba spełniała oba kryteria.
– Kto?
Lonnie podszedł do okna i spojrzał na dziedziniec.
– Podpowiem ci – rzekł.
– Lonnie, naprawdę nie jestem w nastroju…
– To pewna mała lizuska. Lucy zamarła.
– Sylvia Potter?
Wciąż stał plecami do niej.
– Lonnie, chcesz mi powiedzieć, że to Sylvia Potter napisała ten tekst?
– Tak. Właśnie to chcę ci powiedzieć.
Wracając do biura, zadzwoniłem do Loren Muse.
– Potrzebna mi jeszcze jedna przysługa – powiedziałem.
– Strzelaj.
– Chcę, żebyś dowiedziała się wszystkiego o pewnym numerze telefonu. Kto był jego właścicielem. Do kogo dzwonił. Wszystko.
Podałem jej numer, który dostałem od Rayi Singh.
– Daj mi dziesięć minut.
– Tylko tyle?
– Hej, nie zostałam starszym inspektorem dochodzeniowym dlatego, że mam ładny tyłek.
– Kto tak twierdzi?
Roześmiała się.
– Lubię, kiedy jesteś wyluzowany, Cope.
– Nie przyzwyczajaj się.
Rozłączyłem się. Moja odzywka była niewłaściwa… Choć może w pełni usprawiedliwiona jej wzmianką o ładnym tyłku? Nietrudno krytykować polityczną poprawność. Doprowadzona do absurdu, jest łatwym obiektem drwin. Jednak widziałem też, jak to jest, kiedy pozwala się w pracy na takie rzeczy. Robi się nieprzyjemnie i ponuro.
To tak jak z tymi pozornie przesadnymi środkami ostrożności obowiązującymi rowerzystów. Dzieciak zawsze musi nosić kask. Place zabaw muszą być wyłożone specjalną matą, drabinki nie mogą być zbyt wysokie, dzieciak nie powinien sam przechodzić przez ulicę, a poza tym gdzie jego ochraniacze na zęby i okulary? Tak łatwo żartować sobie z takich rzeczy i zawsze znajdzie się jakiś dowcipniś, który przyśle e-maila z wiadomością: „Hej, zrobiliśmy tak i przeżyliśmy". Jednak w rzeczywistości wielu dzieciom nie udaje się przeżyć.
Kiedyś dzieci miały więcej wolności. Nie wiedziały, jakie zło czai się w mroku. Niektóre pojechały na obóz w czasach, gdy nie podejmowano takich środków ostrożności i pozwalano dzieciom być dziećmi. Niektóre z nich wymknęły się w nocy do lasu i już nikt nigdy ich nie zobaczył.
Lucy Gold zadzwoniła do pokoju Sylvii Potter. Nikt nie odebrał. Nic dziwnego. Sprawdziła uczelnianą książkę telefoniczną, ale nie było w niej telefonów komórkowych. Przypomniała sobie, że widziała, jak Sylvia posługiwała się palmtopem BlackBerry, więc posłała jej e-maila z prośbą, żeby Sylvia jak najszybciej do niej zadzwoniła.
Po niecałych dziesięciu minutach otrzymała odpowiedź.
– Miałam do pani zadzwonić, pani profesor?
– Tak, Sylvio. Dziękuję ci. Myślisz, że mogłabyś wpaść do mojego gabinetu?
– Kiedy?
– Teraz, jeśli to możliwe. Kilkusekundowa cisza.
– Sylvio?
– Zaraz zaczynam zajęcia z angielskiego – powiedziała Sylvia. – Mam dziś przedstawić mój końcowy projekt. Mogę przyjść, kiedy skończę?
– Byłoby miło – odparła Lucy.
– Powinnam tam być za mniej więcej dwie godziny.
– Świetnie, będę tu.
Znów chwila ciszy.
– Czy może mi pani powiedzieć, o co chodzi, pani profesor?
– To może zaczekać, Sylvio, nie przejmuj się. Zobaczymy się po zajęciach.
– Cześć.
To była Loren Muse. Był ranek, dzień później, i znów byłem w sądzie. Flair Hickory za kilka minut miał zacząć przesłuchanie.
– Cześć – odpowiedziałem.
– Wyglądasz okropnie.
– Och, naprawdę niezły z ciebie detektyw.
– Martwisz się o przesłuchanie?
– Oczywiście.
