Muse i ja milczeliśmy przez długą chwilę.
Cal i Jim. Te imiona nas przybiły.
Stanowisko głównego inspektora dochodzeniowego niemal zawsze zajmował jakiś stary weteran, opryskliwy facet nieco wypalony tym, co widział przez lata pracy, brzuchaty, ciężko wzdychający, w znoszonym prochowcu. Jego zadaniem było zręcznie przeprowadzić niewinnego prokuratora okręgowego, takiego jak ja, z politycznego nadania, przez kręgi systemu prawnego Essex County.
Loren Muse miała może metr pięćdziesiąt i ważyła tyle co czwartoklasistka. Wybierając ją na głównego inspektora, wywołałem nieprzyjemne poruszenie wśród weteranów, ale zrobiłem to najzupełniej świadomie. Wolę zatrudniać kobiety w pewnym wieku. Lepiej pracują i są lojalniejsze. Wiem, wiem, ale przekonałem się, że to niemal zawsze prawda. Znajdź odpowiednią kobietę w wieku – powiedzmy – trzydziestu trzech lat, a będzie pracowała po godzinach i z poświęceniem, jakiego nigdy nie możesz oczekiwać po mężatce z dziećmi.
Należy również przyznać, że Muse była niewiarygodnie utalentowanym inspektorem. Lubiłem omawiać z nią sprawy. Powiedziałbym, że było to jakby przymusem, ale wtedy z pewnością wywołałbym zbiorowy jęk. Teraz spoglądała w dół.
– Co ci chodzi po głowie? – Zapytałem.
– Czy te buty naprawdę są takie brzydkie? Patrzyłem na nią i czekałem.
– Krótko mówiąc, jeśli nie znajdziemy jakiegoś sposobu, żeby wyjaśnić Cala i Jima, jesteśmy załatwieni – zakończyła.
Spojrzałem w sufit.
– Co? – Zapytała Muse.
– Te dwa imiona.
– Co z nimi?
– Dlaczego? – Zapytałem, nie wiem który raz. – Dlaczego akurat Cal i Jim?
– Nie wiem.
– Przesłuchałaś ponownie Chamique?
– Tak. Jej opowieść jest zatrważająco spójna. Używali tych imion. Sądzę, że masz rację. Zrobili to specjalnie, żeby jej opowieść głupio brzmiała.
– Tylko dlaczego wybrali akurat te dwa imiona?
– Zapewne przypadkowo. Zmarszczyłem brwi.
– Coś przeoczyliśmy, Muse. Skinęła głową.
– Wiem.
Zawsze doskonale udawało mi się rozgraniczać pewne sprawy. Wszyscy to robimy, ale ja byłem w tym szczególnie dobry. Potrafię tworzyć w moim świecie osobne wszechświaty. Umiem radzić sobie z jednym aspektem mojego życia tak, żeby nie wpływał na inne. Niektórzy oglądają filmy gangsterskie i zastanawiają się, jak ten gangster może być tak okrutny w interesach i tak kochający w domu. Ja to potrafię.
Nie jestem z tego dumny. Niekoniecznie jest to zaleta. Wprawdzie chroni, ale dobrze wiedziałem, co potrafi usprawiedliwić.
Tak więc przez ostatnie pół godziny odpychałem od siebie pytania: jeśli Gil Perez przez cały ten czas żył, to gdzie się podziewał? Co wydarzyło się tamtej nocy w lasach? I oczywiście, najważniejsze z nich: jeżeli Gil Perez przeżył tamtą noc… Czy moja siostra przeżyła ją także?
– Cope?
To była Muse.
– Co się stało?
Chciałem jej powiedzieć. Jednak nie była to odpowiednia chwila. Najpierw sam powinienem wszystko uporządkować. Zrozumieć, o co chodzi. Upewnić się, że to ciało naprawdę jest zwłokami Gila Pereza. Wstałem i podszedłem do niej.
– Cal i Jim – powiedziałem. – Musimy się dowiedzieć, o co w tym chodzi, do cholery. I to szybko.
Moja szwagierka Greta oraz jej mąż Bob mieszkali w rezydencji w nowej dzielnicy willowej, wyglądającej dokładnie tak samo jak każda nowa dzielnica willowa w Ameryce Północnej. Działki za małe na wznoszące się na nich ogromniaste gmaszyska z cegły. Chociaż te domy mają różne kształty i kolory, nie wiedzieć czemu wszystkie wyglądają identycznie. Wszystko jest trochę zbyt odpicowane, próbuje udawać stare, ale wygląda jedynie sztucznie.
