ROZDZIAŁ XVI

Walizka pełna skarbów

Od śmierci Zygmunta Lipienia upłynęły dwa dni. Nigdzie jednak, ani w prasie, ani w radio i w telewizji nie ukazała się wzmianka o tragedii przy ulicy Karmelickiej. Pomimo to Tadeusz Majewski doskonale wiedział, że milicja już wykryła zbrodnię. Fakt, że tym razem tego nie opublikowano, zabójca tłumaczył na swoją korzyść. Nie znaleziono żadnych śladów, MO nawet nie domyśla się, gdzie szukać sprawcy. A ponieważ ostatnio na koncie władz bezpieczeństwa publicznego zebrało się kilka nie wykrytych zabójstw i wielki napad na bank, Komenda Stołeczna nie chce ujawnić, że to konto powiększyło się o nową zbrodnię, która również nie ma szans, Tadeusz w to nie wątpił, przysporzenia milicji sukcesów.

Można więc spokojnie przystąpić do poszukiwania czterech milionów ukrytych przez Strzelczyka. Trzeba to zrobić możliwie szybko, bo przecież inni także łamią sobie głowy nad rozwiązaniem tej samej zagadki. Pod słowem „inni” Majewski miał na myśli nie tyle milicję, co nieznanego konkurenta – zabójcę Doberskiego i Rodzińskiej.

Ostatni z pozostałych przy życiu uczestników skoku na bank w Łowiczu po trosze domyślał się, kim jest ten człowiek. Przypuszczał także, że zna go osobiście. Wiedział, że dla zdobycia czterech milionów tamten nie cofnie się przed niczym. Będzie ryzykował nie tylko cudzym, ale i własnym życiem. Dla niego, jak i dla Kazika, pieniądz był celem życia. Zresztą podobnie jak i dla Tadeusza Majewskiego oraz tych członków przestępczej grupy, którzy w walce o miliony zostali już wyeliminowani. Każdy z nich, nawet Zygmunt Lipień, nie zawahałby się przed użyciem pistoletu przeciwko innemu amatorowi milionów.

Trzeba zatem być szybkim, ale i ostrożnym.

Gdzie może być ta walizka? Gdzie ją Kazimierz Strzel czyk schował?

Nigdy nie była na Wilczej. O tym schowku wiedziało kilka osób. Przywódca bandy nie popełniłby takiego głupstwa. Kryjówkę przygotował wcześniej i dobrze ją zamaskował. Musiała znajdować się albo w pobliżu, miejsca pracy Strzelczyka, albo jego mieszkania. To bowiem pozwalało czuwać nad skarbem i mieć do niego łatwy dostęp.

Przy ulicy Marymonckiej, ani w warsztacie samochodowym Jankowskiego, ani w pobliżu warsztatu, walizki nie było. Szukali jej przecież we trójkę, a później znacznie bardziej dokładną rewizję przeprowadziła milicja. Zresztą warsztat i domek właściciela otaczało pustkowie, a schowek miał zamknięcie. Świadczył o tym najlepiej kłuci na kółku znalezionym w kieszeni zmarłego.

Pozostaje dom przy Solcu. Gdzieś tam znajdują się te banknoty. Ale gdzie?

W mieszkaniu nie było żadnej skrytki. Lokatorzy kawalerek nie posiadali piwnic. Zresztą Strzelczyk był zbyt rozważny, aby cztery miliony złotych trzymać we własnej piwnicy. Pozostawał strych i piwnica… ale cudza. Dlaczego Kazimierz nie miałby na Solcu powtórzyć numeru z ulicy Wilczej? Wynająć od któregoś ze współlokatorów jego piwnicę albo jeszcze lepiej, nie wynajmować, a bez wiedzy właściciela dopasować do niej klucz i urządzić tam przemyślnie zamaskowaną skrytkę.

Tadeusz Majewski postanowił przekonać się o tym na miejscu. Będąc wyższym urzędnikiem stołecznych wodociągów, nie miał najmniejszych trudności ze sprokurowaniem dla siebie zaświadczenia, upoważniającego go do kontroli sieci wodociągowej na terenie Powiśla. Sam wystukał na firmowym papierze odpowiednią treść, sam przyłożył pieczęć i sam opatrzył podpisem ten dokument. Zdobycie ciemnoniebieskiego kombinezonu nie przedstawiało problemu. Do tego „żabka” w kieszeni bluzy i wielki francuski klucz w ręku, a można spokojnie brać się do roboty.

