Sekretarka, mila i przez wszystkich pracowników Komendy Stołecznej bardzo lubiana panna Krysia, od razu zauważyła, że pułkownik Adam Niemiroch, naczelnik wydziału „bandyckiego”, wrócił z konferencji w Komendzie Głównej MO podniecony, ale raczej w dobrym humorze. Jeszcze nie zdjął płaszcza, a już polecił:
– Majora Kaczanowskiego do mnie. Ale jak najprędzej.
– Nie wiem, czy jest w budynku. Przecież pułkownik nie dalej jak wczoraj polecił majorowi sprawę tego porzniętego nożami w Parku Kultury i Wypoczynku. Major mówił, że musi jechać obejrzeć miejsce przestępstwa.
– Jak wróci, niech wszystko rzuca i zaraz przyjdzie do mnie.
Wbrew obawom panny Krysi Janusz Kaczanowski był w swoim pokoju i po telefonie wzywającym do szefa zjawił się w gabinecie zwierzchnika.
– Siadaj, Januszku – pułkownik wskazał jeden z dwóch wygodnych foteli, a sam usadowił się naprzeciwko. – Może papierosa albo kawy lub herbaty?
Major zbyt dobrze znał przyjaciela, aby nie wiedzieć, że taki wstęp nie wróży nic dobrego. Tymczasem Niemiroch mówił:
– Masz taką znudzoną minę, że patrząc na ciebie samemu ma się ochotę ziewać. Działasz lepiej niż phanodorium. Jeszcze trochę, to sobie kimnę.
– W takim razie nie przeszkadzam,- Janusz zrobił ruch, jak gdyby chciał się podnieść. – Powiem Krysi, żeby cię nie budziła przez najbliższe parę godzin.
– Zostań, zostali. Tak źle chyba nie będzie. Jakoś przezwyciężę chęć snu. Ale tobie się nie dziwię. Człowiek się nudzi, jeżeli nie ma nic do roboty.
– Bój się Boga, Adam! – zirytował się major. – Nie dalej jak wczoraj powierzyłeś mi dochodzenie w sprawie tego podźganego nożem.
– Co to za dochodzenie? – pułkownik lekceważąco machnął ręką. – Za łatwe dla początkującego kaprala, a cóż dopiero mówić o naszym „asie służby dochodzeniowej”. Chamska sprawa. Paru nożowników, którzy po kilku butelkach „jabcoka” czy piwa porznęli się nożykami. Ale wiedz, że masz przyjaciela. Przygotowałem dla ciebie cacko, a nie sprawę. Prawdziwe delicje, cukierek. Sam ci zazdroszczę.
– Nie lubię słodyczy. Sam zjedz ten swój cukiereczek.
– Gdybym to ja mógł? Niestety. Cały wydział na głowie. Co innego ty. Nie masz nic do roboty, żadnych obowiązków.
– Wykrztuś wreszcie, w co chcesz mnie wrobić.
– Będziesz mi wdzięczny do grobowej deski. Znasz sprawę napadu na Ludowy Bank Spółdzielczy w Łowiczu?
Janusz Kaczanowski nawet nie usiłował ukryć zdziwienia. Odpowiedział:.
– Wiem tyle, co pisały gazety. Trzech bandytów sterroryzowało personel banku. Zrabowali cztery miliony
złotych i uciekli. Ale to przecież Łowicz. Dochodzenie prowadzi zapewne tamtejsza Komenda Powiatowa MO przy pomocy Wojewódzkiej.
Pułkownik Niemiroch zatarł dłonie.
– Mylisz się, kochany – powiedział słodkim głosem. – My prowadzimy dochodzenie. A właściwie nie my, lecz major Janusz Kaczanowski. Od tej chwili. Cieszysz się?
– Jak cholera.
– Wiedziałem, czym ci dogodzić.
– Przestań wreszcie błaznować – Kaczanowski rozzłościł się na dobre. Dlaczego my mamy prowadzić dochodzenie, już nie mówiąc o tym, że pakujesz mi zawsze najbardziej paskudne sprawy?
Pułkownik sięgnął po grubą kartonową teczkę leżącą na biurku.
– Jak sobie przypominasz – zaczął – tu zresztą mam dla ciebie cały materiał dochodzenia, w Łowiczu działało co najmniej czterech bandytów. Trzej operowali wewnątrz banku, czwarty w przebraniu funkcjonariusza elektrowni wyłączył światło i telefony.
