Nazajutrz po znalezieniu przez milicję ciała człowieka który zginął w. Lasku Bielańskim wskutek osunięcia się skarpy wiślanej, do Komendy Dzielnicowej Warszawa-Północ Zgłosił się pewien mężczyzna i opowiedział dyżurnemu oficerowi banalną historię:
Pracuje w warsztacie samochodowym Józefa Jankowskiego. Właściciel przebywa w tym czasie na urlopie w Bułgarii, natomiast przedsiębiorstwem zarządza Kazimierz Strzelczyk, zresztą przyjaciel Jankowskiego. Otóż ten Strzelczyk już od dwóch dni nie pokazuje się w warsztacie. A przecież w czasie nieobecności właściciela jego zastępca nawet mieszkał na terenie warsztatu w kantorku przy mieszkaniu Jankowskiego. Próby skontaktowania się ze Strzelczykiem w jego własnym mieszkaniu przy ulicy Solec nie dały rezultatu.
– Pewnie się gdzieś zaszwendał albo zrobił sobie polski urlop – zauważył przedstawiciel. MO po wysłuchaniu opowiadania Jana Warciaka. – To dopiero nieco więcej niż dwie doby od momentu, kiedy widzieliście go po raz ostatni. Dorosły człowiek. Na alarm jeszcze za wcześnie. Warsztat zamknięty?
– Nie. Ja mam klucze do warsztatu, więc pracujemy normalnie, ale kierownik miał klucze do magazynu kantorku. To nam sprawia sporo kłopotów. W kantorku są kluczyki i dokumenty naprawianych wozów. Nie możemy klientom oddać ich samochodów, chociaż są gotowe. A każdemu się śpieszy. Pan porucznik sam rozumie. Dlatego przyszedłem tutaj. Wykluczone, żeby wartownik mógł zostawić interes bez żadnej opieki i samemu iść w tango. To mu się nigdy nie zdarzało. A jeszcze pod nieobecność właściciela? Coś się musiało stać. Milicjantowi przyszła do głowy pewna myśl.
– Jak wyglądał ten wasz Strzelczyk?
– Szatyn, oczy niebieskie, nos wydatny. – A wzrost?
– Mniej więcej mojego, mam metr siedemdziesiąt pięć.
– Ubranie?
– Miał kilka garniturów. Kiedy ostatnio wychodził z warsztatu, miał na sobie popielate spodnie i granatową marynarkę. Ciemny płaszcz. To było przed trzema dniami. Trochę po godzinie trzeciej. Kierownik powiedział, że za dwie godziny wróci. Akurat mieliśmy pracować dłużej, bo trafiła się pilna robota. Wołga z ambasady. Ci obcokrajowcy jeżdżą bardzo nieuważnie. Nie ma miesiąca, żeby jakiegoś wozu z ambasady nie dali nam do naprawy. Stały klient. Płaci w terminie i nie targuje się o parę seciaków.
– Poczekajcie chwilę – oficer przerwał monolog gadatliwego mechanika i wyszedł.
Powrócił w towarzystwie porucznika w cywilnym ubraniu i płaszczu. – Pojedziecie z porucznikiem Falęckim.
– Dokąd? – Jan Warciak nieco się przestraszył.
– Niedaleko. Potem odwieziemy was prosto do warsztatu. Najpierw pokażemy wam kogoś, w kim może rozpoznacie waszego kierownika.
– Czyżby mu się przydarzyło jakieś nieszczęście?
– Sami – zobaczycie – oficer milicji nie chciał wtajemniczać Warciaka w sprawę człowieka znalezionego w Lasku Bielańskim, aby niczego nie sugerować świadkowi. Wiedział bowiem z praktyki, że ludzie szybko ulegają w takich przypadkach wrażeniom i różnym opiniom. Często rodzina poznaje w okazanych jej zwłokach kogoś bliskiego, kto za jakiś czas zjawia się w domu cały i zdrowy.
W prosektorium na stołach przykrytych białymi prześcieradłami leżało kilkanaście zwłok. Na polecenie porucznika posługacz odsłonił twarz trzech mężczyzn.
– Pan poznaje?
Jan Warciak, nie należy się temu dziwić, był przerażony i zaszokowany miejscem, w którym się znalazł. Jednakże bez wahania wskazał na jeden ze stołów.
