Major Janusz Kaczanowski, chociaż nie mógł się pochwalić wielkimi rezultatami dochodzenia w sprawie napadu na Spółdzielczy Bank Ludowy w Łowiczu, to jednak nawet ludzie nieżyczliwi (a gdzież ich nie ma?) nie mogli mu zarzucić braku energii. Teraz, kiedy dochodzenie skoncentrowało się koło tragicznych wydarzeń przy ul. Wilczej, milicja – przesłuchała setki osób. Zarówno mieszkańców kamienicy, jak i sąsiednich domów oraz bliższych i dalszych znajomych Andrzeja Doberskiego i Jadwigi Rodzińskiej.
Jeżeli chodzi o mężczyznę znalezionego w piwnicy z kulą w plecach, to pozornie nic nie wskazywało, że ofiara miała coś wspólnego z napadem na bank. Solidny główny księgowy, lubiany przez kolegów i szanowany przez dyrekcję spółdzielni, w której pracował. W księgach stwierdzono idealny porządek. Człowiek towarzyski, nieskąpy, ale i nierozrzutny. Żonaty, dwoje dzieci. Żona lekarka. Badając krąg znajomości tego mężczyzny, major nigdy nie natknął się na jego powiązania ze Strzelczykiem. Ani żona, ani przyjaciele Doberskiego nie znali pracownika warsztatu samochodowego i nigdy o nim nie słyszeli, dopóki to nazwisko nie pojawiło się w prasie.
Tylko pistolet był bezspornym ogniwem łączącym „człowieka z piwnicy” z szajką, która obrabowała bank. Pułkownik Adam Niemiroch miał rację. Ekspertyza potwierdziła, że z tej broni padły dwa strzały, których pociski utkwiły w suficie banku w Łowiczu. Te negatywne wyniki dochodzenia świadczyły, że banda zorganizowana była według wszelkich zasad konspiracji. Wsypa czy śmierć jednego z członków przestępczej grupy nie ujawniała pozostałych.
Co do Rodzińskiej, to dochodzenie dało jeszcze skromniejsze wyniki. Kobieta pracowała w centrali Społem jako maszynistka. Jej życie składało się z punktualnego zjawiania się w biurze i ośmiogodzinnego dnia pracy. Potem dom, często kino, czasem teatr lub odwiedziny w domach określonego grona kolegów lub koleżanek ze Społem. Raz na rok dwa tygodnie wczasów. Pozostałe dwa tygodnie urlopu spędzane u rodziców. Czasem na wczasach przygoda kontynuowana lub zrywana po powrocie do Warszawy. Jakaś przypadkowa znajomość zawarta w kinie, w biurze czy na ulicy. Związki te jednak nie trwały dłużej niż kilka tygodni, niekiedy przedłużały się do kilku miesięcy. Rodzińska nigdy nie próbowała tych przelotnych znajomości zamienić na coś trwalszego, już nie mówiąc o powtórnym małżeństwie. Słuchając zwierzeń koleżanek o ich kłopotach małżeńskich zawsze podkreślała, że zmądrzała i nauczona doświadczeniem pierwszego związku, nie wyrzeknie się swojej wolności.
Przelotni, jak to się teraz nazywa „narzeczeni”, reprezentowali najrozmaitsze środowiska. Dyskretne, chociaż skrupulatne badania życiorysów tych mężczyzn nie potwierdziły ich znajomości z byłym mężem Jadwigi ani utrzymywania z nim kontaktów handlowych, polegających na odwiedzinach piwnicy przy Wilczej i składania tam lub wywożenia stamtąd różnych towarów.
Nawet zawsze niecierpliwy pułkownik Niemiroch, przynaglany zresztą przez swoje władze zwierzchnie, nie powiedział Januszowi Kaczanowskiemu ani słowa wyrzutu. Nie popędzał i nie przypominał o przyśpieszeniu dochodzenia. Wiedział przecież, że oficer MO dwoi się i troi przy robocie, lecz materiał dowodowy był ciągle zbyt szczupły, aby dochodzenie mogło naprawdę ruszyć z miejsca. Człowiek, który zginął w Lasku Bielańskim, a przedtem zaplanował i w ten sposób wykonał skok na bank, był swojego rodzaju geniuszem. Przewidział wszystko proca tego, że padający przez trzy dni deszcz podmyje wysoki brzeg rzeki. Jak to często w życiu bywa, głupi przypadek pokrzyżował idealnie skonstruowane plany.