– Odjechali jasnym fiatem – przerwał Kaczanowski. – Po co mi to opowiadasz? Czytałem w dziennikach.
– Właśnie – przytaknął Niemiroch. – Mozę także znalazłeś w gazetach wzmiankę, że nad Wisłą znaleziono w Lasku Bielańskim ciało jakiegoś mężczyzny?
– Spadł z nasypu i skręcił sobie kark. Miałem o tym raport komendy dzielnicowej.
– Wiesz zatem, że zabitego zidentyfikowano jako Kazimierza Strzelczyka, kierownika prywatnego warsztatu samochodowego przy Marymonckiej. Otóż wczoraj do Komendy Głównej MO zgłosił się inżynier Czesław Paszkowski i opowiedział interesującą historyjkę:
„W sierpniu – pułkownik czytał protokół wyjęty z akt sprawy – oddałem do warsztatu samochodowego Józefa Jankowskiego swój samochód marki fiat koloru jasnego do naprawy po kraksie. Umówiłem się z Jankowskim, którego od dawna znam, że wobec mojego wyjazdu na urlop wóz odbiorę dopiero we wrześniu, po powrocie do Warszawy. Uważałem, że tak będzie lepiej, ponieważ nie mam garażu i samochód stoi przed domem. Przed dwoma dniami samochód odebrałem. Wtedy dowiedziałem się o tragicznej śmierci Kazimierza Strzelczyka, którego również znałem. Czytałem także doniesienia prasowe o napadzie na bank w Łowiczu. Samochód był w dobrym stanie i z remontu jestem zadowolony. Kiedy jednak za kierownicą chciała usiąść moja żona, nie udało się jej przesunąć siedzenia. Zacząłem jej pomagać. Ruchome siedzenie przesuwa się zwykle bardzo lekko, ale tym razem, mimo podniesienia dźwigni, stawiało opór. Chciałem sprawdzić, dlaczego mechanizm raptem się zaciął, i kiedy sięgnąłem ręką pod fotel, wymacałem tam jakieś zawiniątko. Z trudem udało mi się je stamtąd wyciągnąć. Był to płaszcz granatowy, w tym samym kolorze czapka ze znaczkiem błyskawicy i skórzana torba na pasku, jaką noszą pracownicy elektrowni. W torbie były narzędzia. Nie ruszałem ich. Znalezione w moim samochodzie przedmioty skojarzyłem sobie z podawanym w prasie opisem jednego z bandytów, który w Łowiczu wyłączył światło i telefony. Mój samochód jest także jasnego koloru. Postanowiłem natychmiast zawiadomić milicję, a nie wiedząc, kto prowadzi dochodzenie, zwróciłem się do Komendy Głównej MO”… – Niemiroch odłożył trzymaną w ręku kartkę papieru.
– Bystry facet – pochwalił major. – Ani słowa, spisał się gracko.
– Wracam właśnie z KG MO. W naradzie uczestniczyli przedstawiciele Komendy Wojewódzkiej i ci z Łowicza. Postanowiono, że dochodzenie przejmiemy my, bo nie ulega teraz wątpliwości, iż sprawców należy szukać w Warszawie. Komenda Główna zdążyła już zbadać narzędzia znajdujące się w torbie. Znaleziono na nich odciski palców Kazimierza Strzelczyka. Mamy pewność, że brał udział w napadzie. Pracownicy warsztatu potwierdzili, że tego dnia rankiem wyjechał fiatem inżyniera Paszkowskiego na próbną jazdę, z której wrócił dopiero pd przeszło dwóch godzinach.
– To Komenda Główna nie mogła już do końca poprowadzić dochodzenia?
– Przekonałem ich – pułkownik uśmiechnął się tryumfalnie – że najlepszym w Polsce człowiekiem do rozwiązania tej zagadki jesteś właśnie ty, Januszku.
– Obawiam się, że nie dożyjesz późnej starości. Każdy sąd mnie uniewinni.
– Masz sprawę – Niemiroch podał przyjacielowi ciężką teczkę. – Przestudiuj ją uważnie i bierz się z zapałem do roboty. Tych nożowników oddaj, komu chcesz. Mamy zapewnioną pomoc KG MO i naturalnie tych z województwa.
– Jakich ludzi dostanę do pomocy? Nie przypuszczam, żeby ktoś był ci stale potrzebny. Sam sobie doskonale poradzisz. Wiesz przecież, że mamy trudności kadrowe. Gdybyś potrzebował ludzi do jakichś akcji, zawsze coś ci wykombinuję. Życzę szczęścia.