– To on. Kazimierz Strzelczyk!
– Jest pan tego pewien?
– No jakże. Przecież pracowałem z nim przez sześć lat. Dzień w dzień. To straszne. Co mu się stało? Zabili go?
– Nie – porucznik nie widział powodu, aby z tego robić tajemnicę. – Znaleźli go dwaj wędkarze w Lasku Bielańskim. Leżał nad samą Wisłą. Spadł ze skarpy. Najprawdopodobniej ziemia się osunęła. Uderzył o kamień i złamał kręgosłup. Trup na miejscu.
– W Lasku Bielańskim? – Warciak nie krył swojego zdumienia. – A co on tam mógł robić? Nie do wiary.
– Może się z kimś umówił? Z jakąś dziewczyną na przekład.
– Kiedy wychodził z warsztatu, było chłodno, pochmurno i zanosiło się znowu na deszcz. On nie należał do ludzi, którzy musieli się umawiać z dziewczynami gdzieś w lesie nad Wisłą.
.- Może nie z dziewczyną, a z kimś innym? Może mieli jakiś interes do załatwienia?
– W lesie? – Jan Warciak nie był przekonany.
.- Zwrócił pan uwagę, czy Strzelczyk miał wtedy przy sobie jakieś papiery, pieniądze, dokumenty lub zabrał z warsztatu jakąś paczkę?
– Pieniądze miał na pewno. Jako kierownik warsztatu inkasował wszystkie wpływy od klientów. Tego dnia paru z nich wpłaciło kilka tysięcy złotych za naprawę wózków. Strzelczyk miał zwyczaj noszenia pieniędzy w kieszeni i po zamknięciu warsztatu wpłacania części do PKO na rachunek właściciela. Miał też zawsze kilka tysięcy w rezerwie. Warsztat wykłada pieniądze na zakup materiałów i części zamiennych. Musiał mieć przy sobie dowód osobisty i prawo jazdy. Każdego dnia odbywał próbne jazdy na wyremontowanych wozach.
– Nie znaleźliśmy przy nim ani pieniędzy, ani dokumentów.
– To niemożliwe! A klucze? Do warsztatu, kantorku, magazynku, szafek stojących w warsztacie i klucze do własnego mieszkania? Nosił je razem na dużym kółku. Zawsze się dziwiłem, w jaki sposób on je odróżnia i od razu dobiera do każdego zamka odpowiedni.
– Nic przy nim nie było. Nawet pudełka zapałek czy chusteczki do nosa.
– Musieli go jacyś chuligani zwabić do Lasku Bielańskiego, tam zamordowali i ograbili. Taki porządny człowiek i tak zginął.
– Zabójstwo jest wykluczone. To wyraźnie stwierdza sekcja zwłok.
– Zepchnęli go z tej skarpy tak, żeby zginął.
– Wprost nieprawdopodobne. Gdyby nie uderzył o ten kamień którymś tam kręgiem szyi, nic by mu się nie stało. Najwyżej by się trochę potłukł albo złamał rękę lub nogę. Widocznie ktoś przed tymi wędkarzami znalazł trupa i go okradł.
– Ale, panie poruczniku – upierał się Warciak – co on mógł robić nad Wisłą? Przecież nie poszedł na ryby. Wiedział, że w warsztacie mamy pilną robotę, i zapowiadał, że niedługo wróci.
– To miejsce, gdzie go znaleziono, nie jest tak daleko od waszego warsztatu. Dwa przystanki tramwajem i paręset metrów przez Lasek Bielański.
– Nic z tego nie rozumiem.
– Ja też – przytaknął porucznik. – Wprawdzie obiecałem zaraz odwieźć pana do warsztatu, ale wobec ujawnienia nowych okoliczności, najpierw pojedziemy do komendy. Trzeba zrobić oficjalny protokół.
Po załatwieniu formalności, oficer milicji dopytywał.
– Nie wiecie, Kazimierz Strzelczyk miał żonę, dzieci, jakichś krewnych?
– Z żoną się rozwiódł przed paru laty. Dzieci nie mieli. Parokrotnie wspominał o bracie. Jest jakimś dyrektorem, ale nie wiem gdzie. Mieszkał samotnie.
– Jakieś kobiety, narzeczone?