Janusz Kaczanowski po raz nie wiadomo który prze biadając sterty rozmaitych dokumentów dochodzenia natknął się na krótką notatkę jednego z wywiadowców. Milicjant rozmawiał z mieszkańcem domu przy ulicy Wilczej, Janem Paprockim, uczniem dziesiątej klasy – pobliskiego liceum. W dniu dziewiętnastego września o godzinie dziewiątej wieczorem chłopak wracał do domu i na tknął się na wychodzącego z kamienicy człowieka z duża walizką. Nie umiał jednak nic powiedzieć na temat tęga mężczyzny. Nie pamiętał, jak był ubrany. Wprawdzie wywiadowca „maglował” młodocianego świadka, ale nić z niego nie wycisnął. Ponieważ to spotkanie mniej więcej zgadzało się z godziną określoną przez biegłego lekarza jako czas zgonu Andrzeja Doberskiego, zeznanie Paprockiego mogłoby mieć pewne znaczenie dla dochodzenia, gdyby nie byłe pozbawione tak istotnych treści. Chłopca przesłuchano powtórnie, ale również bez większego pożytku dla sprawy. Nie umiał również określić, czy spotkany przez niego mężczyzna wyszedł z podwórza, czy też z frontowej klatki schodowej, skąd prowadziło zejście do sutereny.
Teraz major postanowił sam porozmawiać z uczniem liceum. Od tamtych wydarzeń upłynął przeszło tydzień. Młoda pamięć ma tę zaletę, że czasem rekonstruuje zatarte przedtem szczegóły. Żeby nie wzbudzać zbytniej sensacji zarówno w szkole, jak w domu, wywiadowca zaczepił chłopca na ulicy, wytłumaczył, o co chodzi, i zaprosił do Komendy Stołecznej MO, do pokoju Kaczanowskiego. Samochód bez znaków milicyjnych czekał za skrzyżowaniem.
– Ja naprawdę niewiele wiem – mówił Janek. – Stałem przed domem i żegnałem się z Jolą, kiedy” z bramy wyszedł mężczyzna z walizką. Minął nas, a ja wszedłem do domu.
– Jola to koleżanka? – domyślił się oficer milicji.
– Tak, z tej samej klasy.
– Byliście w kinie czy na spacerze?
– Nie, u Ewy Wideckiej. Też z naszej klasy, wspólnie przygotowywaliśmy się do klasówki, z trygonometrii.
– Dobrze poszło?
– Dla mnie matematyka to mięta. Jestem jeden z lepszych w klasie. To ja je podciągałem. One za to pomagają mi w polskim i w historii.
– Bardzo pożyteczna taka wzajemna pomoc – pochwalił Kaczanowski. – Kiedy studiowałem socjologię na Uniwersytecie Warszawskim, to także założyliśmy koleżeńską samopomoc. Zdarzało się, że notatki z wykładów prowadziliśmy na zmianę. A dlaczego pan – major postanowił traktować chłopca jak dorosłego – nie odprowadził koleżanki do domu, przecież była już dość późna pora. Po dziewiątej wieczorem.
– Nie – sprostował Paprocki. – Jeszcze nie było dziewiątej. To wiem na pewno. Kiedy wróciłem do domu, usłyszałem w radio sygnał czasu. A Joli nie odprowadziłem, bo mieszka w sąsiedniej kamienicy. Ewa również przy Wilczej, lecz parę domów dalej.
– W tym domu o trzech piętrach?
– Nie, w następnym. Ale to i tak nie więcej niż czterdzieści metrów. Mój dom był bliżej, dlatego staliśmy chwilę przed bramą i żegnaliśmy się. Właśnie wtedy wy szedł ten pan niosący walizkę.
– W którą stronę skręcił? W tę, z której przyszliście?
– Nie. W przeciwną.
– To znaczy, że panna Jola idąc do swojej kamienicy musiała iść w tym samym kierunku. Albo przed tym człowiekiem, albo za nim.
