Major Janusz Kaczanowski w biegu wyskoczył z samochodu. Wóz Piątki stał na Waszyngtona. Rybitwa umieściła się tuż przy bramie, ukryta za żywopłotem.
– Bez zmian, panie majorze – meldował starszy sierżant, dowódca radiowozu. – Ten drań zamknął bramę na kłódkę. Nie mogliśmy za nim dalej jechać.
Na bramie rzeczywiście wisiała potężna kłódka. Widocznie wszyscy działkowcy mieli swoje klucze. Natomiast znajdująca się obok furtka była otwarta. Oficer milicji zajrzał do środka. Tutaj biegła prosta, dość długa ulica porządnie wyasfaltowana. Od niej odchodziły mniejsze drogi. Na działkach stały domki, sklecone przez właścicieli poletek. Był październik i godzina, kiedy ludzie są zajęci w fabrykach i w biurach. Do ogrodów działkowych mato kto o tej porze zaglądał.
– Znajdziemy go, obywatelu majorze – wtrącił starszy sierżant. – Cały teren jest ogrodzony, a samochód nie szpilka, nie schowa go.
Nadjechał następny radiowóz, a za nim drugi.
– Koledzy z obu radiowozów – Kaczanowski kierował akcją – niech obstawią na zewnątrz cały teren ogrodów. Rybitwa i Piątka pozostają na swoich miejscach.
Mają być do mojej dyspozycji i uważać na tę bramę. Ja z moimi ludźmi wchodzę na teren. Rozstawimy się szeroko, ale nie tracąc wzajemnej widoczności przeczeszemy ogrody. Zwracać uwagę na popielatego wartburga numer WW-9978. Broń mieć w pogotowiu. Są pytania?
– Gdyby uciekał, co robić?
– Po ostrzeżeniu strzelać. Według regulaminu. Najpierw w górę, potem w nogi.
– To my, majorze – zaproponował dowódca jednego z radiowozów – obstawimy tamtą stronę ogrodów działkowych. Od Międzynarodowej.
– Dobrze, jedźcie.
Major przekroczył furtkę. Szedł dość szybko, ale ostrożnie. Rozglądał się. Z czwórki umundurowanych milicjantów dwóch od razu skręciło w lewo, pozostali w przeciwnym kierunku. Na swoich ludziach Kaczanowski mógł polegać jak na sobie samym. Nieraz już wspólnie przeżywali różne chwile. Dobre i złe. Także i takie, gdzie odwaga i zdecydowanie jednego ratowały życie drugiemu.
Oficer milicji przeszedł ze sześćdziesiąt metrów. Nagłe gdzieś na prawo od siebie, ale niezbyt daleko, usłyszał cichy odgłos. Jak gdyby ktoś zgniótł pustą torbę nadmuchawszy do niej przedtem powietrza. Kaczanowski znał taki stuk. To wystrzelono z pistoletu w zamkniętym pomieszczeniu. Major skręcił w poprzeczną uliczkę. Dobiegł do ścieżki równoległej z asfaltowaną drogą. To musiało być gdzieś tutaj. Jeden z sierżantów także usłyszał znajomy odgłos i teraz znalazł się z piętnaście metrów z tyłu za majorem.
Teraz Kaczanowski zwolnił i posuwając się naprzód badał wzrokiem mijane działki. Z daleka widział stojący nieco w głębi domek, wyróżniający się wśród innych solidnym wykonaniem. Na upartego można by w nim mieszkać cały rok. Właściciel obsadził budyneczek pięknymi różami. Pomimo później jesieni, krzewy były pokryte kwiatami.
– To chyba tam – major ręką wskazał sierżantowi różany domek.
Przebyli następne kilkanaście metrów. Posuwali się naprzód coraz ostrożniej.
Nagle zza ślicznej chatki wyskoczył popielaty wartburg. Ściął – brawurowo narożnik jakiejś działki, stratował niewysokie krzewy, przejechał kawałek uliczką, na której znajdował się major, i zakręcił w prawo, ginąc z oczu ścigających. Słychać było jedynie warkot oddalającego się pojazdu.