– Nigdy nic nie mówił. Świętym pewnie nie był. Parę razy widziałem go w mieście z różnymi babkami, ale żadnej z nich nie znałem. Jak się pracuje u prywaciarza, człowiek może dobrze zarobić, ale za lenistwo mu nie płacą. Nie ma czasu na pogaduszki… A co my teraz mamy robić z warsztatem? Zamknąć, kiedy tam tyle wózków czeka na naprawę? A te kluczyki i dokumenty, które są w kantorku?
Porucznik zastanowił się, a potem zapytał:
– Macie adres właściciela?
– Mamy. Jest list w kantorku. Ale kantorek zamknięty.
– To nic. Wezwiemy specjalistę i otworzymy komisyjnie.
– Po co zrywać? Albo my nie mechanicy? Lepszych fachowców pan nie znajdzie. Jak pan porucznik pozwoli, sami otworzymy te zamki.
– Pojedziemy do warsztatu i przeprowadzimy oględziny. Potem dacie depeszę, żeby Jankowski przyjeżdżał jak najprędzej, i będziecie do jego przybycia prowadzić warsztat. Naturalnie na waszą odpowiedzialność. Skoro właściciel dał wam klucze, widocznie miał do was zaufanie.
– No pewnie, że miał! – oburzył się Warciak. – Pracuję u niego przeszło sześć lat. Od początku.
Oględziny kantorka i pomieszczeń, do których klucze powierzono jedynie Strzelczykowi, nie przyniosły niczego rewelacyjnego. Znaleziono adres Jankowskiego i dokumenty wozów znajdujących się w naprawie. Ani kluczy, ani pieniędzy i papierów osobistych zmarłego nigdzie nie było. Milicja na wszelki wypadek wynotowała numery rejestracyjne wszystkich pojazdów – będących w robocie.
– Czy gotowe wozy można wydawać klientom? – dopytywał się Jan Warciak.
– Mnie one nie obchodzą – odpowiedział porucznik. – A co do rozliczeń pieniężnych z ich właścicielami, martwcie się o – to sami.
Po powrocie do komendy porucznik Adam Falęcki zdał szefowi sprawozdanie ze swoich czynności.
– A zatem – stwierdził major Ochocki – zidentyfikowaliśmy zwłoki. Pozostaje do rozszyfrowania tajemnica okradzenia zabitego nie tylko z pieniędzy, ale także z dokumentów i kluczy. Natychmiast zabezpieczyć mieszkanie na Solcu, a także skomunikować się z rodziną zmarłego. Wspominaliście coś o jego bracie?
– Tak, ale nikt w warsztacie nie umiał niczego bliższego o nim powiedzieć, prócz tego, że jest jakimś naczelnym dyrektorem. Ale czy to prawda? Ludzie lubią przedstawiać członków swojej rodziny jako bardzo ważne osobistości. Niejeden woźny w ten sposób awansował na prezesa.
– Spróbujcie znaleźć tego faceta w książce telefonicznej – polecił major. – Jeżeli jest rzeczywiście dyrektorem, musi mieć telefon domowy. Gdyby te poszukiwania nie dały rezultatu, trzeba pojechać do Biura Ewidencji Ludności i tam sprawdzić pod nazwiskiem Strzelczyk, kto urodził się z tych samych rodziców co nasz nieboszczyk. Po odnalezieniu brata, niech on również zidentyfikuje zwłoki. Ale przede wszystkim zabezpieczcie mieszkanie. Złodziej ma klucze i być może już obrobił lokal zabitego.
– Tak jest, obywatelu majorze – odmeldował się porucznik.
Ekipa milicyjna nie znalazła śladów włamania w mieszkaniu Kazimierza Strzelczyka. Ubrania wisiały w szafie, w biurku były rozmaite dokumenty oraz trochę pieniędzy, parę premiowych książeczek PKO i jedna zwykła z dość poważnym wkładem, bo liczącym przeszło dwadzieścia tysięcy złotych. Wszystko to świadczyło, że zmarły był za życia pedantem, a materialnie powodziło mu się nieźle. Milicja nie przeprowadzała dokładnej rewizji, bo nie miała do tego żadnych powodów. Ograniczono się jedynie do pobieżnej lustracji całego pomieszczenia.