– Chyba za nim – zgodził się chłopiec. – Tak, nawet na pewno za nim, bo przypominam sobie, że usunęliśmy się mu z przejścia.
– Rozmawialiście z panną Jolą później o człowieku z walizką?
– Nie.
– Nie powracaliście do tego tematu po przesłuchaniu pana przez wywiadowcę? – zdziwił się Kaczanowski.
– Nie rozmawiałem. Nie uważałem za potrzebne. Dziewczyny zaraz by narobiły plotek na całą szkołę. I tak było dużo gadania na temat tych zabitych w naszym domu. Już profesorowie wypytywali mnie, jak to było.
– Chciałbym porozmawiać z panną Jolą. Jak jej nazwisko?
– Jolanta Chramiec.
– Chciałbym ją tutaj zaprosić na jutro.
– Dobrze, powiem jej, żeby przyszła do pana majora.
– Albo… Lepiej nie – oficer milicji zmienił zamiar. – Chodzicie do tej nowej szkoły przy Sadowej?
– Tak.
– O której kończycie lekcje? – Jutro o pierwszej.
– Dobrze. Jutro o pierwszej będę na was czekał na rogu Sadowej i Marszałkowskiej. Wstąpimy do kawiarni na coca-colę i pogadamy. Bardzo proszę, żeby pan wyszedł ze szkoły razem z panną Jolą. Ale proszę jej nie uprzedzać o naszej randce i nie zdradzać treści dzisiejszej rozmowy. Nie chciałbym, aby czymkolwiek się sugerowała.
– Rozumiem. Naturalnie będę milczał – zapewnił Janek Paprocki.
Ten sam samochód odwiózł chłopca do domu.
Nazajutrz już dziesięć minut przed umówionym terminem Janusz Kaczanowski spacerował po ulicy Sadowej. Dobrze, że przyszedł trochę wcześniej, bo młodzież właśnie wychodziła ze szkoły. Niebawem oficer milicji spostrzegł Paprockiego, idącego w towarzystwie wysokiej, przystojnej dziewczyny.
– Dzień dobry, panie Janku – Kaczanowski podszedł do idącej pary.
Zatrzymali się. Paprocki przywitał się z oficerem MO.
– Pani pozwoli, że się przedstawię – oficer ukłonił się dziewczynie. – Major Kaczanowski z Komendy Stołecznej MO.
Nieco zdziwiona dziewczyna podała mu rękę.
– Chciałbym porozmawiać z panią, a także i z panem Paprockim. Czy macie pół godziny czasu? Może byśmy wstąpili do kawiarni?
Paprocki nie czekając na zgodę koleżanki odpowiedział:
– Doskonale. Tu na rogu Marszałkowskiej.
Widać było, że dziewczynę intryguje to spotkanie. Nie umiała ukryć zainteresowania. Kiedy zajęli miejsce przy stoliku, od razu zapytała:
– Pan chciał ze mną rozmawiać? O czym?
– Zastrzegam – roześmiał się oficer – że to nie żadne oficjalne przesłuchanie. Po prostu chciałbym, aby pani sobie przypomniała pewne drobne zdarzenie. Dziewiętnastego września, to był wtorek, uczyliście się aż do wieczora matematyki u pewnej koleżanki.
– U Ewy Wideckiej – podpowiedział Paprocki.
– Potem – ciągnął major – wyszliście razem z panem Jankiem na ulicę. Wracaliście do domów. Przed bramą, gdzie mieszka pan Paprocki, zatrzymaliście się na chwilę. Było parę minut przed dziewiątą wieczorem. Przypomina to pani sobie?
– Tak. Pamiętam. Na drugi dzień mieliśmy klasówkę.
– Właśnie do tej klasówki przygotowywaliście się. Ale mnie nie chodzi o matematykę, lecz o ten moment, kiedy staliście przed bramą domu Janka. Co się wtedy stało, pamięta pani?
Dziewczyna zastanawiała się chwilę.
– Nic. Pożegnaliśmy się. Janek wszedł do bramy. Ja poszłam do siebie.