– Ale mnie urządziłeś!
– Nie udawaj, nie udawaj, Januszku. Znam cię dobrze.
W gruncie rzeczy cieszysz się z tego. Gdybym tak na przykład sprawę oddał Litwinowiczowi, dopiero byś miał mi za złe.
Janusz Kaczanowski wrócił do swojego pokoju, ani jednym słówkiem nie poinformowawszy przedtem ciekawej jak zwykle panny Krysi, dlaczego „stary” narobił takiego alarmu w związku z jego osobą. Zasiadł przy biurku i zaczął systematycznie czytać, kartkę po kartce, wszystkie znajdujące się w teczce dokumenty. Oficer milicji w duchu przyznawał rację przyjacielowi. Wprawdzie narzekał, ale na pewno tego dochodzenia tak łatwo nie oddałby nikomu innemu. Po kilku godzinach znowu znalazł się w gabinecie zwierzchnika.
– No cóż? Przestudiowałeś akta? Jakie wnioski? – zapytał pułkownik Niemiroch.
– I ja nie wątpię, że Kazimierz Strzelczyk był członkiem bandy. Najprawdopodobniej jej przywódcą. Świadczy o tym, że wykonał najważniejsze zadanie: unieruchomił sygnalizację alarmową, a później zorganizował szybką ucieczkę z miejsca przestępstwa. Co do jego śmierci, chociaż medycyna wyklucza morderstwo, sądzę, że między wspólnikami doszło do bójki, w czasie której obsunęła się skarpa i to spowodowało nieszczęśliwy wypadek. Mamy wprawdzie jednego członka bandy, ale nieżywego i on nam nic nie powie. Musimy szukać trzech pozostałych i pieniędzy.
– Przypuszczasz?
– Tak. Sądzę, że bandyci pokłócili się o podział łupu. W czasie ucieczki przestępcy wysiedli po drodze, a pieniądze zabrał ze sobą kierowca fiata. Duża, zniszczona waliza, a przy tym solidnie ciężka, banknoty mają swoją wagę, zbyt by się rzucała w oczy, aby ryzykować niesienie jej w ręku. Nie zapominaj, że tam były cztery miliony złotych. Ogromna pokusa dla Strzelczyka, żeby przywłaszczyć sobie całą sumę, a przynajmniej znaczną jej część.
– A więc jakie wnioski?
– Przede wszystkim szukam pieniędzy. Strzelczyk mu – siał je gdzieś dobrze schować. Nawet jeżeli się mylę i wspólnicy podzielili się uczciwie, na kierownika warsztatu przypadło przeszło milion złotych. Przynajmniej te sumę ukrył, i to na pewno nie w swoim mieszkaniu. Na to był za sprytny. Chyba że ma tam jakiś przemyślny schowek Musimy zrobić gruntowną rewizję warsztatu Józefa Jankowskiego i odwiedzić kawalerkę naszego drogiego Kazia. Trzeba przesłuchać pracowników warsztatu. Może wśród nich kryje się jakiś wspólnik bandyty, chociaż nie wydaje mi się to prawdopodobne.
– Kiedy chcesz przystąpić do akcji?
– Najlepiej byłoby wczoraj. A jeśli chodzi o dzień dzisiejszy, to natychmiast. Obawiam się, że i tak jest za późno.
– Dlaczego?
– Nie wiem, czy pułkownik tak dokładnie jak ja przestudiował akta sprawy. Tam sa zeznania, że zginęły klucze, jakie Strzelczyk zawsze nosił przy sobie. W ogóle przy zabitym nie znaleziono niczego. To najlepszy dowód, że koledzy przygotowywali się do poszukiwania pieniędzy. Wyprzedzają nas o parę dni. Miejmy nadzieję, że niczego nie znaleźli. Wolę polegać na sprycie przywódcy bandy. – Protokół otwarcia mieszkania na Solcu stwierdza wyraźnie, że było ono w stanie nie naruszonym – pułkownik także popisał się znajomością dokumentów.
– A kto i w jakich okolicznościach to stwierdził
porucznik i dwóch wywiadowców z dzielnicy, którzy nie znając prawdziwej roli Strzelczyka zadowolili się znalezieniem ubrań zmarłego w szafie i paru książeczek PKO w biurku. Kto szukał milionów, doskonale rozumiał, że należy być ostrożnym i nie wolno łaszczyć się na drobiazgi. Postarał się też, żeby nie zostawić po sobie żadnych śladów.
