Dzień powoli poddawał się cieniom, gdy Loren Muse dotarła na miejsce dawnego letniego obozu.
Tablica głosiła, że to zespół mieszkalny Lake Charmaine. Muse wiedziała, że to ogromny teren, rozciągający się aż za rzekę Delaware, oddzielającą New Jersey i Pensylwanię. Jezioro i apartamentowce znajdowały się w Pensylwanii. Większość lasów w New Jersey.
Muse nienawidziła lasu. Lubiła sport, ale nienawidziła wielkich otwartych przestrzeni. Nienawidziła owadów, łowienia ryb, brodzenia w strumieniach, długich wędrówek, znajdowania zabytkowych przedmiotów, kurzu, składów handlowych, przynęt, prosiąt w nagrodę, festynów i wszystkiego, co uważała za „wiejskie".
Zatrzymała samochód przy budyneczku ochroniarza i pokazała odznakę, spodziewając się, że szlaban pójdzie w górę. Ochroniarz, jeden z tych napakowanych ciężarowców, wziął jej odznakę i złapał za słuchawkę.
– Hej, spieszy mi się.
– Nie wyskakuj z majtek.
– Nie… Co? Zapieniła się.
W oddali widziała miganie kogutów. Domyśliła się zaparkowanych tam radiowozów. Pewnie każdy gliniarz w promieniu siedemdziesięciu kilometrów chciał sobie popatrzeć.
Ochroniarz odłożył słuchawkę. Usiadł w swojej budce. Nie wrócił do jej samochodu.
– Hej, ty! – Zawołała Muse.
Nie zareagował.
– Hej, koleś, do ciebie mówię.
Odwrócił się do niej powoli. Niech to szlag, pomyślała. Nie tylko samiec, ale w dodatku młody. Na tym polegał problem. Starszy wiekiem ochroniarz to zazwyczaj jakiś pełen dobrych chęci, znudzony emeryt. Kobieta ochroniarz? Często matka szukająca dodatkowego zarobku. A mężczyzna w pełni sił? Siedmiu na dziesięciu to najgorszy z tępaków, niedoszły gliniarz. Z jakiegoś powodu nieprzyjęty do policji. Bez obrazy dla organów ścigania, ale jeśli facet chce zostać gliniarzem i nie może, to często jest po temu jakiś powód i lepiej nie mieć z takim do czynienia.
Czy jest lepszy sposób na podbudowanie swojego rozdętego ego, jak kazać czekać głównemu inspektorowi – w dodatku kobiecie?
– Proszę pana?! – Zawołała nieco uprzejmiej.
– Jeszcze nie może pani wjechać.
– Dlaczego?
– Musi pani zaczekać.
– Na co?
– Na szeryfa Lowella.
– Szeryfa Lobo?
– Lowella. Powiedział, że nikomu nie wolno wjechać bez jego zezwolenia.
Ochroniarz naprawdę podciągnął przy tym spodnie.
– Jestem głównym inspektorem dochodzeniowym Essex County – powiedziała Muse.
Prychnął.
– Czy to wygląda na Essex County?
– W środku są moi ludzie. Muszę się tam dostać.
– Hej, nie wyskakuj z majtek.
– Dobry.
– Co?
– Ten greps z wyskakiwaniem z majtek. Rzuciłeś nim już dwa razy. Naprawdę bardzo, bardzo śmieszny. Mogę go kiedyś użyć, no wiesz, kiedy rzeczywiście będę chciała kogoś zdołować. Powiem, że to twój tekst.
Podniósł gazetę, ignorując ją. Zaczęła się zastanawiać, czy nie staranować szlabanu.
– Masz broń? – Zapytała ochroniarza. Odłożył gazetę.
– Co?
– Broń. Masz jakąś? No wiesz, żeby zrekompensować inne braki.
– Zamknij się, do cholery.
– Bo ja mam broń, wiesz. Powiem ci coś. Otworzysz szlaban, to pozwolę ci jej dotknąć.
Nic nie powiedział. Do licha z dyplomacją. Może powinna go po prostu zastrzelić.
Ochroniarz przeszywał ją gniewnym wzrokiem. Wolną ręką podrapała się po policzku, znacząco pokazując mu mały palec. Sądząc po tym, jak na nią spojrzał, aluzja była boleśnie trafna.
– Drzesz ze mnie łacha?
– Hej – powiedziała Muse, kładąc obie ręce na kierownicy – nie wyskakuj z majtek.