– Spróbuję pani podpowiedzieć – major chciał pomóc pamięci dziewczyny. – Czy wtedy nikt nie wyszedł z kamienicy?
Jola uśmiechnęła się.
– Wiem! Wtedy wyszedł z tego domu jakiś pan z bardzo ciężką walizą. Ledwie ją dźwigał. Usunęłam mu się z drogi.
– Jak ten człowiek wyglądał?
– To był starszy pan. Co najmniej w wieku mojego tatusia. Ojciec ma pięćdziesiąt lat – dodała dziewczyna. – Ten pan nosił ciemne okulary. Widocznie choruje na oczy. Miał granatowy, elegancki płaszcz. Z podniesionym kołnierzem. Na głowie ciemny kapelusz z opuszczonym rondem. Ale zauważyłam, że ma baki trochę szpakowate.
– Pani jest bardzo spostrzegawcza – Kaczanowski pochwalił dziewczynę. – Co jeszcze pani zauważyła?
– Waliza była dość stara i zniszczona. Kontrastowała z eleganckim ubiorem tego pana. Była przewiązana sznurkiem, żeby się nie rozleciała. Musiała być bardzo ciężka. Szłam do domu akurat za tym panem i zauważyłam, że dwa razy przekładał ją z ręki do ręki. Walizka była granatowego koloru. Z jaśniejszymi wzmocnieniami na rogach. Chyba żółtocielistymi?
– Znakomicie! Panno Jolu, pani jest skarbem. Z taką spostrzegawczością, gdyby pani po maturze chciała pracować w milicji, na pewno zrobiłaby pani karierę.
– Zostałabym majorem? – dziewczyna zaczerwieniła się, zadowolona z pochwały.«
– Co najmniej pułkownikiem, i to bardzo szybko. Musiałbym przed panią stawać na baczność – roześmiał się Kaczanowski. – I czyżby pani zdołała jeszcze coś zauważyć?
– A tak! Naprzeciwko jechała wolna taksówka. Ten pan postawił walizę na chodniku i wybiegł na jezdnię, aby zatrzymać auto. Wsiadł do samochodu i odjechał.
– Jak wyglądała taksówka?
– To była zwykła, jasna warszawa. Nie miała na drzwiczkach wymalowanej syrenki. Kierowcą był chyba starszy człowiek.
– Na pewno walizka była granatowego koloru?
– Na pewno. Pamiętam doskonałe, że była ona tej samej barwy, ale nieco jaśniejszej, co płaszcz tego pana. Takie granatowe płaszcze sprzedają teraz w Galluxie. Nawet tutaj na MDM.
– Pan, panie Janku, jako długoletni mieszkaniec domu, zna choćby z widzenia wszystkich lokatorów. Czy ten człowiek z walizką nie był jednym z nich?
– Nie pamiętam jego wyglądu, ja nie jestem taki spostrzegawczy jak Jola, ale to na pewno nie był nikt z naszej kamienicy. Stały mieszkaniec domu nie wpadły mi w oczy. Tego zapamiętałem, że miał ciężką walizę i był tutaj obcy.
– A przedtem czy też później nie widzieliście go?
Oboje zaprzeczyli.
– Pan z walizką to morderca? – zapytała dziewczyna. – Pan major prowadzi śledztwo w tej sprawie?
– Prowadzę. Trudno mi coś powiedzieć o tym człowieku. Równie dobrze mógł to być przypadkowy przechodzień, jak i zbrodniarz. Ponieważ wyście go widzieli, a nikt w całej kamienicy nie przyznaje się do noszenia w tym dniu ciężkiego pakunku, dlatego chciałem to zbadać za waszym pośrednictwem.
– Jeżeli go jeszcze raz zobaczę, postaram się wyśledzić, gdzie ten mężczyzna mieszka, i dam znać panu majorowi.
– Jeżeli naprawdę jest mordercą dwojga osób, więcej się tu nie pokaże – stwierdził major. – Dziękuję za ewentualną pomoc, ale raczej proszę dać mi znać, natomiast nie deptać po piętach temu człowiekowi. To mogłoby być niebezpieczne. Proszę jednak dokładnie mu się przyjrzeć.
– Zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni – poważnie powiedziała Jola.