Sierżant wyszarpnął pistolet z kabury i rzucił się pędem w kierunku, gdzie znikł samochód. Janusz Kaczanowski przeciwnie, zawrócił i w tempie stumetrówki pobiegł do bramy. Zbliżając się do niej, głośno wydawał dyspozycje:
– Rybi twa zostanie tutaj. Czekać na rozkazy! Ściągnąć tamten radiowóz! – Do radiowozu na Międzynarodowej: – Jeżeli zobaczycie popielatego wartburga, jechać za nim. Jeżeli nie, niech jadą w kierunku Wału Miedzeszyńskiego i po drodze wypytują, czy widziano taki wóz. Dać znać radiowozom patrolującym w Śródmieściu, aby natychmiast zablokowali Aleję 3 Maja przed Nowym Światem i ślimak na Wybrzeżu. Zatrzymać popielaty samochód za wszelką cenę! Ja jadę z Piątką. Mój wóz z ludźmi czeka tutaj na dyspozycje. Zrozumiano?
– Tak jest – potwierdził dowódca patrolu i zaczął przez radiotelefon powtarzać polecenia.
Janusz Kaczanowski nie tracąc czasu dopadł stojącego na Waszyngtona fiata, kierowanego przez Piątkę, i rzucił:
– Zakręcać! Jedziemy do ronda. Znowu nam łobuz uciekł. Ale tym razem go złapiemy.
– Tu Sokół, tu Sokół – rozległo się w radiotelefonie. Widziałem popielatego wartburga, jak wyjeżdżał z ogrodów działkowych na Międzynarodową. Patrolowałem tę ulicę, ale jechałem w przeciwnym kierunku. Zawracam i będę go gonił. Teraz skręcił w Waszyngtona.
Piątka, czyli starszy sierżant Stefan Bartosik, miał pewne trudności z nagłym zawróceniem na tak ruchliwej ulicy, jaką jest Waszyngtona. Roztrąbiły się klaksony. O mało nie doszło do zderzenia z ciężarówką. Na głowę Bogu ducha, winnego kierowcy posypały się znane epitety: jak jeździsz, baranie?
– Dałbym mu barana! – mruknął starszy sierżant, kiedy się w końcu wydostali z tego galimatiasu.
Tymczasem nadszedł nowy meldunek:
– Tu Rybitwa do Ojca. Sierżant Pajęcki znalazł w domu z różami zabitego. Ubrany w kombinezon roboczy, w kieszeni miał zaświadczenie pracownika wodociągów, wystawione na nazwisko Tadeusz Majewski. Przy zabitym leżał pistolet. Prosimy o instrukcje. Odbiór.
– Słyszałem was – Kaczanowski w pośpiechu już się nie podawał za Ojca. – Niech się tym zajmą moi ludzie. Wezwać z Komendy Stołecznej ekipę techniczną. Odbiór.
– Tu Rybitwa. Zrozumieliśmy. Wzywamy ekipę techniczną.
– Widzę radiowóz przy rondzie – meldował Bartosik. – To pewnie Sokół.
Zbliżyli się do ronda. Teraz dobrze widzieli, że ktoś z radiowozu rozmawia z milicjantem pełniącym służbę na skrzyżowaniu. Potem samochód skręcił w ulicę Skaryszewską.
– Tu Sokół do Ojca – rozległ się głos w radiotelefonie. – Popielaty wartburg ucieka Skaryszewską. Gonię go. Brak widoczności.
– Stamtąd – podpowiedział kierowca fiata – może uciekać Grochowską albo skręcić w Zamojskiego i Targową. Targowa jest w przebudowie. Zamknięta dla ruchu kołowego. Objazd Kijowską i Brzeską. Nie można szybko jechać. Chyba skręci w Grochowską. Może będzie próbował zrobić koło i znowu wrócić na Waszyngtona albo urwać się w jakąś boczną, ulicę.