Porucznik Falęcki miał szczęście. Wprawdzie w warszawskiej książce telefonicznej jest kilkudziesięciu Strzelczyków, jednakże już trzeci z nich na pytanie oficera milicji, czy ma brata Kazimierza, odpowiedział twierdząco.
– Dawno widział pan brata? – dopytywał Falęcki.
– Chyba ze trzy lata temu – wyjaśnił Wojciech Strzelczyk. – Na ogół nie utrzymujemy z bratem bliższych stosunków. Nawet nie wiem dokładnie, gdzie teraz mieszka. Podobno na Powiślu. Czy coś się stało?
– Obawiam się, że tak – ostrożnie potwierdził oficer MO. – Musimy pana prosić o pofatygowanie się do komendy.
– Przyjadę najdalej za pół godziny – obiecał Wojciech Strzelczyk.
Brat zabitego okazał się mężczyzną w wieku pięćdziesiątki. Nieco wyższy od zmarłego, był jednak do niego bardzo podobny. Włosy szpakowate, twarz pociągła. Ubrany był elegancko, w dobrze skrojony garnitur. Pod budynek komendy MO podjechał własnym wartburgiem. Uważnie wysłuchał relacji porucznika Falęckiego, nie okazując jednak żadnych wzruszeń. Był rzeczywiście naczelnym dyrektorem fabryki urządzeń elektrotechnicznych.
– Tak – powiedział. – To przykre, że taki koniec spotkał Kazimierza. Zginął jak pies nad brzegiem Wisły. Ale cóż zrobić, każdy jest kowalem swojego losu. Przyznaję szczerze, że nie dziwiłbym się, gdybym usłyszał o nim coś znacznie gorszego.
– Cóż może być gorszego od śmierci? – porucznika nieco zdziwiło tak chłodne przyjęcie wiadomości o śmierci osoby najbliższej.
– Kazik, mój młodszy brat, był trudnym dzieckiem. Nie chciał się uczyć. Z kłopotami przebrnął przez powszechniak i później zasadniczą szkołę samochodową. To bardzo martwiło naszych rodziców. Do tego dochodziły różne wybryki chuligańskie. Potem pracował w FSO. Tam też zamieszany był w jakąś aferę kradzieży części samochodowych. Od sprawy sądowej zdołał się jednak wykręcić, ale z pracy go wylano. Ożenił się z przyzwoitą dziewczyną. Małżeństwo nie przetrwało nawet trzech lat. Wtedy właśnie straciłem go z oczu. Nasze ostatnie kontakty były raczej przypadkowe. Najczęściej na Powązkach z okazji jakiegoś pogrzebu w rodzime czy Zaduszek. Sądziłem, że w końcu się ustatkował. Podczas naszego ostatniego spotkania, a natknąłem się na niego w kawiarni, chwalił się, że jest kierownikiem stacji naprawy samochodów i dobrze zarabia. Zresztą to było widać. Zadbany, ubrany przyzwoicie. Kto go zabił? Czy orientujecie się, panowie, macie jakieś podejrzenia w tej sprawie?
– Morderstwo jest wykluczone. Lekarze twierdzą, że śmierć nastąpiła wskutek upadku z kilkumetrowej skarpy i uderzenia o kamień. Ślady wskazują na osunięcia się w tym miejscu ziemi podmytej ostatnimi deszczami. Musimy, panie dyrektorze, jeszcze dokonać przykrej formalności, udać się do prosektorium, gdzie pan zidentyfikuje zwłoki, chociaż podobieństwo rodzinne każe przypuszczać, że o omyłce nie może być mowy. Poza tym pozostaje także sprawa pogrzebu zmarłego.
– Jako jedyny brat zajmę się tym. Żadnej innej bliskiej rodziny nie mamy. Było nas tylko dwóch. To mój obowiązek, bez względu na stosunki, jakie nas łączyły.
– Jest pan – oficer milicji uśmiechnął się lekko – w takim razie jedynym spadkobiercą zmarłego.
Dyrektor Strzelczyk skrzywił się.
– Nie ma o czym mówić.
– Pan się myli, dyrektorze. Spadek jest dość pokaźny. Mieszkanie w spółdzielni własnościowej i kilkadziesiąt tysięcy złotych to już coś znaczy. A do tego dochodzą meble, widziałem na ścianie dwa wartościowe obrazy. Szafa w ubrania zasobna. Wszystko razem warte jest okrągłą sumkę. Oczywiście musi być przeprowadzone odpowiednie postępowanie spadkowe.