Przestępca nie lekceważył milicji. Liczył się z tym, że mieszkanie Strzelczyka jest pod stałą obserwacją. Toteż długo kluczył, zanim znalazł się w domu przy Solcu, gdzie miał swoją kawalerkę przywódca bandy. Najpierw Majewski pokręcił się trochę po ulicy. Nie zauważył wprawdzie niczego podejrzanego, ale mimo to skierował się do kamienicy stojącej naprzeciwko interesującego go bloku. Tam wylegitymował się dozorcy, rozpytywał, czy urządzenia wodociągowe funkcjonują prawidłowo, kazał się zaprowadzić do piwnicy, sprawdzał wodomierz. Był fachowcem w tej dziedzinie i zachowywał się tak, jak powinien to robić prawdziwy hydraulik. Nie wzbudził najmniejszego podejrzenia.

Z kolei Tadeusz dokonał inspekcji budynku stojącego tuż koło gmachu spółdzielni mieszkaniowej. Tutaj zabawił nieco dłużej. W tym domu także mógł być ukryty skarb. Dokładnie obejrzał boksy piwniczne. Badał wiszące na drzwiach kłódki. Bardzo żałował, że nie ma tego kluczyka z kółka. Wprawdzie pamiętał jego kształt i domyślał się” do jakiego rodzaju kłódek te klucze służą, jak jednak wśród tylu zamków rozpoznać ten najwłaściwszy? W tej kamienicy nie miał zresztą do rozstrzygnięcia zbyt wielu wątpliwości. Budynek stawiano jeszcze przed pierwszą wojną światową. Większość solidnych drzwi piwnicznych zaopatrzona była w zamki wewnętrzne, otwierane zwykłymi kluczami. Jedynie gdzieniegdzie założono skoble i powieszono kłódki.

Tadeusz Majewski uplanował, że w domu Strzelczyka i w kilku przyległych kamienicach wytypuje piwnicą zamykane na ten rodzaj kłódek, do których mógłby pasować kluczyk Kazimierza. Potem uzbrojony w odpowiednie zaświadczenie poprosi właścicieli piwnic o otworzenie ich i pod pozorem sprawdzania, czy tamtędy przechodzą przewody wodociągowe lub kanalizacyjne, będzie mógł nawet w obecności lokatorów dokładniej spenetrować pomieszczenia. Oczywiście tak dyskretnie, aby nikt nie powziął jakichś podejrzeń i nie spostrzegł ukrytej walizki z milionami. Niech ją tylko znajdzie! Już jego głowa w tym, aby zabrać ją stamtąd bez wiedzy właściciel la piwnicy.

Zupełnie spokojny, Majewski wszedł do budynku spółdzielni, której członkiem i lokatorem zarazem był Kazimierz Strzelczyk. Odnalazł dozorcę, pokazał mu zaświadczenie i pogadał na temat funkcjonowania wodociągów. Wysłuchał skarg, obiecał coś na to poradzić, a następnie polecił zawieźć się na strych, rzekomo w celu obejrzenia zbiornika, wyrównawczego.

Strych, jak zwykle w nowoczesnych domach, był niski, bo dachy teraz są płaskie. W najwyższym miejscu miał najwyżej metr dwadzieścia. Wchodziło się nań po metalowej drabinie przymocowanej pionowo do ściany. Tylko przez kwadratową klapę można było dostać się do wewnątrz.

– Po co mamy tam obaj włazić – zauważył rzekomy hydraulik. – Ja muszę. Niech pan na mnie zaczeka.

– Ja zjadę na dół i jak pan będzie wracał, to mi odda klucz – zaproponował dozorca, któremu wcale nie uśmiechało się zarówno pełzanie po strychu, jak i wyczekiwanie na najwyższym podeście schodów.

– Doskonale – zgodził się Majewski i wszedł na strych.