Poznałem Gretę wcześniej niż moją żonę. Moja matka odeszła, zanim skończyłem dwadzieścia lat, ale pamiętam, co mi powiedziała kilka miesięcy przed tym, zanim Camille poszła do lasu. Byliśmy najuboższymi mieszkańcami naszego wielonarodowościowego miasteczka. Byliśmy emigrantami, którzy przybyli tu z dawnego Związku Radzieckiego, kiedy miałem cztery lata. Początek mieliśmy dobry – przybyliśmy do USA w glorii bohaterów – ale bardzo szybko sprawy potoczyły się źle.
Mieszkaliśmy w Newark, na ostatnim piętrze domku zajmowanego przez trzy rodziny, ale uczęszczaliśmy do szkoły w Columbia High, w West Orange. Mój ojciec, Władymir Kopiński (zmienił nazwisko na Copeland), który w Leningradzie był lekarzem, nie uzyskał zezwolenia na praktykowanie w Stanach. Skończył jako malarz pokojowy. Moja matka, krucha piękność imieniem Natasza, niegdyś dumna i dobrze wykształcona córka małżeństwa uniwersyteckich profesorów, podejmowała pracę sprzątaczki u najbogatszych rodzin Short Hills i Livingston, ale żadnej z nich nie mogła długo utrzymać. Tamtego dnia moja siostra Camille wróciła ze szkoły i oznajmiła drwiąco, że podobam się pewnej bogatej dziewczynie z miasta. Moja matka była podekscytowana.
– Powinieneś się z nią umówić – powiedziała mi. Skrzywiłem się.
– Widziałaś ją?
– No to wiesz – odciąłem się jak typowy siedemnastolatek. – To potwór.
– Jest takie rosyjskie powiedzenie – odparowała moja matka, podkreślając wagę swych słów uniesionym palcem. – „Bogata dziewczyna jest piękna, kiedy siedzi na pieniądzach".
To była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, kiedy poznałem Gretę. Jej rodzice – zatem chyba moi byli teściowie, a nadal dziadkowie Cary – są nadziani. Moja żona pochodziła z rodziny mającej pieniądze. Wszystkie znajdują się na funduszu powierniczym Cary. Ja jestem wykonawcą testamentu. Długo i z ożywieniem dyskutowaliśmy z Jane o tym, kiedy będzie mogła nimi dysponować. Nie powinna w zbyt młodym wieku odziedziczyć takich pieniędzy, ale z drugiej strony należą do niej.
Moja Jane była taka praktyczna, kiedy lekarze ogłosili jej wyrok śmierci. Ja nie mogłem tego słuchać. Wiele się dowiadujesz, kiedy ktoś, kogo kochasz, powoli odchodzi. Dowiedziałem się, że moja żona posiada zdumiewające pokłady siły i odwagi, o jakie nigdy nie podejrzewałbym jej, zanim zachorowała. I odkryłem, że ja ich nie mam.
Cara i Madison, siostrzenica mojej żony, bawiły się na podjeździe. Dni stawały się coraz dłuższe. Madison usiadła na asfalcie i wyjęła podobne do cygar kawałki kredy. Moja córka krążyła mechanicznym, powoli jeżdżącym autkiem, który jest ostatnim krzykiem mody dla dzisiejszych dzieci do lat sześciu.
Te, które je mają, nigdy się nimi nie bawią. Tylko ich goście, mali towarzysze zabaw.
Wysiadłem z samochodu i zawołałem:
– Cześć, dzieciaki!
Czekałem, aż obie sześciolatki porzucą swoje zabawki, podbiegną i mnie uściskają. Taak, akurat. Madison zerknęła w moją stronę, ale nie mogłaby być mniej zainteresowana nawet po lobotomii. Moja własna córka udała, że nie słyszy. Cara jeździła w kółko Barbie Jeepem. Akumulator szybko siadał i elektryczny pojazd poruszał się wolniej niż mój wuj Morris, sięgając po książeczkę czekową.
Greta otworzyła zewnętrzne drzwi.
– Cześć.
– Cześć – powiedziałem. – Jak tam reszta pokazów gimnastycznych?
– Nie martw się. – Greta osłoniła oczy dłonią, jakby salutowała. – Mam wszystko sfilmowane.
– Super.
– O co chodziło tym dwóm gliniarzom? Wzruszyłem ramionami.
– Po prostu praca.
Nie kupiła tego, ale nie nalegała.
– Plecak Cary jest w domu.
Puściła drzwi, które zamknęły się za nią. Zza domu wyszli robotnicy. Bob i Greta robili sobie basen z dopasowanym do niego otoczeniem. Myśleli o tym od lat, ale postanowili zaczekać, aż Madison i Cara będą dostatecznie duże, żeby były bezpieczne.
– Chodź – powiedziałem do córki. – Musimy jechać.