– Chamique sobie poradzi. Zrobiłeś kawał dobrej roboty.
Skinąłem głową, próbując skupić się na sprawie. Muse szła obok mnie.
– Och – przypomniała sobie – ten numer telefonu, który mi podałeś. Mam złe wieści.
Czekałem.
– Jest jednorazowy.
Co oznaczało, że ktoś kupił go z darmowym limitem minut i nie podał swojego nazwiska.
– Nie muszę wiedzieć, kto go kupił. Wystarczy, jeśli się dowiem, do kogo dzwonił i kto dzwonił do niego.
– Trudno się tego dowiedzieć. A normalnymi kanałami to niemal niemożliwe. Ktokolwiek to był, kupił to przez Internet od pośrednika innego pośrednika. Trochę trwało, zanim wytropiłam wszystkich i zmusiłam ich do wydania rejestrów.
Pokręciłem głową. Weszliśmy na salę sądową.
– Jeszcze jedno, słyszałeś o MVD? – Spytała.
– Most Valuable Detection.
– Właśnie, największa prywatna agencja detektywistyczna w tym stanie. Cingle Shaker, kobieta, którą posłałam na tych chłopaków z akademika, pracowała dla nich. Plotka głosi, że dostali na ciebie zlecenie bez limitu kosztów na wygrzebanie czegoś obciążającego Dotarłem do swojego stolika.
– Świetnie.
Dałem jej zdjęcie Gila Pereza. Spojrzała na nie.
– I co?
– Czy Farrell Lynch wciąż robi dla nas komputerową robotę?
– Tak.
– Poproś go, żeby postarzył tego faceta. O dwadzieścia lat. I niech go pokaże z ogoloną głową.
Loren Muse już miała o coś spytać, ale powstrzymał ją wyraz mojej twarzy. Wzruszyła ramionami i odeszła. Usiadłem. Wszedł sędzia Pierce. Wszyscy wstaliśmy. Potem Chamique Johnson zajęła miejsce na podium dla świadków.
Flair Hickory wstał i starannie zapiął marynarkę. Zmarszczyłem brwi. Ostatni raz widziałem garnitur w takim niebieskoszarym odcieniu na zdjęciach maturalnych z 1978 roku. Uśmiechnął się do Chamique.
– Dzień dobry, panno Johnson.
Chamique wyglądała na przerażoną.
– Dzień dobry – zdołała wykrztusić.
Flair przedstawił się, jakby spotkali się na koktajlu. Potem zajął się jej kryminalną przeszłością. Była aresztowana za prostytucję, zgadza się? Była aresztowana za posiadanie narkotyków, zgadza się? Była oskarżona o upicie klienta i kradzież osiemdziesięciu dolarów, zgadza się?
Nie zgłaszałem sprzeciwu.
Była to cześć mojej strategii prawdziwego portretu, z brodawkami i wszystkim. Wiele tych spraw wyciągnąłem podczas przesłuchania, ale taktyka Flaira była skuteczna. Jeszcze nie poprosił jej o wyjaśnienie żadnego fragmentu jej zeznań. Rozgrzewał się, przypominając fakty i policyjne raporty.
Po dwudziestu minutach zaczął prawdziwe przesłuchanie.
– Paliła pani marihuanę, prawda?
– Taaak – odparła Chamique.
– Czy paliła ją pani w noc rzekomej napaści?
– Nie.
– Nie. – Flair przycisnął dłoń do piersi, jakby ta odpowiedź wstrząsnęła nim go głębi. – Hmmm. Czy spożywała pani napoje wyskokowe?
– Czy co?
– Czy piła pani jakiś alkohol? Piwo lub wino?
– Nie.
– Nic?
– Nic.
– Hmmm. A co z innymi drinkami? Na przykład gazowanymi?
Miałem zamiar zgłosić sprzeciw, ale przecież chciałem, aby w miarę możliwości odpowiadała na wszystkie pytania.
– Wypiłam trochę ponczu – powiedziała Chamique.
– Ponczu, rozumiem. Bezalkoholowego?
– Tak mi powiedzieli.
– Kto tak powiedział?
– Oni.
– Jacy oni? Zastanowiła się.
– Jerry.
– Jerry Flynn?
– Tak.
– I kto jeszcze?
– Słucham?
– Powiedziała pani „oni". Liczba mnoga. Czyli więcej niż jeden. Jerry Flynn to jeden człowiek. Kto jeszcze mówił pani, że ten poncz, który pani spożyła… Przy okazji, ile szklanek?