Kiedy usłyszał, że gospodarz domu zjeżdża windą na dół, wyjął latarkę elektryczną i metr po metrze zaczął dokładnie penetrować całą powierzchnię. Szukał również tam, gdzie dach oddalony był od podłogi najwyżej o trzydzieści centymetrów. Jak się zresztą spodziewał, niczego tu nie znalazł. Dojście na ostatnie piętro i potem wdrapywanie się po drabinie jeszcze wyżej zbyt mogłoby zwrócić uwagę mieszkańców domu, żeby Kazimierz Strzelczyk zaryzykował umieszczenie swojego skarbu aż na strychu. Trzeba więc oczyścić zakurzony kombinezon, zejść na dół i spróbować szczęścia w piwnicy.

Gdyby przeprowadzający rewizję na strychu Tadeusz Majewski miał radiotelefon nastawiony na pewną długość fali, usłyszałby następującą rozmowę:

– Tu Jedynka do Trójki i do Ojca. Tu Jedynka do Trójki i do Ojca. „X” wyszedł z budynku i zbliża się do swojego samochodu. Odbiór.

– Tu Trójka. Zrozumiałem. Jestem gotowy.


– Tu Ojciec. Zrozumiałem. Trójka jechać za „X”, być w kontakcie z radiowozem. Odbiór.

– Tu Trójka. Zrozumiałem. Jadę za „X”. Odbiór.

– Ojciec do Trójki. Podawać trasę przejazdu „X”, Odbiór.

– Zrozumiałem. Skręcamy w Żwirki i Wigury w stronę miasta. Odbiór.

– Tu Ojciec. Słyszę was dobrze.

– Tu Trójka. Jedziemy Żwirki i Wigury. Zbliżamy się do ronda na Raszyńskiej. Przejeżdżamy rondo, jedziemy Raszyńską. Skręcamy w Aleje Jerozolimskie. Odbiór.

– Zrozumiano. Jedziecie Alejami Jerozolimskimi.

– Tu Trójka. Skręcamy w Marszałkowską.

– Słyszę was dobrze.

– Jedziemy Marszałkowską. Skręcamy w Świętokrzyską w stronę Nowego Światu. Przecinamy Nowy Świat, skręt w Kopernika, skręt w Tamkę. Jedziemy Tamką. Odbiór.

– Tu Ojciec. Słyszę was dobrze. Jedziecie Tamką.

– Tu Trójka. „X” skręca w ulicę Kruczkowskiego. Wykręcił wóz i zaparkował. Jedziemy dalej. Widzimy „X”. Wysiada i idzie w kierunku Tamki. Tu Piątka. Trójka i Czwórka wysiedli i poszli za „X”. Co dalej robić? Odbiór.

– Ojciec do Piątki. Zaparkować wóz na Kruczkowskiego i czekać. Być na podsłuchu.

– Tu Trójka do Ojca. „X” wszedł do budynku na Solcu. Stara kamienica. Trudności z ustaleniem, gdzie się dalej skierował, i z łącznością. Odbiór.

– Zrozumiano. Pilnować przed wejściem do budynku. Gdyby „X” wyszedł z walizką w ręku, zatrzymać. Działać szybko, przez zaskoczenie. „X” może mieć broń. Odbiór.

– Zrozumiano. Pilnujemy domu. Zatrzymamy. Odbiór.

– Słyszę was dobrze.

– Tu Dwójka do Ojca. Ja też zauważyłem „X”. Wszedł do sąsiedniego budynku obok tego, gdzie mieszkał Strzelczyk. Odbiór.

– Tu Ojciec. Zrozumiano. Nadal wszystko obserwować. Jeżeli zajdzie potrzeba, udzielić pomocy Trójce i Czwórce, odbiór.

– Tu Dwójka. Zrozumiano.

– Tu Rybitwa. Jestem w rejonie ulic: Dobra, Tamka, Solec. Proszę o instrukcje.

– Tu Ojciec do Rybitwy. Krążyć w tym rejonie. W razie potrzeby udzielić pomocy pozostałym.

– Słyszałem was dobrze. Jestem na podsłuchu. Krążę we wskazanym rejonie.

Tadeusz Majewski nie słyszał tej rozmowy. Ale kiedy zszedł na dół i szukał dozorcy, aby mu oddać klucz od strychu i poinformować, że udaje się na dalszą inspekcję urządzeń wodociągowych do sutereny, spostrzegł pewnego człowieka idącego przez podwórze. Teraz już był pewny, że jego hipoteza okazała się prawdziwa.