Cara znów mnie zignorowała, udając, że nic nie słyszy przez warkot różowego Barbie Jeepa. Zmarszczyłem brwi i ruszyłem ku niej. Cara jest potwornie uparta. Chciałbym powiedzieć, „jak jej matka", ale moja Jane była najbardziej cierpliwą i pełną zrozumienia kobietą na świecie. Zdumiewające. W swoich dzieciach widzi się zarówno dobre, jak i złe cechy. W przypadku Cary wszystkie negatywne wydawały się pochodzić od ojca.
Madison odłożyła kredę.
– Chodź, Caro.
Cara ją również zignorowała. Madison wzruszyła do mnie ramionami i obdarzyła znużonym dziecięcym westchnieniem.
– Cześć, wujku Cope.
– Cześć, kochanie. Dobrze się bawiłyście?
– Nie – powiedziała Madison z piąstkami na biodrach. – Cara nigdy się ze mną nie bawi. Ona tylko bawi się moimi zabawkami.
Próbowałem zrobić minę pełną zrozumienia. Greta wróciła z plecakiem.
– Już odrobiłyśmy lekcje – oznajmiła.
– Dziękuję.
Zbyła to machnięciem ręki.
– Caro, kochanie? Jest tu twój tatuś.
Cara zignorowała i ją. Wiedziałem, że nadchodzi atak złości. Pewnie i to ma po ojcu. W naszym inspirowanym przez Disneya świecie stosunki miedzy córką a jej owdowiałym ojcem zawsze układają się cudownie. Obejrzyjcie jakikolwiek film dla dzieci – Małą syrenkę, Piękną i bestię, Małą księżniczkę lub Aladyna - a sami zobaczycie. Na filmach brak matki wydaje się właściwie drobiazgiem, co, jeśli się nad tym zastanowić, jest naprawdę perwersyjne. W prawdziwym życiu brak matki to największe nieszczęście, jakie może spotkać małą dziewczynkę.
– Caro, idziemy – powiedziałem stanowczo.
Miała zaciętą minę, szykując się do walki, ale na szczęście bogowie zainterweniowali. Akumulator autka zupełnie się wyczerpał. Różowy jeep stanął. Cara próbowała go zmusić, żeby przejechał jeszcze kawałek, ale autko ani drgnęło. Cara westchnęła, wysiadła z jeepa i ruszyła w kierunku samochodu.
– Pożegnaj ciocię Gretę i swoją kuzynkę.
Zrobiła to ponurym głosem, który wzbudziłby zazdrość nastolatki. Kiedy wróciliśmy do domu, Cara, nie pytając o pozwolenie, włączyła telewizor i zaczęła oglądać odcinek Sponge Boba. Miałem wrażenie, że nie ogląda niczego innego. Zastanawiałem się, czy jest jakaś stacja, która nadaje wyłącznie Sponge Boba. Ten serial składa się chyba tylko z trzech odcinków. Co jednak zdaje się wcale nie zniechęcać dzieciaków.
Już miałem coś powiedzieć, ale zrezygnowałem. W tym momencie chciałem, żeby czymś się zajęła. Wciąż próbowałem poukładać w myślach zarówno sprawę gwałtu na Chamique Johnson, jak i nagłe pojawienie się i zamordowanie Gila Pereza. Przyznaję, że mojej wielkiej sprawie, największej w mojej karierze, poświęcałem zdecydowanie mniej uwagi.
Zacząłem szykować kolację. Przeważnie jadaliśmy ją na mieście albo zamawialiśmy coś do domu. Mam nianię i gosposię, ale dziś miała wolne.
– Mogą być hot dogi?
– Ujdą.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.
– Panie Copeland? Tu detektyw Tucker York.
– Tak, detektywie, co mogę dla pana zrobić?
– Odnaleźliśmy rodziców Gila Pereza. Mocniej ścisnąłem słuchawkę.
– Czy zidentyfikowali ciało?
– Jeszcze nie.
– Co im powiedzieliście?
– Niech pan słucha, panie Copeland, bez urazy, ale to nie jest coś, co mówi się przez telefon, prawda? „Wasz syn być może żył przez te wszystkie lata… I ach, tak, właśnie został zamordowany".
– Rozumiem.
– Dlatego nie powiedzieliśmy im niczego konkretnego. Ściągniemy ich tu i zobaczymy, czy zidentyfikują ciało. Jest jeszcze coś. Czy jest pan pewien, że to Gil Perez?
– Prawie pewien.
– Rozumie pan, że to za mało.
– Rozumiem.
– A poza tym jest późno. Mój partner i ja skończyliśmy służbę. Dlatego jeden z naszych ludzi przywiezie tu Perezów jutro rano.
– Cóż to, kurtuazyjny telefon?
– Coś w tym rodzaju. Rozumiem pańskie zainteresowanie. Może powinien pan tu być rano, no, wie pan, na wypadek, gdyby zrodziły się jakieś dziwne pytania.
– Gdzie?
– Ponownie w kostnicy. Trzeba pana przywieźć?
– Nie, znam drogę.