Wiedziała, że to głupie, ale – do diabła – sprawiło jej satysfakcję. Adrenalina zaczęła działać. Muse chciała jak najszybciej dowiedzieć się, co znalazł Andrew Barrett. Sądząc po liczbie migających kogutów, musiało to być coś dużego.
Na przykład ciało.
Minęły dwie minuty. Muse już miała wyjąć broń i zmusić tępaka do podniesienia szlabanu, gdy zauważyła maszerującego ku niej mundurowego. Miał szerokoskrzydły kapelusz i odznakę szeryfa. Naszywka na piersi głosiła „LOWELL".
– W czym mogę pomóc, panienko?
– Panienko? Czy powiedział panu, kim jestem?
– Uhm, nie, przepraszam, powiedział tylko…
– Jestem Loren Muse, główny inspektor dochodzeniowy Essex County. – Muse pokazała palcem na wartownię. – Ten pan Małejaja ma moją odznakę.
– Hej, jak mnie nazwałaś?
Szeryf Lowell westchnął i wytarł nos w chustkę. Nos miał bulwiasty i dość okazały. Tak jak rysy twarzy – wyglądającej, jakby ktoś wyrzeźbił jego karykaturę i zostawił ją, by nadtopiła się w słońcu. Machnął na ochroniarza ręką, w której trzymał chustkę.
– Wyluzuj, Sandy.
– Sandy – powtórzyła Muse. Spojrzała na wartownię. – Czy to nie dziewczęce imię?
Szeryf Lowell zmierzył ją spojrzeniem. Zapewne pełnym dezaprobaty. Nie mogła mieć mu tego za złe.
– Sandy, daj mi odznakę tej damy.
Majtki, potem panienka, a teraz dama. Muse bardzo się starała nie wpaść w furię. Oto była tu, niecałe dwie godziny jazdy od Newark i Nowego Jorku, a równie dobrze mogłaby być w jakimś cholernym Mayberry.
Sandy oddał Lowellowi jej odznakę. Lowell głośno wytarł sobie nos. Skórę miał tak obwisłą, że Muse niemal obawiała się, że zedrze sobie przy tym część naskórka. Obejrzał odznakę, westchnął i powiedział:
– Powinieneś powiedzieć mi, kim ona jest, Sandy.
– Przecież mówił pan, że nikt nie może wjechać bez pańskiego zezwolenia.
– I gdybyś powiedział mi przez telefon, kim ona jest, dałbym je…
– Ale…
– Słuchajcie, chłopcy – przerwała im Muse – zróbcie coś dla mnie. Podyskutujcie sobie o waszych obyczajach na następnym wiejskim zebraniu, dobrze? Ja muszę się tam dostać.
– Zaparkuje pani na prawo – rzekł zupełnie niewzruszony Lowell. – Musimy tam podejść. Zaprowadzę panią.
Skinął głową Sandy'emu. Ten nacisnął guzik i szlaban się podniósł. Przejeżdżając, Muse ponownie podrapała się po policzku, pokazując mu mały palec. Sandy zapienił się bezsilnie, co uznała za najzupełniej naturalne.
Zaparkowała. Lowell dołączył do niej. Miał dwie latarki i dał jej jedną. Cierpliwość Muse zaczynała się kończyć. Wyrwała mu latarkę z ręki.
– No dobrze, a teraz dokąd?
– Umie pani być miła dla ludzi – stwierdził.
– Dzięki, szeryfie.
– Na prawo. Chodźmy.
Muse miała mieszkanie z ogródkiem w ohydnym budynku nieudolnie pozującym na wiktoriański, więc nie powinna krytykować, ale nawet dla jej niewprawnego oka ten zespół mieszkalny wyglądał dokładnie tak samo jak każdy inny, z tym jednym wyjątkiem, że tu architekt zamierzał stworzyć coś niby rustykalnego i kompletnie spaprał robotę. Aluminiowe fasady udawały chaty z bali, co wyglądało gorzej niż zabawnie w przypadku trzypoziomowych apartamentowców. Lowell skręcił z brukowanej drogi na żwirową.
– Sandy pewnie powiedział, żeby nie wyskakiwała pani z majtek? – Zapytał.
– Tak.
– Proszę się nie obrażać. Każdemu tak mówi. Nawet facetom.
– Musi być duszą towarzystwa waszego kółka łowieckiego.