Dawniej podwórza domów na Solcu były od siebie odgrodzone albo oficynami, albo wysokimi murami. Teraz przy tej ulicy zostało kilka przedwojennych kamienic. Reszta to nowoczesne gmachy spółdzielni. Wypalone domy lub chylące się do upadku oficyny rozebrano i na tyra terenie założono trawniki obsadzone różami. Tym wielkim podwórzem-ogrodem można obejść wszystkie budynki aż do ulicy Jaracza, a także wyjść i na ulicę Kruczkowskiego. Ale o tym wywiadowcy majora Kaczanowskiego nie wiedzieli.

Ostatni członek przestępczej grupy dobrze znał człowieka idącego przez podwórze. Wiedział, czego on tu szuka. Żeby nie zostać poznanym, Tadeusz odwrócił się tyłem i ze swoim „francuzem” w ręku zajął się badaniem hydrantu przeciwpożarowego. Idący nie zwrócił żadnej uwagi na hydraulika. Wszedł na klatkę schodową, a upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, zszedł do piwnic.

– Co teraz robić? – zastanawiał się Tadeusz. – Zejść za nim do sutereny i załatwić go tak, jak on Andrzeja Doberskiego? To byłby doskonały kawał.

Po błyskawicznym namyśle Majewski zrezygnował z tego planu. Nie grały roli opory moralne. Tamten zasłużył na śmierć. Choćby dlatego, że zastrzelił Doberskiego i później zamordował niewinną kobietę, Jadwigę Rodzińską. Ale zabójca działał późnym wieczorem, kiedy na ulicy i w samym budynku ruch był minimalny. A teraz dochodziła godzina druga po południu. Na Solcu byłoj ludno. Po podwórzu kręciło się sporo osób. Poza tym dozorca wiedział o rzekomym hydrauliku. W razie dochodzenia wspomniałby o nim milicji. Ta zaś bez trudu ustaliłaby, że tego dnia nie przeprowadzano w tym rejonie żadnej kontroli instalacji wodociągowych. Takiego śladu milicjanci już by nie wypuścili z rąk. Prędzej czy później Tadeusz usłyszałby sakramentalne „pan pójdzie z nami”.

Trzeba zaczekać i odebrać łobuzowi skradzione przez niego pieniądze przy lepszej sposobności.

Majewski wyszedł na ulicę Solec. Domyślał się, że amator walizki z milionami przyjechał tu swoim wozem. Tadeusz znał dobrze ten samochód. Kazimierz Strzelczyk


dość często nim się posługiwał. Ale auta na Solcu nie było. Rzekomy hydraulik sprawdził na ulicy Dobrej i na Tamce. Tam także nie znalazł wozu. Dopiero na ulicy Kruczkowskiego tuż przy nowym budynku szkoły zauważył poszukiwany pojazd.

To był szczęśliwy traf. Tadeusz zaparkował swoją syrenę zaledwie dziesięć metrów dalej. I to w tym samym kierunku, w stronę Tamki. Wsiadł do samochodu. Postanowił tutaj czekać na mężczyznę z piwnicy. Jeżeli on odnajdzie walizkę, trzeba jechać za nim i podjąć próbę odebrania mu pieniędzy. Właściwie dobrze, że nie ma juz do nich wspólników. Za cztery miliony złotych można sobie przyjemnie urządzić życie. W Polsce lub gdzie indziej. Raczej, żeby mieć spokój, gdzie indziej. Jest tyle pięknych miejsc na świecie. Choćby Ameryka Południowa. Inżynier-hydraulik wszędzie znajdzie pracę albo założy własną firmę. Będzie przecież rozporządzał pewnym kapitałem zakładowym.

A tymczasem w eterze krzyżowały się różne rozmowy.

– Tu Rybitwa, Tu Rybitwa. Do Ojca. Krążę ciągłe w wyznaczonym rejonie. Samochód „X” stale parkuje na Kruczkowskiego. Odbiór.

– Słyszę cię dobrze, słyszę cię dobrze. Rybitwa nadal patrolować rejon.

– Tu Dwójka do Ojca. Pilnuję kamienicy Strzelczyka. Wszystko w porządku. „X” nie wyszedł z sąsiedniego domu.