– Nie wiem.
– Więcej niż jedną.
– Tak podejrzewam.
– Proszę nie podejrzewać, panno Johnson. Powiedziałaby pani, że więcej niż jedną?
– Zapewne tak.
– Więcej niż dwie?
– Nie wiem.
– Jednak to możliwe?
– Taaak, możliwe.
– Zatem może więcej niż dwie. Więcej niż trzy?
– Nie sądzę.
– Jednak nie jest pani pewna. Chamique wzruszyła ramionami.
– Musi pani powiedzieć to głośno.
– Nie sądzę, żebym wypiła trzy. Zapewne dwie. Może nawet nie tyle.
– I jedyną osobą, która powiedziała pani, że ten poncz jest bezalkoholowy, był Jeny Flynn. Zgadza się?
– Tak sądzę.
– Przedtem mówiła pani „oni", jakby mówił to nie tylko on jeden. Teraz jednak mówi pani o jednej osobie. Zmienia pani zeznania?
Wstałem.
– Sprzeciw.
Flair machnął ręką.
– Ma rację, to drobiazg, idźmy dalej. – Odkaszlnął i oparł prawą dłoń na biodrze. – Czy tamtej nocy zażywała pani jakieś narkotyki?
– Nie.
– Nawet, powiedzmy, nie zaciągnęła się pani papierosem z marihuaną?
Chamique pokręciła głową i przypomniawszy sobie, że musi to powiedzieć, nachyliła się do mikrofonu.
– Nie – powiedziała.
– Hmmm, dobrze. Zatem kiedy ostatnio zażywała pani jakieś środki odurzające?
Znów wstałem.
– Sprzeciw. Określenie „środki odurzające" może obejmować cokolwiek: aspirynę, tylenol…
Flair zrobił rozbawioną minę.
– Można by sądzić, że wszyscy tu wiedzą, o czym mówię.
– Wolałbym, żeby pan to uściślił.
– Panno Johnson, mówię o niedozwolonych środkach odurzających. Takich jak marihuana. Czy kokaina. Albo LSD lub heroina. O czymś takim. Rozumie pani?
– Tak, tak sądzę.
– Zatem kiedy ostatni raz zażywała pani jakieś niedozwolone środki odurzające?
– Nie pamiętam.
– Mówiła pani, że nie zażywała pani nic podczas przyjęcia.
– Zgadza się.
– A poprzedniego wieczoru?
– Nie.
– A dzień wcześniej?
Chamique poruszyła się niespokojnie i kiedy zaprzeczyła, sam nie byłem pewien, czy jej wierzę.
– Zobaczmy, czy uda nam się to ustalić dokładniej. Pani syn ma piętnaście miesięcy, czy tak?
– Tak.
– Czy od jego narodzin zażywała pani jakieś niedozwolone środki odurzające.
– Taaak – odpowiedziała cicho.
– Może nam pani powiedzieć, jakiego rodzaju?
Ponownie wstałem.
– Sprzeciw. Pytanie bez związku ze sprawą. Co za różnica, kiedy panna Johnson w przeszłości zażywała środki odurzające. Nikt temu nie przeczy. To wcale nie czyni mniej okropnym tego, co zrobili klienci pana Hickory'ego.
Sędzia spojrzał na Flaira.
– Panie Hickory?
– Uważamy, że panna Johnson jest narkomanką. Uważamy, że tamtej nocy była odurzona i sąd powinien mieć to na względzie, oceniając jej zeznania.
– Panna Johnson już zeznała, że tamtej nocy nie zażywała żadnych środków odurzających ani nie spożywała żadnych… Napojów wyskokowych – dokończyłem z sarkastycznym uśmiechem.
– A ja – rzekł Flair – mam prawo podać w wątpliwość jej pamięć. Ten poncz był zaprawiony alkoholem. Przesłucham pana Flynna, który zezna, że powódka wiedziała o tym, kiedy go piła. Chcę również dowieść, że ta kobieta zażywa środki odurzające, nawet będąc matką małego dziecka…
– Wysoki Sądzie! – Krzyknąłem.
– Dobrze, dość tego. – Sędzia uderzył młotkiem w stół. – Możemy przejść do następnych pytań, panie Hickory?
– Możemy, Wysoki Sądzie.