Muse naliczyła siedem radiowozów i trzy pojazdy takiego czy innego pogotowia. Wszystkie miały włączone koguty. Nie miała pojęcia po co. Mieszkańcy, mieszanina starych i młodych małżeństw, zgromadzili się, zwabieni niepotrzebnie migającymi światłami i nie wiadomo po co patrzyli w półmrok.
– Jak daleko trzeba iść? – Zapytała.
– Może pół mili. Czy po drodze mam panią oprowadzić?
– Po czym?
– Po starym miejscu zbrodni. Będziemy mijali miejsce, gdzie przed dwudziestoma laty znaleziono jedno ciało.
– Brał pan udział w tym śledztwie?
– Marginalny – odparł.
– Czyli?
– Marginalny. Dotyczący stosunkowo mało ważnych lub zupełnie nieistotnych aspektów. Pobocznych albo marginesowych. Marginalny.
Muse spojrzała na niego.
Lowell być może się uśmiechał, lecz trudno to było dostrzec w fałdach obwisłej skóry.
– Nieźle jak na tępaka z wiejskiego kółka łowieckiego?
– Jestem olśniona – powiedziała Muse.
– Mogłaby pani być dla mnie odrobinę milsza.
– A to dlaczego?
– Po pierwsze, przysłała pani ludzi na poszukiwanie zwłok w moim okręgu, nie informując mnie o tym. Po drugie, to moje miejsce zbrodni. Pani jest tu gościem, wpuszczonym z uprzejmości.
– Chyba nie zamierza się pan ze mną spierać o jurysdykcję, co?
– Nie – rzekł. – Jednak lubię udawać twardziela. Jak mi wyszło?
– Eee. Zatem możemy kontynuować wycieczkę?
– Jasne.
Ścieżka tak zwężała się, że praktycznie znikła. Wspinali się na głazy i obchodzili drzewa. Muse zawsze była zwinna jak ryś. Podobało jej się to. A jej buty – na pohybel Flakowi Hickory'emu – doskonale to znosiły.
– Tutaj – powiedział Lowell.
Słońce jeszcze nie całkiem skryło się za horyzontem. Muse widziała profil Lowella. Zdjął kapelusz i znów kichnął w chustkę.
– Tu znaleziono dzieciaka Billinghamów. Doug Billingham.
Na dźwięk tych słów las jakby zamarł, a wiatr zaczął szumieć starą piosenkę. Muse spojrzała pod nogi. Dzieciak. Billingham miał siedemnaście lat. Znaleziono go z siedmioma ranami kłutymi, zadanymi głównie, gdy próbował się bronić. Walczył z napastnikiem. Spojrzała na Lowella. Miał spuszczoną głowę i zamknięte oczy.
Muse przypomniała sobie jeszcze coś – coś, co było w aktach. Lowell. To nazwisko.
– Marginalny, akurat – prychnęła. – Kierował pan tym śledztwem.
Lowell nie odpowiedział.
– Nie rozumiem. Dlaczego mi pan nie powiedział?
Wzruszył ramionami.
– A dlaczego pani mi nie powiedziała, że ponownie otworzyliście śledztwo?
– Właściwie nie otworzyliśmy. Chcę powiedzieć, że jeszcze nie mamy niczego konkretnego.
– Zatem wasi chłopcy strzelali na oślep – stwierdził. – To był ślepy traf?
Muse nie podobał się kierunek tej rozmowy.
– Jak daleko stąd do miejsca, gdzie znaleziono Margot Green? – Zapytała.
– Pół mili na południe.
– Margot Green znaleziono pierwszą, zgadza się?
– Tak. Widzi pani, skąd przyszliśmy? Te budynki? Tam był kiedyś obóz dziewcząt. No, wie pani. Ich chaty. Chłopcy mieli swoje na południu. Dziewczynę Greenów znaleziono w pobliżu.
– Ile minęło czasu od jej znalezienia do chwili zlokalizowania ciała Billinghama?
– Trzydzieści sześć godzin.
– Sporo.
– Duży teren do przeszukania.
– Mimo wszystko. Zostawiono je na widoku?
– Nie, leżało w płytkim grobie. Zapewne dlatego przeoczono je podczas pierwszych poszukiwań. Wie pani, jak to jest. Wszyscy słyszą o zaginionych dzieciach i chcą być dobrymi obywatelami, więc przychodzą pomóc nam w poszukiwaniach. Przeszli tuż obok niego. Nie zauważyli grobu. Muse spoglądała na ziemię. Miejsce niczym nie różniło się od otoczenia. Jedynie krzyżem, takim jak te prowizoryczne, stawiane przy drogach w miejscach wypadków samochodowych. Ten był stary i mocno przechylony. Nie było zdjęcia Billinghama. Żadnych pamiątek, kwiatów czy pluszowych misiów. Tylko sfatygowany krzyż. Sam w tych lasach. Muse o mało nie zadrżała.