Wojciech Strzelczyk nie dziwił się słuchając tych słów, a w każdym razie nie okazał swojego zdziwienia. Nadmienił jedynie, że nie ma czasu na te wszystkie formalności i powierzy je adwokatowi. Pojechano do prosektorium, gdzie dyrektor potwierdził” spostrzeżenia Jana Warciaka. Zmarłym, był Kazimierz Strzelczyk.
Prokurator umorzył śledztwo i nie sprzeciwiał się wydaniu ciała rodzinie. Za dwa dni na cmentarzu Bródnowskim odbył się skromny, cichy pogrzeb. Wziął w nim udział także porucznik Falęcki. Nie z obowiązku, bo sprawa była zakończona, a jedynie z ciekawości i może trochę ze względu na współczucie dla tego człowieka, który zginął wskutek niecodziennego wypadku i o którym nawet brat wyrażał się z nie tajoną niechęcią.
Za trumną szedł dyrektor Wojciech Strzelczyk i jakaś przystojna kobieta, ale nie nosząca żałoby. Prawdopodobnie ta rozwiedziona żona zmarłego. Wspominał o niej w rozmowie z porucznikiem Jan Warciak. On i dwaj pracownicy warsztatu zamykali mały kondukt. Na grobie złożono dwa wieńce: „od rodziny” i „koledzy”.
O śmierci Kazimierza Strzelczyka i jego pogrzebie nie zawiadamiał żaden nekrolog. Nawet „organ nieboszczyków” – „Życie Warszawy” – nie pokwitowało tego zgonu. Oficer milicji, przyglądając się skromnym uroczystościom żałobnym, pomyślał, że dyrektor Wojciech Strzelczyk jest człowiekiem oszczędnym i nie zamierza szastać pieniędzmi, jakie mu przypadły z niespodziewanego spadku.
Porucznikowi Falęckiemu pozostawało teraz znalezienie nieznanych sprawców, którzy okradli zwłoki. Oficer MO był pesymistą. Jak można wykryć takich przestępców, skoro nie pozostawili żadnych śladów i nikt ich nie widział? Rabusie rekrutujący się, tak mniemała milicja, z miejscowych nierobów włóczących się całymi dniami po Lasku Bielańskim, znalezione przy zwłokach pieniądze dawno przepili, zaś dokumenty i inne przedmioty wrzucili do Wisły. W tej sytuacji dochodzenie stawało się zadaniem niewykonalnym. Chyba że któryś z chuliganów wygada się po pijanemu albo zostanie sypnięty przez skłóconego ze sobą towarzysza.
Adam Falęcki nieco się dziwił opryszkom. Z kieszeni zmarłego wyjęli wszystko, nie pozostawiając najmniejszego drobiazgu. Nie złakomili się jednak na zupełnie nowy płaszcz i bardzo przyzwoite ubranie. Nie ściągnęli z nóg butów. Ale najbardziej intrygujące i niezrozumiałe, że nie zabrali wartościowego zegarka.
Tymi wątpliwościami oficer milicji chciał się podzielić ze swoim zwierzchnikiem, majorem Ochockim. Jednakże w ciągu najbliższych dwóch dni „stary” był nieuchwytny. Jakaś odprawa w Komendzie Stołecznej, później nawał bieżących, ważniejszych spraw. Falęcki wolał odbyć tę rozmowę w bardziej sprzyjających warunkach, tym bardziej że szczegół ten w niczym nie mógł przyśpieszyć łub pomóc w rozwiązaniu zagadki Lasku Bielańskiego.
Tymczasem jednak ujawniono nowe okoliczności. Całkowicie zmieniły one kierunek dochodzenia i ekipę zajmującą się początkowo tą sprawą. Ci, którzy z rąk młodego oficera ją przejęli, nie szukali już drobnych rzezimieszków okradających trupy. Teraz polowali na znacznie większych i bardziej niebezpiecznych przestępców. Oni dobrze wiedzieli, kto powyjmował z kieszeni zmarłego wszystkie przedmioty, a nie połakomił się na ubranie, buty i zegarek.