– Szybciej, sierżancie – popędzał Kaczanowski.
Radiowóz Sokół pędził na sygnale. Mimo to fiat ciągle się do niego zbliżał.
– Ojciec do Rybitwy – rozkazywał oficer milicji. – Jechać natychmiast do Wiatracznej. Przeciąć drogę wartburgowi. Odbiór.
– Rybitwa do Ojca. Zrozumiano. Jedziemy do Wiatracznej.
Wpadli na skrzyżowanie Skaryszewskiej z Zamojskiego. Widzieli, że przed nimi radiowóz zatrzymał się na krótko i znowu z włączonymi sygnałami pojechał Grochowską.
– Mówiłem – zauważył z satysfakcją starszy sierżant – że będzie nawiewał Grochowską. Mądry facet.
– Tamci z Rybitwy zajadą mu drogę. – Nie zdążą.
– Muszą zdążyć.
Bartosik nic nie odpowiedział. Korzystając z tego, że Grochowska ma dwa, a w niektórych miejscach nawet trzy pasma, gnał z szybkością ponad sto dwadzieścia na godzinę. Właśnie wyprzedził radiowóz, który teraz jechał za nimi ciągle na sygnale.
– Posterunki drogowe MO – roześmiał się starszy sierżant – gotowe pomyśleć, że tamci z Sokoła gonią nas. Żeby nam tylko nie zablokowali drogi.
– Tu Rybitwa – rozległ się następny meldunek. – Dojeżdżamy do ronda przy Wiatracznej. Widzieliśmy z daleka popielatego wartburga. Gonimy go Grochowską.
– Dobra nasza – skomentował Bartosik. – Teraz facet nie będzie mógł skręcić w boczną ulicę. Gdyby wytracił szybkość, Rybitwa go dojdzie.
Ale przestępca uciekający wartburgiem nie miał zamiaru skręcać. Zdawał sobie sprawę z tego, że goni go Kilka lub więcej radiowozów. Liczył na przewagę szybkości, jaką miał jego samochód nad warszawami. Chciał na prostej, szerokiej szosie wykorzystać ten atut do maksimum. Znał takie miejsce, nie dojeżdżając do Garwolina, jeszcze przed Kołbielą, gdzie po zakręcie w lesie można niepostrzeżenie wjechać na boczną drogę idącą też przez las. W jego głębi znajdowało się bezpieczne schronienie, gdzie mógłby spędzić kilka dni i przygotować dalsze plany ucieczki. Tam by go nikt nie znalazł.
Człowiek w popielatym samochodzie uważał, że nie wszystko stracone. Dociskał gaz do deski i wyciągał ze swojego auta maksimum szybkości.
Major Kaczanowski również zdawał sobie sprawę z tego, że radiowozy nie mają żadnych szans dosięgnięcia szybszego wartburga. Jedynie jego fiat może wchodzić w rachubę, ale znajduje się zbyt daleko od uciekającego. Ten na pewno ma jakiś konkretny plan zgubienia pogoni. Postępowanie tego człowieka wyraźnie świadczyło, że w niebezpieczeństwie nie traci głowy. Nie ucieka więc na ślepo, dokąd oczy poniosą.
– Tu major Kaczanowski do centrali – nie było czasu na bawienie się w pseudonimy. – Natychmiast zawiadomić Komendy Powiatowe w Mińsku i w Otwocku, aby zablokowały szosy z Warszawy na Siedlce i na Garwolin. Ale jeszcze przed skrzyżowaniem z drogą Mińsk – Góra Kalwaria. Odbiór.
– Przyjęte – Janusz poznał w słuchawce głos pułkownika Adama Niemirocha. – Zaraz się z nimi połączymy. A wy się starajcie, aby wam nie uciekł. Ekipa techniczna już wysłana na teren ogrodów działkowych.