– Zabójcą był – o czym zapewne pani wie – niejaki Wayne Steubens. Opiekun, jak się okazało. Jest wiele teorii co do tego, co wydarzyło się tamtej nocy, ale wszystkie zgodnie przyjmują, że Steubens najpierw zajął się dwójką zaginionych, czyli Perezem i dziewczyną Copelandów. Zakopał ich. Zaczął kopać grób dla Douga Billinghama, kiedy znaleziono Margot Green. Wtedy uciekł. Według spryciarzy z Quantico zakopywanie ciał było dla niego częścią zabawy. Wie pani, że Steubens zakopał wszystkie swoje ofiary? Te w innych stanach?
– Tak, wiem.
– I wie pani, że dwie z nich jeszcze żyły, kiedy je zakopywał?
O tym też wiedziała.
– Czy przesłuchiwał pan Wayne'a Steubensa? – Zapytała.
– Rozmawialiśmy ze wszystkimi na tym obozie. Powiedział to powoli, ostrożnie. W głowie Muse zadźwięczał dzwonek alarmowy. Lowell mówił dalej:
– I tak, na widok Steubensa przechodziły mnie ciarki – a przynajmniej teraz tak mi się zdaje. Może jednak tylko to sobie wmawiam. Sam już nie wiem. Nie było żadnych dowodów łączących go z tymi morderstwami. W ogóle nie było dowodów. Ponadto Steubens był bogaty. Jego rodzina zatrudniła adwokata. Jak łatwo sobie wyobrazić, obóz natychmiast się zakończył. Wszystkie dzieciaki wróciły do domów. Steubens został wysłany za ocean na następny semestr. Zdaje się, że do jakiejś szkoły w Szwajcarii.
Muse wciąż nie odrywała oczu od krzyża.
– Gotowa iść dalej?
Kiwnęła głową. Znów poszli.
– Od jak dawna jest pani głównym inspektorem? – Zapytał Lowell.
– Od kilku miesięcy.
– A przedtem?
– Trzy lata w wydziale zabójstw. Znów wytarł nos.
– Człowiek nigdy się nie przyzwyczaja, prawda? Uznała pytanie za retoryczne, więc nie odpowiedziała i szła dalej.
– Nie chodzi o gniew – mówił. – A nawet nie o martwych. Ich już nie ma i nic nie można na to poradzić. Chodzi o to, co zostaje – o echo. Te lasy, przez które pani idzie. Niektórzy starzy mieszkańcy myślą, że słychać tu echa. Kiedy się nad tym zastanowić, ma to sens. Ten dzieciak Billinghamów… Jestem pewien, że krzyczał. Krzyczy, krzyk odbija się echem, przelatuje tam i z powrotem. Powoli cichnie, ale nigdy do końca. Jakby jakaś jego część wciąż wołała, jeszcze teraz. Morderstwo odbija się takim echem.
Muse szła z opuszczoną głową, patrzyła pod nogi na kamienistym terenie.
– Spotkała pani kogoś z rodzin ofiar?
Zastanowiła się.
– Jednym z nich jest mój szef.
– Paul Copeland – powiedział Lowell.
– Pamięta go pan?
– Jak już powiedziałem, przesłuchiwałem wszystkich z tego obozu.
Dzwonek alarmowy znów się rozdzwonił.
– To on zlecił pani tę sprawę? – Spytał Lowell.
Nie odpowiedziała.
– Morderstwo jest takie niesprawiedliwe – ciągnął. – Bóg miał swój plan i ustanowił naturalny porządek, a ktoś postanowił go zakłócić. Jeśli rozwiąże pani tę sprawę, to oczywiście pomoże go utrzymać. Jednak to tak jak z pomiętym kawałkiem aluminiowej folii. Znajdując zabójcę, rozprostowałaby pani tę folię, ale nie zdołałaby przywrócić jej pierwotnego kształtu.
– Folia aluminiowa?
Lowell wzruszył ramionami.
– Niezły z pana filozof, szeryfie.
– Niech pani czasem spojrzy w oczy swojego szefa. Cokolwiek zdarzyło się wówczas w tych lasach, wciąż tam jest. Wciąż odbija się echem, prawda?