Usiadłem. Mój sprzeciw był niepotrzebny. Sprawiałem wrażenie, jakbym próbował przeszkadzać i co gorsza, dał Flairowi okazję do wygłoszenia kolejnych uwag. Moją strategią było milczenie. Złamałem narzuconą sobie dyscyplinę, co nas sporo kosztowało.
– Panno Johnson, oskarża pani tych chłopców o to, że panią zgwałcili, zgadza się?
Znów wstałem.
– Sprzeciw. Świadek nie jest prawnikiem i nie zna się na prawnych definicjach. Powiedziała, co jej zrobili. Znalezienie odpowiedniego terminu to zadanie sądu.
Flair znów zrobił rozbawioną minę.
– Nie pytam jej o prawną definicję. Jestem ciekaw, jak to nazywa.
– Dlaczego? Chce pan sprawdzić jej zasób słownictwa?
– Wysoki Sądzie – powiedział Flair – czy mogę przesłuchać tego świadka?
– Może wyjaśni pan, o co panu chodzi, panie Hickory?
– Świetnie, inaczej sformułuję pytanie. Panno Johnson, rozmawiając z przyjaciółkami, powie im pani, że została zgwałcona?
Zastanowiła się.
– Tak.
– Uhm. Niech mi pani powie, panno Johnson, czy zna pani jakąś inną osobę, która twierdzi, że została zgwałcona?
Znów ja:
– Sprzeciw. Nieistotne.
– Zezwalam.
Flair stał przy Chamique.
– Może pani odpowiedzieć – powiedział, jakby chciał jej pomóc.
– Tak.
– Kogo?
– Parę dziewczyn, z którymi pracuję.
– Ile?
Spojrzała w górę, jakby próbowała policzyć.
– Pamiętam o dwóch.
– To striptizerki czy prostytutki?
– Jedno i drugie.
– Jedna z nich czy…
– Nie, obie robią jedno i drugie.
– Rozumiem. Padły ofiarami tych przestępstw w trakcie pracy czy w swoim wolnym czasie?
Znów wstałem.
– Wysoki Sądzie, naprawdę dość tego. Jaki to ma związek ze sprawą?
– Mój szanowny kolega ma rację – rzekł Flair, wskazując na mnie. – Kiedy ma rację, to ją ma. Wycofuję pytanie.
Uśmiechnął się do mnie. Usiadłem powoli, z najwyższą niechęcią.
– Panno Johnson, czy pani zna jakichś gwałcicieli? Znowu wstałem.
– Ma pan na myśli kogoś poza pańskimi klientami?
Flair tylko na mnie spojrzał, a potem odwrócił się do sędziów przysięgłych, jakby chciał powiedzieć: „No nie, czy to nie był cios poniżej pasa"? Powiem prawdę: był.
– Nie rozumiem, o co pan pyta – powiedziała Chamique.
– Nieważne, moja droga – powiedział Flair, jakby jej odpowiedź go nie interesowała. – Wrócę do tego później.
Nienawidzę, kiedy tak mówi.
– Czy w trakcie tej rzekomej napaści moi klienci, pan Jenrette i pan Marantz, nosili maski?
– Nie.
– Czy mieli na sobie jakieś przebrania?
– Nie.
– Czy próbowali ukryć swoje twarze?
– Nie.
Flair Hickory pokręcił głową, jakby to była najdziwniejsza rzecz, jaką słyszał w życiu.
– I według pani zeznania została pani złapana i wbrew pani woli zaciągnięta do pokoju. Zgadza się?
– Tak.
– Do pokoju zajmowanego przez pana Jenrette'a i pana Marantza?
– Tak.
– Nie napadli na panią na zewnątrz, w ciemności, czy innym miejscu, którego nie można by z nimi powiązać. Zgadza się?
– Tak.
– Dziwne, nie uważa pani?
Już miałem zgłosić sprzeciw, ale zmieniłem zdanie.
– Tak więc zeznała pani, że dwaj mężczyźni zgwałcili panią, że nie nosili masek ani nie próbowali ukryć swojej tożsamości, że wręcz pokazali pani swoje twarze i zrobili to we własnym pokoju, i co najmniej jeden świadek widział, jak wciągnęli panią do środka. Zgadza się?
W myślach błagałem Chamique, żeby jej głos nie zabrzmiał teraz słabo. Nie zabrzmiał.
– Zgadza.
– A jednak, z jakiegoś powodu… – Flair znów udał niepomiernie zdumionego – używali pseudonimów?