– Tu Piątka do Ojca. Siedzę w samochodzie na Kruczkowskiego. Wóz „X” jest obok. Radiowóz regularnie tędy przejeżdża.

– Tu Trójka i Czwórka. Pilnujemy bramy, do której wszedł „X”.

– Ojciec do wszystkich. Nadal uważać i wykonać poprzednie instrukcje.

A tymczasem ten, na którego tak czekano na Solcu, wyszedł z piwnicy z walizką w ręku, wszedł na pierwsze piętro i chwilę obserwował rozległe podwórze. Panował na nim normalny ruch. Tuż obok rozciągało się szkolne boisko. Furtka prowadząca od strony Solca do szkoły była otwarta. To dla wygody uczniów mieszkających przy Solcu, Dobrej i Wybrzeżu Kościuszkowskim. Mężczyzna pamiętał, że brama frontowa szkoły wychodzi na ulicę Kruczkowskiego, a tuż za tą bramą stał jego samochód. Posesję szkoły z dwóch stron: od Solca i od Kruczkowskiego, ogrodzono siatką. Natomiast inne ściany tego kwadratu stanowił mur. Miało to dla człowieka z walizką tę dodatkową zaletę, że kiedy znajdzie się na terenie szkoły, stanie się już niewidoczny dla ludzi z podwórka.

Spojrzenie na prawo i na lewo, a potem szybka decyzja: teraz! Mężczyzna wyszedł z klatki schodowej na podwórze i możliwie prędko, ale nie biegiem, doszedł do furtki szkolnej posesji. Później zakrył go mur. Idący miał absolutną pewność, że nikt go nie śledzi, ale niosąc w ręku cztery miliony złotych nie można być zbyt ostrożnym.

Przeszedł przez teren szkoły. Wyszedł na ulicę Kruczkowskiego. Do wozu kilka kroków, a drzwi auta przezornie nie zamknięte na kluczyk. Wrzucił walizkę na siedzenie obok kierownicy i ruszył. Samochód skręcił w Tamkę, w stronę Wisły.

Prawie jednocześnie z tym wartburgiem ruszyła także syrena… – Tu Piątka, tu Piątka – rozległo się w eterze. -


„X” wraz z walizką wsiadł do samochodu i odjechał. Ruszam za nim.

– A niech was cholera! – łatwo się było domyślić, że to Ojciec tak chwali swoje dzieci, które dały się wykiwać w szpetny sposób, i pozwoliły uciec przestępcy.

Za chwilę ten sam głos, ale już spokojny, wydawał nowe polecenia.

– Tu Ojciec, Piątka jechać za „X” i stale podawać swoją trasę. Rybitwa na podsłuchu Piątki i podąża za nim. Ale bez włączania syreny. Zrozumiano? Odbiór.

– Tu Piątka. Tu Piątka. Jadę za „X”. Skręcił z Tamki na Wybrzeże Kościuszkowskie w stronę Mostu Poniatowskiego.

– Tu Rybitwa. Ruszam za Piątką. Cisza w eterze panowała krótko.

– Tu Piątka. Tu Piątka – informował kierowca milicyjnego auta. – Jadę za „X”. Chyba nie zauważony, bo dzieli nas parę samochodów. Nie tracę go z oczu. Wjeżdżamy ślimakiem na Most Poniatowskiego. Jedziemy przez Wisłę.

– Tu Rybitwa. Jadę w podanym przez Piątkę kierunku. Wjeżdżam na ślimak. Czy można włączyć sygnał, żeby mieć pierwszeństwo wjazdu na most? Musiałbym długo czekać.

– Włączyć! Ale tylko na chwilę.

– Tu Piątka. Dojeżdżamy do ronda na Saskiej Kępie. Jedziemy dalej ulicą Waszyngtona. „X” wyprzedził mnie dość znacznie, bo musiałem stać pod światłami. Nie straciłem jednak widoczności.

– Jadę ulicą Waszyngtona za Piątką. Widzę Piątkę. Nie widzę „X” – meldowała Rybitwa.