– Nie wiem – odparła Muse.
– A ja nie wiem, czy powinna pani tu być.
– A to dlaczego?
– Ponieważ tamtej nocy przesłuchiwałem pani szefa.
Muse przystanęła.
– Chce pan powiedzieć, że zachodzi tu konflikt interesów?
– Chcę powiedzieć dokładnie to, co mówię.
– Paul Copeland był podejrzany?
– Ta sprawa wciąż jest otwarta. I nadal, pomimo pani obecności, jest to moja sprawa. Dlatego nie odpowiem na to pytanie. Jednak coś pani powiem: on skłamał, składając zeznanie.
– Był młodym wychowawcą i miał dyżur. Nie wiedział, że to może mieć tak poważne konsekwencje.
– To żadne usprawiedliwienie.
– Przecież okazało się, że jest czysty.
Lowell nie odpowiedział.
– Czytałam akta. Zaspał i nie zrobił tego, co powinien robić na dyżurze. Mówi pan o skutkach. Co z poczuciem winy, które musi go męczyć? Na pewno brakuje mu siostry. Sądzę jednak, że bardziej doskwiera mu poczucie winy.
– Interesujące.
– Co?
– Mówi pani o jego poczuciu winy. Z jakiego powodu?
Szła dalej.
– To dziwne, nie uważa pani?
– Co? – Spytała Muse.
– To, że tamtej nocy opuścił swoje stanowisko. No, wie pani, zastanówmy się. Jest obowiązkowym chłopcem. Wszyscy tak mówili. I nagle, akurat tej nocy, kiedy te dzieciaki wymykają się z obozu, tej nocy, kiedy Wayne Steubens postanawia popełnić poczwórne morderstwo, Paul Copeland zaniedbuje swoje obowiązki.
Muse milczała.
– To, moja młoda koleżanko, zawsze wydawało mi się piekielnie dziwnym zbiegiem okoliczności. – Lowell uśmiechnął się i odwrócił. – Chodźmy. Robi się ciemno, a pani chce zobaczyć to, co znalazł pani przyjaciel Barrett.
Kiedy Glenda Perez wyszła, nie rozpłakałem się, ale niewiele brakowało.
Siedziałem w moim gabinecie sam, oszołomiony, nie wiedząc, co myśleć i co właściwie czuję. Drżałem. Spojrzałem na swoje dłonie. Wyraźnie się trzęsły. Zrobiłem to wszystko, co robisz, kiedy podejrzewasz, że śnisz. Uszczypnąłem się i w ogóle. Nie śniłem. To działo się naprawdę.
Camille żyje.
Moja siostra wyszła żywa z tych lasów. Tak jak Gil Perez.
Zadzwoniłem na komórkę Lucy.
– Cześć – rzuciła.
– Nie uwierzysz, co właśnie powiedziała mi siostra Gila Pereza.
– Co?
Powtórzyłem jej. Gdy doszedłem do tego, że Camille wyszła żywa z lasów, Lucy westchnęła głośno.
– Wierzysz jej? – Zapytała.
– W to o Camille?
– Tak.
– Dlaczego miałaby tak mówić, gdyby to nie była prawda?
Lucy nie odpowiedziała.
– No co? Myślisz, że kłamała? Jaki miałaby motyw?
– Nie wiem, Paul. Jednak brakuje nam tylu faktów.
– Rozumiem cię. Zastanów się jednak. Glenda Perez nie miała powodu, żeby mnie w tej sprawie okłamywać.
Milczenie.
– No co, Lucy?
– To po prostu dziwne, tylko tyle. Jeśli twoja siostra żyje, to gdzie się podziewała, do diabła?
– Nie wiem.
– I co zamierzasz teraz zrobić?
Zastanowiłem się nad tym, próbując ochłonąć. Dobre pytanie. Co dalej? Od czego zacząć?
– Jeszcze raz porozmawiałam z ojcem – oznajmiła Lucy.
– I co?
– On pamięta coś związanego z tamtą nocą.
– Co?
– Nie chciał mi powiedzieć. Uparł się, że powie tylko tobie.
– Mnie?
– Tak. Ira powiedział, że chce się z tobą zobaczyć.
– Teraz?
– Jeśli chcesz.
– Chcę. Mam cię zabrać?
Zawahała się.
– O co chodzi?
– Ira mówił, że chce zobaczyć się z tobą sam. Nie będzie rozmawiał przy mnie.