Tym razem w rewizji mieszkania Kazimierza Strzelczyka brali udział najlepsi fachowcy z Komendy Stołecznej. Żaden szczegół nie uszedł ich uwagi. Technicy daktyloskopii zebrali sporo odcisków. Były to jednak ślady palców zmarłego i sądząc z wielkości odciski palców kobiecych. Mężczyźni nie bywali widocznie w tym lokalu, a jeśli byli ci, których major poszukiwał, operowali w rękawiczkach. Przejrzano starannie wszelkie listy i dokumenty oraz zapiski i notatki zmarłego, znalezione w biurku i w kieszeniach ubrań. Kaczanowski nie znalazł w tych papierach najmniejszej nawet wzmianki, która mogłaby się odnosić do wydarzeń w Łowiczu. Oczywiście nie odnaleziono walizki z pieniędzmi ani żadnych innych kwot prócz tych, które były już znane milicji z pierwszych, dość pobieżnych oględzin kawalerki.
Znaleziono za to trochę kluczy. Zapasowy komplet do mieszkania wisiał na gwoździku w szafie w ścianie malutkiego przedpokoju. Na dnie jednej z szuflad biurka znajdowało się niewielkie metalowe pudełeczko z namalowaną barwnymi farbami znaną marką herbaty. W tym schowku Strzelczyk przechowywał drobne rupiecie. Stare wieczne pióra, znaczki metalowe jakichś klubów i organizacji sportowych, podniszczone kółka do kluczyków samochodowych, różne śrubki, gwoździki i pineski, słowem rozmaite „przydasie”. Z tej kupy drobiazgów wywiadowca przeprowadzający rewizję biurka wyłowił dwa płaskie kluczyki związane kawałkiem drutu.
– Do czego to może być? – zapytał.
Drugi z milicjantów obejrzał znaleziony „skarb”.
– To nie do zamków zapadkowych – zawyrokował. – Do kłódek.
– W mieszkaniu nie znaleźliśmy ani jednej kłódki.
– Na pewno do kłódki w piwnicy. Tam jeszcze nie byliśmy.
– W naszym domu kawalerki nie mają piwnic. Nie starczyło dla wszystkich lokatorów. Kto brał mała mieszkanie, musiał podpisać, że zgadza się mieć lokal bez piwnicy – wyjaśnił dozorca asystujący rewizji w charakterze świadka.
– Zatrzymamy te kluczyki jako dowód rzeczowy – zadecydował major Kaczanowski. – Mogą pasować do jakiegoś schowka w warsztacie samochodowym. Tam na pewno kłódek nie brakuje. Sprawdzimy.
Te dwa małe płaskie kluczyki były jedynymi przedmiotami zakwestionowanymi w czasie rewizji mieszkania w domu przy ulicy Solec.
Z kolei ekipa dochodzeniowa pojechała na ulicę Marymoncką, do warsztatu samochodowego Józefa Jankowskiego. Tutaj zadanie było znacznie trudniejsze. Wielkość tego pomieszczenia, najrozmaitsze schowki, wreszcie i teren za zabudowaniami posesji, to wszystko sprzyjało raczej temu, który usiłowałby tu coś ukryć, niż szukającym.
Kiedy ekipa przeprowadzała rewizję, major Kaczanowski urzędował w kantorku i kolejno zapraszał na rozmów właściciela i pracowników stacji obsługi samochodów.
– Kazimierza Strzelczyka – wyjaśniał Jankowski – znam ze szkoły zasadniczej. Później razem pracowaliśmy w FSO. Ja skończyłem jeszcze technikum samochodowe na studiach zaocznych, Kazik poprzestał na zawodówce. Uczyć się, pamiętam to dobrze, nigdy nie chciał. Ale był doskonałym mechanikiem samochodowym. Miał wrodzony „dryg” do tego. Kiedy silnik obejrzał i obsłuchał, bez rozbierania wiedział, co mu brakuje.
– W FSO była w tym czasie wielka afera z wynoszeniem z fabryki części zamiennych. Słyszał pan o tym? – zapytał oficer milicji. – Strzelczyk był w to zamieszany?