Nie odpowiedziała. Dobrze.
Flair Hickory nadal kręcił głową, jakby ktoś żądał, by uwierzył, że dwa dodać dwa równa się pięć.
– Pani napastnicy używali imion Cal i Jim zamiast swoich własnych. Tak pani zeznała, panno Johnson?
– Tak.
– Czy to ma dla pani jakiś sens?
– Sprzeciw – powiedziałem. – Cała ta brutalna zbrodnia nie ma dla niej sensu.
– Och, doskonale to rozumiem – zapewnił Flair Hickory. – Miałem tylko nadzieję, że skoro tam była, panna Johnson może mieć jakąś teorię wyjaśniającą, dlaczego pokazali jej swoje twarze i napadli na nią we własnym pokoju, ale używali pseudonimów. – Uśmiechnął się słodko. – Ma pani jakąś, panno Johnson?
– Czy co mam?
– Teorię tłumaczącą, dlaczego dwaj chłopcy o imionach Edward i Barry nazywali siebie Jim i Cal?
– Nie mam.
Flair Hickory wrócił do swojego stolika.
– Wcześniej zapytałem panią, czy zna pani jakichś gwałcicieli. Pamięta pani to?
– Tak.
– Dobrze. Zna pani?
– Nie sądzę.
Flair skinął głową i podniósł kartkę.
– A co ze skazanym za napaść seksualną mężczyzną, obecnie odsiadującym karę więzienia w Rahway, niejakim – proszę o uwagę, panno Johnson – Jimem Broadwayem?
Chamique zrobiła wielkie oczy.
– Mówi pan o Jamesie?
– Mówię o Jimie – czy Jamesie, jeśli tak pani woli – Broadwayu, który mieszkał przy tysiąc sto osiemdziesiąt dziewięć Central Avenue w mieście Newark, w New Jersey. Zna go pani?
– Tak – powiedziała cicho. – Kiedyś znałam.
– Wiedziała pani, że obecnie przebywa w więzieniu?
Wzruszyła ramionami.
– Znam wielu facetów, którzy teraz siedzą w więzieniu.
– Jestem pewien, że tak. – Po raz pierwszy w głosie Flaira zabrzmiał zgryźliwy ton. – Ale nie o to spytałem. Pytałem, czy wiedziała pani, że Jim Broadway przebywa w więzieniu.
– On nie ma na imię Jim, tylko James i…
– Zapytam jeszcze raz, panno Johnson, a potem poproszę sąd, żeby zażądał od pani odpowiedzi…
Wstałem.
– Sprzeciw. To nękanie świadka.
– Oddalam. Proszę odpowiedzieć na pytanie.
– Coś o tym słyszałam – powiedziała Chamique zgnębionym głosem.
Flair westchnął dramatycznie.
– Tak czy nie, panno Johnson? Czy wiedziała pani, że Jim Broadway odsiaduje obecnie wyrok w więzieniu stanowym?
– Tak.
– No widzi pani. Czy to było takie trudne?
Znów ja:
– Wysoki Sądzie…
– Nie ma potrzeby dramatyzować, panie Hickory. Proszę dalej – rzekł sędzia.
Flair Hickory wrócił do swojego krzesła.
– Czy uprawiała pani kiedyś seks z Jimem Broadwayem?
– On ma na imię James! – Powtórzyła Chamique.
– Może więc w trakcie tej rozmowy nazywajmy go panem Broadwayem, dobrze? Czy uprawiała pani kiedyś seks z panem Broadwayem?
Nie mogłem nie zareagować.
– Sprzeciw. Jej życie seksualne nie ma związku ze sprawą. Prawo mówi o tym jasno.
Sędzia Pierce spojrzał na Flaira.
– Panie Hickory?
– Nie próbuję zepsuć reputacji panny Johnson ani implikować, że jest kobietą swobodnych obyczajów – rzekł Flair. – Strona przeciwna już bardzo wyraźnie wyjaśniła, że panna Johnson pracowała jako prostytutka i utrzymywała kontakty seksualne z wieloma mężczyznami.
Kiedy nauczę się trzymać język za zębami?
– Usiłuję dowieść czegoś innego i nie zamierzam wprawiać powódki w zakłopotanie. Przyznała, że uprawiała seks z mężczyznami. Fakt, że pan Broadway może być jednym z nich, bynajmniej nie oznacza, że przypinamy jej szkarłatną literę na piersi.