– W porządku.
Znów się zastanowiła.
– Paul?
– Co?
– Mimo wszystko zabierz mnie. Zaczekam w samochodzie.
Detektywi wydziału zabójstw, York i Dillon, siedzieli w pomieszczeniu technicznym, jedząc pizzę. Pomieszczenie techniczne właściwie było salką konferencyjną, do której w razie potrzeby wtaczano stoliki z telewizorami, magnetowidami i tym podobnym sprzętem.
Wszedł Max Reynolds.
– Jak leci, chłopcy?
– Ta pizza jest okropna – rzekł Dillon.
– Przykro mi.
– Rany boskie, przecież jesteśmy w Nowym Jorku. Wielkie Jabłko. Bastion pizzy. A to smakuje jak coś z woreczka na psie odchody.
Reynolds włączył telewizor.
– Przykro mi, że kuchnia tego lokalu nie spełnia twoich oczekiwań.
– Czy ja przesadzam? – Dillon zwrócił się do Yorka. – Pytam poważnie, czy to smakuje jak rzygi menela, czy coś jest nie tak z moim smakiem?
– To twój trzeci kawałek – przypomniał York.
– I zapewne ostatni. Choćby po to, żeby pokazać, że mówię serio.
York odwrócił się do Maksa Reynoldsa.
– Co masz dla nas?
– Myślę, że znalazłem naszego faceta. A przynajmniej jego samochód.
Dillon oderwał zębami następny kęs.
– Mniej gadania, więcej faktów.
– Dwie przecznice od miejsca, gdzie znaleźliście ciało, jest nocny sklep – zaczął Reynolds. – Właściciel ma kłopoty ze złodziejami kradnącymi towar wystawiony na zewnątrz. Dlatego zainstalował kamerę.
– Koreańczyk? – Zapytał Dillon.
– Przepraszam?
– Właściciel tego sklepu. To Koreańczyk, prawda?
– Nie wiem. Co to ma do rzeczy?
– Stawiam dychę, że to Koreańczyk. Zainstalował kamerę, ponieważ jakiś dupek ukradł mu pomarańczę. Potem zacznie wykrzykiwać, że płaci podatki, więc ktoś powinien coś z tym zrobić, podczas gdy zapewne zatrudnia w swoim sklepie dziesięciu nielegalnych emigrantów. Uważa, że policja powinna przejrzeć jego parszywe, ziarniste filmy, żeby znaleźć złodzieja owocu.
Zamilkł. York spojrzał na Maksa Reynoldsa.
– Mów dalej.
– No cóż, tak, właśnie, kamera pokazuje fragment ulicy. Zaczęliśmy szukać samochodów mających ponad trzydzieści lat i spójrzcie, co znaleźliśmy.
Reynolds miał już ustawioną kasetę. Po ekranie przejechał stary volkswagen garbus. Reynolds zatrzymał film.
– To ten samochód? – Zapytał York.
– Volkswagen garbus z siedemdziesiątego pierwszego roku. Jeden z naszych ekspertów rozpoznał rocznik po przednim zawieszeniu i klapie bagażnika. Co więcej, do tego modelu samochodu pasują włókna z dywanika, które znaleźliśmy na ubraniu pana Santiaga.
– Niech mnie szlag – mruknął Dillon.
– Możecie odczytać numer rejestracyjny? – Zapytał York.
– Nie. Mamy tylko boczne ujęcie. Nie widać na nim nawet fragmentu tablicy.
– Ile takich starych żółtych volkswagenów garbusów może jeszcze jeździć po drogach? – Powiedział York. – Zaczniemy od wydziału komunikacji w Nowym Jorku, a potem w New Jersey i Connecticut.
Dillon kiwnął głową i nadal zawzięcie żuł.
– Powinniśmy na coś trafić – wymamrotał z pełnymi ustami. York znów odwrócił się do Reynoldsa.
– Jeszcze coś?
– Dillon miał rację, jakość taśm nie jest rewelacyjna. Jednak jeśli powiększy się to ujęcie… – Nacisnął guzik, powiększając obraz. – Mamy częściowy obraz tego faceta.
Dillon zmrużył oczy.
– Wygląda jak Jerry Garcia albo ktoś taki.
– Długie siwe włosy, długa siwa broda – przytaknął Reynolds.
– To tyle?
– Tyle?
– Zacznijmy sprawdzać rejestry samochodów – powiedział York do Dillona. – Taki samochód łatwo będzie znaleźć.