W środku pomiędzy wartburgiem człowieka z walizką a samochodami MO jechał Majewski swoją syrenką. Nawet nie bardzo uważał na tego, którego śledził. Kiedy wartburg skręcił na Most Poniatowskiego, Tadeusz wiedział, dokąd jadą. Był tak tego pewien, że dojeżdżając do ulicy Międzynarodowej wyrzucił strzałkę w prawo i skręcił. Przejechał kilkaset metrów i znowu skręcił, tym razem w lewo. Dojechał do terenów ogrodów działkowych, zaparkował przy otwartej bramie, wysiadł i wszedł do środka. Znał drogę. Nieraz był tu z Kazimierzem Strzelczykiem. Chociaż pan z milionami pojechał dalej, Majewski wiedział, że przed kanałem jest inny, wygodniejszy zjazd na teren ogrodów. Tamta uliczka była na prawie całej długości wyasfaltowana. Tutaj nie było nawet zwykłego bruku, lecz tędy było bliżej do celu. Dobrze będzie obserwować właściciela wartburga, zanim dotrze co swojej działki. Może zresztą zechce on ukryć skarb gdzieś w sąsiedztwie? Ale teraz już żaden kawał mu się nie uda. Niedługo pożegna się ze skradzionymi milionami. One należą do tego, kto na nie zapracował.

– Tu Piątka – meldował kolejno wywiadowca MO. – Widzę „X”. Skręca w stronę ogrodów działkowych. Wjechał do środka. Przejechałem trochę dalej i zatrzymałem się. Podniosłem maskę, niby coś mi w silniku nawaliło. Widzę, że „X” zamknął za sobą bramę ogrodów działkowych i pojechał w głąb. Straciłem widoczność.

– Tu Rybitwa. Jestem przy Piątce. Prosimy o instrukcje.

– Tu Ojciec. Do Piątki i do Rybitwy. Pilnować bramy. Gdyby „X” wyjeżdżał, doprowadzić do lekkiej kraksy, a wysiadającego z samochodu natychmiast obezwładnić. Pamiętać, że on ma broń. Zaraz tam przyjeżdżam. Zrozumiano? Odbiór.


– Rybitwa do Ojca. Słyszeliśmy dobrze. Zrobimy kraksę.

Major Janusz Kaczanowski, on to bowiem był Ojcem, wyskoczył prawie biegiem z pokoju operacyjnego, gdzie odbierano meldunki. Wydawał polecenia.

– Dwa radiowozy najbliższe ulicy Waszyngtona podjechać do wejścia do ogrodów działkowych. Dla mnie wóz z czterema ludźmi.

Wkrótce oficer milicji już pędził w stronę Saskiej Kępy. Tym razem syrena i migacz były włączone. Przez Marszałkowską przelecieli jak wicher. Rondo objechali lewą stroną, a skrzyżowanie Nowego Światu i Alej Jerozolimskich przejechali po torach tramwajowych.

Majewski wybrał sobie doskonały punkt obserwacyjny za werandą na sąsiedniej działce. Nie omylił się. Podjechał tu wartburg. Kierowca wysiadł i z walizką w ręku skierował się do swojego letniego domu, pięknie obsadzonego wielu gatunkami róż. Był to w porównaniu z innymi prawie luksusowy budyneczek, składający się z dwóch pomieszczeń.

Teraz Tadeusz przypomniał sobie dawne czasy. Wakacje spędzane na obozach harcerskich. Podchody i tropienie śladów. Ostrożnie, to skradając się prawie na leżący, to podbiegając po parę kroków, zbliżył się do domku. Zajrzał przez okno. Hodowca róż położył walizkę na stole i otworzył ją. Sycił swój wzrok widokiem paczek z banknotami ułożonymi w równych rządkach. Nareszcie dopiął celu, dla którego poświęcił wszystko, nawet życie dwojga ludzi.

Jak tokujący głuszec nic nie słyszy, tak człowiek nad walizką pełną banknotów również nie słyszał po cichu otwieranych drzwi. Otrzeźwił go dopiero głos:

– Dzień dobry panu. Cieszę się, że znowu się spotykamy. To bardzo miłe z pana strony,” że wyjął pan tę walizkę z piwnicy na Solcu. Ale niepotrzebnie pan tak się fatygował. Uwolnię pana od tych kłopotów.