– Jeżeli poleci na Mińsk, to leży jak długi – starszy sierżant komentował rozkazy swojego przełożonego. – Ci z Mińska zawsze zdążą. Do skrzyżowania z drogą z Góry Kalwarii mają tylko dwa kilometry. Blokadę najlepiej zrobić w pobliżu fabryki noży w Stojadłach. Gorzej z tymi z Otwocka. Do szosy habelskiej mają około dziesięciu kilometrów. Mogą się spóźnić, jak nasza Rybitwa.
Obaj milicjanci z fiata zobaczyli z daleka radiowóz. Zbliżyli się do niego.
– Uwaga, Rybitwa – powiedział major. – Czy widzicie wartburga?
– Straciliśmy widoczność.
– Rybitwa, polecicie szosą na Mińsk – rozkazał Kaczanowski. – W pobliżu Mińska, pewnie w Stojadłach, będzie blokada. My jedziemy na Garwolin. Odbiór.
– Słyszymy was dobrze, widzimy was jeszcze lepiej – zażartowano z radiowozu, od którego fiat oddalony był najwyżej 200 metrów. – Lecimy na Mińsk.
– Sokół, tu Ojciec. Czy mnie słyszycie?
– Sokół do Ojca. Słyszymy majora bardzo dobrze.
– Wy, Sokół, też lecicie na Garwolin.
– Zrozumiano. Lecimy na Garwolin.
Bartosik zrównał się z radiowozem. Zaczął go wyprze dzać. Na szczęście szosa była prawie pusta. Fiat mógł rozwinąć większą szybkość.
– Jak z benzyną? – zaniepokoił się major.
– Możemy gonić nawet do Lublina – uspokoił kierowca.
– Janusz, słyszysz mnie? – pułkownik Niemiroch nie lubił tracić czasu na wywoływanie haseł radiotelefonicznych.
– Słyszę, pułkowniku.
– Rozmawiałem z Otwockiem i Mińskiem. Zrobią blokadę. Ci z Otwocka na szczęście mają wóz na szosie lubelskiej. A co u was?
– Sądzę, że będzie leciał na Lublin – informował Kaczanowski. – Jadę tą drogą. Rybitwę posłałem na Mińsk.
– Tylko uważajcie, nie dajcie się postrzelić – ostrzegał pułkownik.
– Na pewno się nie damy.
Dojechali do rozdwojenia szos przy Starej Miłośnie. Bartosik tak skręcił w prawo prawie bez wyhamowania, że wóz z piskiem opon zatańczył na szosie, ale utrzymał równowagę. Kaczanowski kątem oka widział, że jadący tuż za nimi radiowóz także bez zmniejszania szybkości poleciał szosą na Mińsk.
– Leży jak neptek – stwierdził Bartosik. – Nie dałbym złamanego grosza za jego skórę. Za pół godziny najdalej będziemy go mieli.
Jechali przez pewien czas w milczeniu. Na doskonałej szosie kierowca wyciągał z fiata, ile się tylko dało.
– Uwaga, uwaga. Tu Paweł do Ojca. Czy mnie słyszycie? – otwocki radiowóz MO usiłował nawiązać łączność z majorem Kaczanowskim.
– Słyszę cię, Paweł, dobrze. Gdzie jesteście?
– Za Wiązownią. Niedaleko Wólki Mlądzkiej. Na wysokim nasypie drogi zrobiliśmy za zakrętem blokadę. Droga zastawiona dwiema ciężarówkami. Daleko jesteście?
– Zbliżamy się do objazdu przy Wiązowni – uprzedził majora Bartosik, który jako kierowca lepiej znał trasę.
Wjechali na niewielkie wzniesienie. Teraz widzieli stosunkowo duży odcinek drogi.
– Mamy go, majorze – ucieszył się starszy sierżant. – Właśnie wchodzi w zakręt.
Rzeczywiście, w odległości jakichś dwóch kilometrów przed nimi widać było popielatego wartburga pędzącego po łuku, jaki tutaj tworzy droga omijająca Wiązownic. Potem samochód znikł z oczu goniącym.