Oficer milicji uśmiechnął się.
– To by nam bardzo ułatwiało nasze zadania, niestety, to porzekadło niewiele ma wspólnego z prawdą. A szkoda.
Kaczanowski przywołał kelnerkę, uregulował rachunek i pożegnał się ze swoimi młodymi przyjaciółmi. Po powrocie do Pałacu Mostowskich zdał relację z ostatnich „sukcesów” pułkownikowi Niemirochowi.
– Trzeba szukać taksówki, jasnej warszawy – za decydował zwierzchnik. – Musimy ten trop zbadać do końca.
– Albo do momentu, kiedy się nie urwie – od czasu prowadzenia sprawy napadu na bank w Łowiczu majorowi trudno było zdobyć się na optymizm.
– Zredaguj komunikat do prasy. Jasnych warszaw taksówek jest w stolicy ponad półtora tysiąca. Przesłuchiwanie kolejno każdego kierowcy zajęłoby nam wiele godzin i zaabsorbowało masę ludzi. Może ogłoszenie da rezultat?
Nazajutrz we wszystkich warszawskich gazetach, w radio i w telewizji ukazał się następujący komunikat:
Kierowca taksówki warszawskiej, jasnej warszawy, który w dniu 19 września około godziny dziewiątej wieczorem na ulicy Wilczej między Marszałkowską a Kruczą wziął do samochodu pasażera z dużą, ciężką walizką granatowego koloru, proszony jest o skomunikowanie się z Komendą Stołeczną MO, pokój 117, lub o zawiadomienie o tym najbliższego posterunku MO.
Ogłoszenie powtarzano dwa dni. Ale już drugiego dnia rano zgłosił się do majora Kaczanowskiego pan Sławomir Leśniewski.
– To ja wiozłem tego gościa – oświadczył oficerowi milicji. – Wszystko się zgadza. Walizka była taka ciężka, że ledwie ją władował do taksówki. Nie podał adresu, jak to zwykle robią pasażerowie, a jedynie kazał się wieźć Marszałkowską. Później polecił mi skręcić w Aleje Jerozolimskie, w stronę Wisły. Przejechaliśmy Most Poniatowskiego. Kiedy dojeżdżałem do ronda, kazał się zatrzymać. Powiadam, że tu jest zakaz i mogę stanąć dopiero na Francuskiej. Tam też wysiadł, dał piętnaście złotych, nie chciał reszty. Od razu trafił mi się kurs z powrotem na Dworzec Główny. Kiedy odjeżdżałem, gość stał na chodniku, jak gdyby się namyślał, co robić dalej. Potem, kiedy objeżdżałem rondo, zauważyłem, że szedł do przystanku tramwajowego.
– W którą stronę?
– Do tego w kierunku Warszawy.
– Jak wyglądał?
– Dość wysoki. W ciemnym płaszczu. Miał okulary. Też ciemne. Siedział z tyłu koło swojej walizki. Mało go widziałem. Przez tę ciężką, granatową walizę tak go dobrze zapamiętałem. Mam w domu taką samą.
Zeznania taksówkarza upewniły milicję, że człowiek z walizką, nawet jeśli nie był mordercą Andrzeja Doberskiego, zachowywał się dziwnie podejrzanie. Któż bowiem każe się wieźć na Saską Kępę, aby potem wrócić tramwajem do lewobrzeżnej Warszawy? Po prostu mężczyzna chciał zatrzeć swoje ślady i to mu się udało. Gdzie go teraz szukać?
Kiedy tak Janusz Kaczanowski smakował gorycz nowej porażki, wszedł do pokoju dyżurny podoficer i położył majorowi na biurku pilny telefonogram. Dzwonił Łowicz:
Komenda Powiatowa MO wyjaśnia, że zrabowana ze Spółdzielczego Banku Ludowego wraz z pieniędzmi waliza była koloru brązowego. Ponownie sprawdziliśmy. Stop. Przesyłamy zeznania pracowników banku ustalających te fakty. Stop. Podpisano: Mikołaj Stolarczyk, porucznik.
Niepowodzenia, jak to raz jeszcze potwierdziła praktyka, zawsze chodzą w parze.