– Nie tyle zamieszany, co wiedział o tym, bo właśnie na jego oddziale zdarzały się te kradzieże. Majster Kazika dostał wtedy w sądzie coś około dziesięciu lat. Strzelczyka także aresztowano. Koledzy usiłowali zwalić na niego część winy, ale w końcu prokurator, umorzył śledztwo w stosunku do jego osoby. Skończyło się na usunięciu z pracy.
– Później pan także kontaktował się z nim? Co robił?
– Przez parę lat pracował w fabryce pomp. Następnie na stacji – benzynowej, wreszcie w warsztatach samochodowych przy Omulewskiej. Ten okres znam dużo gorzej, bo spotykaliśmy się raczej, przypadkowo. Ja pozostałem w FSO, kończyłem technikum. Wiem, że się ożenił, potem rozwiódł, ale nie znałem jego pani. Kiedy założyłem własne przedsiębiorstwo, a finansowo trochę pomogła mi rodzina, trochę pożyczyłem, odszukałem Kazika i zaproponowałem mu pracę u siebie.
– Jako kierownika warsztatu?
Jankowski roześmiał się.
– Trudno to tak nazwać. Wtedy tutaj był tylko drewniany parkan i mała budka. Pracowaliśmy we dwójkę. Kazik początkowo na dochodzącego, bo nie chciał ryzykować i z miejsca pozbywać się dobrej posady przy. Omulewskiej. Pierwszym pracownikiem, którego przyjąłem na stałe, był Jan Warciak. Robi u mnie do dzisiejszego dnia. Strzelczyk przyszedł do mnie oficjalnie coś w dwa lata później, kiedy warsztat już się nieco rozbudował, w obecnym kształcie istnieje dopiero od raku. Każdą złotówkę pakowałem w rozbudowę. Dzisiaj mam więcej długów niż w momencie startu. No, ale najgorsze mam za sobą.
– Pana kłopoty finansowe obchodzą raczej Wydział Finansowy, a nie mnie – przerwał oficer milicji. – Pro wadzę dochodzenie w sprawie napadu na bank. Strzelczyk był, jak pan wie, jednym z uczestników tego skoku.
– Wprost mi się w głowie nie może pomieścić. To był człowiek drobiazgowo uczciwy. Przecież powierzałem mu cały swój majątek. Zawsze wyliczał się co do grosika, i to z sum, których bym nie mógł skontrolować. Umawiał się z klientami, inkasował od nich pieniądze. Nigdy nie sprawdzałem, ile. Kupował części samochodowe. Zamawiał je w różnych prywatnych warsztatach mechanicznych, w handlu państwowym nie wszystko można dostać. A nieraz, zwłaszcza do samochodów zagranicznych, trzeba samemu dorabiać. Miałem do niego nieograniczone zaufanie i nigdy na tym nie straciłem.
– Widocznie nie miał pan milionów. A w Łowiczu było ich przeszło cztery.
– Gdybym nie czytał w prasie, nigdy bym nie uwierzył, że to Kazik.
– Ile zarabiał u pana?
– Pięć tysięcy miesięcznie do ręki. Poza tym, z moją wiedzą, nieraz dostał coś bezpośrednio od klienta, któremu się śpieszyło i chciał mieć wóz gotowy wcześniej niż
W terminie, jaki mogłem mu wyznaczyć. Wtedy pracowali wieczorem, a czasem i po nocach.
– Pan go znał bliżej. Jaki to był człowiek? – zapytał major.
– Nie mogę o nim powiedzieć nic złego. Bardzo dobry fachowiec. Doskonały organizator. Muszę przyznać, że to on ustawił robotę w warsztacie tak, że szybkością napraw bijemy na głowę konkurencję. Był raczej skryty. Nigdy o sobie nie mówił. Nie wiem, czy pan major uwierzy, że chociaż znaliśmy się od tylu lat, ani razu nie byłem u niego w domu, a przecież Kazik bywał prawie codziennym moim gościem.
– Bo pan mieszka przy warsztacie.
– Dopiero od roku, panie majorze, przedtem przy Grochowskiej, a pomimo to nie było tygodnia, żeby Kazik nas nie odwiedził. Muszę jeszcze dodać, że to był człowiek bardzo ambitny. Podejrzewałem nieraz, że mi zazdrości. Wierzył, że na świecie istnieje tylko jedna potęga.
– Pieniądz?
– Zgadł pan, majorze. Jeżeli Strzelczyk rzeczywiście popełnił to przestępstwo, zrobił to nie dlatego, aby później wydawać zrabowane pieniądze, lecz żeby je w ogóle mieć.