Mężczyzna za stołem podniósł głowę. Zobaczył robotnika w ciemnoniebieskim kombinezonie z pistoletem w ręku. Chciał zrobić ruch, lecz usłyszał słowa wypowiedziane po cichu, ale zdecydowanie:

– Rączki grzecznie na kark. Stanąć pod ścianą. Sterroryzowany spełnił rozkaz. Wieko walizki nie pod trzymywane rękami zamknęło się.

– To pan – powiedział siląc się na zachowanie spokoju. – Mogłem się tego spodziewać. Trudno, zaskoczył mnie pan, przegrałem.

– Ja także nie łudziłem się, kto przyjdzie na Solec po walizkę. Czekałem na to.

– Przyznaję, podszedł mnie pan. Nie poznałem pana, chociaż widziałem kombinezon na podwórzu. Nie powinienem był tego lekceważyć. Proponuję, żebyśmy się podzielili. Tam starczy i dla dwóch.

– Był czas, kiedy przyjąłbym tę propozycję. Teraz na to za późno. To są moje pieniądze. Ja je zdobyłem.

– Trudno. Wobec argumentów, jakie pan ma w ręku, muszę się zgodzić. Ale tam są także i moje pieniądze. Dolary w szarej kopercie. Zarobiliśmy je wspólnie z Kazimierzem. Myślę, że mi je pan jednak odda.

– Handlując kradzionymi aparatami pomiarowymi.

– Banknotów z walizki także wam wujaszek z Ameryki nie przysłał.

– Ile tych dolarów?

– Powinno być ponad trzy tysiące. Chyba że Kazik coś z nich wydał. Ale nic o tym nie wiem. Jest tam też trochę marek zachodnioniemieckich i franki szwajcarskie. Wszystko w osobnej kopercie, na samym wierzchu walizki.

Majewski nie wypuszczając pistoletu – z prawej ręki… podszedł do stołu i podniósł wieko. Rzeczywiście, na samym wierzchu leżała duża, szara koperta dość obficie wypełniona. Tadeusz wziął ją w lewą rękę i żeby otworzyć, musiał dopomóc sobie i prawą. Wprawdzie pistoletu z dłoni nie wypuścił, ale skierował wzrok wyłącznie na trzymany pakiet.

To był błąd. Majewski zrozumiał to w momencie, kiedy w szparze koperty ujrzał jasną zieleń banknotów dolarowych. Rzucił kopertę i usiłował skierować lufę pistoletu we właściwą stronę. Spóźnił się o sekundę. Huknął strzał. Tadeusz poczuł silne uderzenie w pierś, a potem ogarnęła go ciemność.

Mężczyzna pod ścianą śmiał się bezgłośnie.

Schował pistolet do kieszeni i nie zważając na leżącego na podłodze człowieka w kombinezonie podbiegł do walizki. Szybkim ruchem zamknął ją na oba zamki.

– Dobrze ci tak, kanalio – mruknął spoglądając na drgające na podłodze ciało. – Chciałeś mnie zastrzelić, teraz użyźnisz mój ogród.

Odruchowo spojrzał przez okno. Zobaczył dość daleko idących ludzi. Na przedzie szedł człowiek w jasnym płaszczu. Rozglądał się uważnie, jak gdyby czegoś szukał. Nieco z tyłu posuwał się w tym samym kierunku umundurowany milicjant.

Hodowca róż znał człowieka w jasnym płaszczu. Wiedział, że jest oficerem milicji. Wiedział, czego i kogo on tu szuka. Na szczęście wartburg stał z drugiej strony


domku i na razie nie był widoczny dla obu zbliżających się.

Nie było chwili do stracenia. Mężczyzna chwycił cenną walizę i wybiegł z domku. Wskoczył do samochodu. Silnik natychmiast zapalił. Nacisnął gaz, wóz skoczył do przodu. Ostry zakręt wprawo i auto gnało do bramy wyjazdowej. Ale nie tej od strony kanału. Stamtąd przecież szła milicja. W stronę tej drugiej, od ulicy Międzynarodowej.

– Chyba będzie otwarta – pocieszał się kierowca wartburga. – Może tam nie ma zasadzki? W razie czego będę się przebijał.

I tym razem sprzyjało mu szczęście. Bramę zastał otwartą. Bez przeszkód dotarł do Międzynarodowej. Przeleciał przez nią i skręcił w lewo. W ulicę Waszyngtona. Jechał z powrotem w stronę Warszawy.

Загрузка...