Zbliżała się decydująca chwila. Janusz Kaczanowski uwolnił się od pasa bezpieczeństwa, którym był ciasno przypięty do siedzenia, i sprawdził, czy pistolet jest załadowany.
Fiat leciał objazdem tworzącym tutaj długi, łagodny łuk, ale Bartosik ani trochę nie zmniejszył szybkości.
– Zaraz go zobaczymy znowu – mruknął.
Wyszli na prostą. Samochód jadący przed nimi widać było coraz wyraźniej. Właśnie dojeżdżał do mostku przez jakąś rzeczkę i gwałtownie zaczął hamować. Zjechał z nasypu drogi, zatrzymał się. Z wozu wyskoczył mężczyzna w ciemnym ubraniu, z walizką w ręku. Skrył się pomiędzy drzewami rosnącego tam lasu.
– Zobaczył blokadę i ucieka – komentował starszy sierżant. – Myśli, że go nie zauważyli. Nas chyba nie widział.
Z przeciwnej strony słychać było ryk syreny i widać nadjeżdżający stamtąd radiowóz. Oba samochody zatrzymały się prawie jednocześnie przy wartburgu. Z warszawy wyskoczyło czterech mundurowych milicjantów.
– Tam uciekł – jeden z nich pokazywał majorowi kierunek, w którym zbiegł przestępca. – Ale nie ujdzie nam. To niewielki lasek. Znamy tu każde drzewo. Dalej ciągną się pola uprawne i stoją zabudowania chłopskie.
– Ja ze Szczepańskim – ofiarował się jeden z kaprali – pobiegniemy naokoło, skrajem lasu. Z obu stron zabiegniemy mu drogę, gdyby chciał uciekać w pole.
– Dobrze. A wy ze mną. Bartosik. Jak nadjedzie Sokół, niech jego ludzie także przeczesują las. Wy zostajecie tutaj. Pilnuj drogi, żeby nie próbował przeskoczyć na drugą stronę.
Kaczanowski wbiegł do lasu. Za nim dwaj milicjanci. Był to jeszcze dość młody las, ale ponieważ znajdował się blisko miejscowości letniskowej, jaką jest Wiązownia, więc gęstego poszycia nie było tu prawie wcale. We wszystkich kierunkach krzyżowały się różne ścieżki. Widoczność była stosunkowo duża.
Major przez jakieś dwieście metrów biegł prosto przed siebie. Rozumował, że w podobny sposób musiał postępować i przestępca, aby możliwie jak najdalej odbić się od drogi i nie być z niej widocznym. Potem oficer milicji zatrzymał się, nasłuchiwał i rozglądał wokoło. W pewnym momencie zdawało się Kaczanowskiemu, że jakiś cień szybko przeciął jedną ze ścieżek. Janusz ruszył w tamtym kierunku. Usłyszał głos jednego z otwockich milicjantów:
– Stój, bo strzelam!
Teraz majora wyraźnie dochodziły odgłosy przedzierania się przez krzaki. Coraz to trzasnęła łamana gałąź.
Oficer ruszył pędem w tamtym kierunku, usiłując przeciąć drogę uciekającemu.
Nagle zupełnie blisko huknął strzał. W pół minuty później Janusz Kaczanowski dotarł do małej polanki. Na jej skraju, pod krzakiem wysokiego jałowca, leżał człowiek w dziwnie skręconej pozycji. Wyglądał strasznie. Samobójca strzelił sobie w usta. Obok jego prawej ręki leżał pistolet. Ostatnim ruchem, silniejszym niż sama śmierć, ten człowiek drugą ręką przyciskał do siebie brązową walizkę. Palce miał kurczowo zaciśnięte na jej rączce.
Sprawa walizki z milionami została zakończona. Pieniądze! Ileż dobrego można stworzyć przy ich pomocy. Ale i jaka wielka zabójcza moc w nich tkwi.
Major Janusz Kaczanowski powoli podszedł do samobójcy. Wyjął z kieszeni czystą chusteczkę i przykrył na twarz dyrektora Wojciecha Strzelczyka.