– To szkodzi jej wizerunkowi – skontrowałem.
Flair spojrzał na mnie, jakbym urwał się z choinki.
– Właśnie wyjaśniłem, dlaczego tak nie jest. Jednak w istocie, Chamique Johnson oskarżyła dwóch młodych ludzi o bardzo poważne przestępstwo Zeznała, że zgwałcił ją mężczyzna imieniem Jim. Pytam, jasno i zrozumiale, czy uprawiała kiedyś seks z panem Jimem Broadwayem – albo Jamesem, jeśli tak woli – który obecnie odsiaduje w więzieniu stanowym wyrok za napaść seksualną?
Teraz widziałem, do czego to zmierza. Niedobrze.
– Zezwalam – powiedział sędzia.
Usiadłem.
– Panno Johnson, czy utrzymywała pani kontakty seksualne z panem Broadwayem?
Po policzku spłynęła jej łza.
– Tak.
– Więcej niż jeden raz?
– Tak.
Wyglądało na to, że Flair zamierza pytać o szczegóły, ale był zbyt sprytny i nie chciał przesadzić. Odrobinę zmienił kierunek ataku.
– Była pani kiedyś pijana lub odurzona, uprawiając seks z panem Broadwayem?
– Mogłam być.
– Tak czy nie?
Jej głos był cichy, ale stanowczy. I słychać było w nim gniew.
– Tak. Rozpłakała się.
Wstałem.
– Proszę o krótką przerwę, Wysoki Sądzie. Zanim sędzia zdążył zareagować, Flair rzucił bombę.
– Czy jakiś inny mężczyzna uczestniczył w pani kontaktach seksualnych z Jimem Broadwayem?
Na sali wybuchła wrzawa.
– Wysoki Sądzie! – Krzyknąłem
– Spokój! – Sędzia walił młotkiem w stół. – Spokój!
W sali szybko zrobiło się cicho. Sędzia Pierce zmierzył mnie wzrokiem.
– Wiem, jak trudno tego słuchać, ale zamierzam zezwolić na to pytanie. – Zwrócił się do Chamique: – Proszę odpowiedzieć.
Sądowy stenograf ponownie odczytał pytanie. Chamique siedziała i pozwoliła, by łzy płynęły jej po policzkach. Kiedy stenograf skończył czytać, Chamique powiedziała „nie".
– Pan Broadway zeznał, że…
– Pozwolił jakiemuś swojemu przyjacielowi patrzeć! – Krzyknęła Chamique. – To wszystko. Nigdy nie pozwoliłam mu się dotknąć. Słyszycie? Nigdy!
Na sali zapadła cisza. Starałem się trzymać głowę prosto i mieć otwarte oczy.
– A więc – rzekł Flair Hickory – uprawiała pani seks z mężczyzną o imieniu Jim…
– James! Ma na imię James!
– …A w pokoju był jeszcze jeden mężczyzna, a mimo to nie wie pani, skąd wzięły się imiona Jim i Cal?
– Nie znam żadnego Cala. A Broadway ma na imię James.
Flair Hickory przysunął się do niej. Teraz miał zatroskaną minę, jakby wyciągał do niej pomocną dłoń.
– Jest pani pewna, że nie wyobraziła pani sobie tego wszystkiego, panno Johnson?
Mówił to tonem lekarza z telewizyjnej poradni medycznej. Otarła łzy.
– Tak, panie Hickory. Jestem pewna. Cholernie pewna.
Jednak Flair nie ustępował.
– Wcale nie twierdzę, że pani kłamie – ciągnął i z trudem powstrzymałem się od zgłoszenia sprzeciwu – ale czy nie mogło tak być, że wypiła pani za dużo ponczu – nie ze swojej winy, oczywiście, skoro myślała pani, że jest bezalkoholowy – a potem uprawiała pani seks i po prostu nałożyły się pani wspomnienia z innego okresu? Czy to nie tłumaczyłoby, dlaczego upiera się pani, że ci dwaj mężczyźni, którzy panią zgwałcili, to byli Jim i Cal?
Zerwałem się, żeby powiedzieć, że to są dwa pytania, ale Flair i tym razem dobrze wiedział, co robi.
– Wycofuję pytanie – powiedział, jakby to była najsmutniejsza rzecz dla wszystkich zainteresowanych. – Nie mam więcej pytań.