– Czy miał samochód?
– Jeszcze kiedy pracował przy Omulewskiej, za parę groszy kupił starego grata po kraksie i sam go wyremontował. Szybko jednak przekonał się, że co innego zdobyć się na samochód, a co innego mieć odpowiednie środki, żeby nim jeździć. Po prostu nie starczało mu na to zarobków, a nie chciał być „niedzielnym kierowcą”, który raz na tydzień przejeżdża dwadzieścia kilometrów.
Toteż szybko sprzedał ten wózek. Pracując u mnie, nie potrzebował własnego samochodu. Za wiedzą właścicieli mógł zawsze korzystać z wozów oddawanych do naprawy. Nasi stali klienci doskonale wiedzieli, że ich auto na tym zyska, bo Kazik wyłowi najmniejszy defekt. – A ten jasny fiat?
– Stał przeszło miesiąc na podwórzu warsztatu. Inżynier Paszkowski z góry powiedział, że możemy nim jeździć. Ja nie korzystałem z tego przyzwolenia, bo mam swój samochód, zresztą byłem w tym czasie w Bułgarii.
– Wiemy, że pan ma niepodważalne alibi – uśmiechnął się oficer milicji. – Dziękujemy za te informacje i niech pan teraz poprosi tutaj Jana Warciaka.
– Co pan wie o sprawie? – zapytał oficer starego majstra.
– Tyle co gazety pisały, że pan Strzelczyk brał udział w napadzie.
– Z inżynierem Paszkowskim rozmawiał pan o tym?
– Nie. Inżynier zabrał swój wóz i więcej go nie widziałem. Dopiero w „Expressie” przeczytałem, co inżynier znalazł pod siedzeniem.
– Wydaliście mu wóz bez sprawdzenia?
– Inżynier rozbił wózek. Zmienialiśmy w nim tylne prawe drzwi i klepaliśmy błotnik. Ale siedzenia nikt nie ruszał, bo i po co? Zresztą samochód był gotowy już w połowie sierpnia. Później stał na podwórzu i zabiera miejsce.
– Jeździł pan tym samochodem?
– Nie, ja nie jeżdżę, cudzymi wozami. Mam własny. Mówię o próbnej jeździe.
– Jaka tam próbna jazda! Wstawiliśmy drzwiczki, wyklepaliśmy błotnik, pomalowaliśmy, sprawdziliśmy, czy się drzwi zamykają, czy kolor dobrze dobrany i to wszystko. Przecież silnik był cały. Pod maskę nawet nie zaglądaliśmy.
– Strzelczyk jeździł tym wozem?
– Może i jeździł. Ja mam swoją robotę…- majster ostrożnie dobierał słowa.
– Panie Warciak – ostrzegł oficer milicji – jeżeli nie chce się pan zaplątać w sprawę napadu na bank, radzę mówić szczerze. Kogo pan chce osłonić, nieboszczyka?
Mechanik zmieszał się, a nawet lekko poczerwieniał.
– Przepraszam, panie majorze. Pan wie, to jednak jakoś głupio tak mówić na kogoś, z kim się przepracowało tyle lat w jednej budzie. Choćby on już nie żył.
– A więc pytałem, czy Strzelczyk jeździł tym wozem?
– Używał go jak swój. Często brał go po skończonej pracy i wracał na drugi dzień rano. Ale bardzo dbał o samochód, nie mogę złego słowa powiedzieć, widziałem, jak pracował przy silniku. To już za darmo, bo klient tego nie zamawiał.
– Raczej jako rekompensata za używanie wozu?
– Może i tak – zgodził się majster.
– Rano też wyjeżdżał?
Warciak zastanowił się.
– Tak – przyznał. – Szczególnie ostatnio, prawie dzień w dzień Strzelczyk brał wóz i jechał do miasta. Mówił, że ma różne, sprawy do załatwienia. Wracał zwykle po trzech godzinach.
– Nie dziwiło to was?
– Dlaczego? Przecież Jankowskiego nie było. Cały warsztat zostawił na głowie Kazimierza. Na pewno miał wiele spraw nie tylko tutaj, ale i na mieście.
– A w tym dniu, kiedy był napad?
– Tego dnia pan Strzelczyk też wyjechał. Jeszcze przed siódmą. Zdziwił się, że wtedy tak wcześnie przyszedłem do roboty, bo my zaczynamy o siódmej, ale mu wytłumaczyłem, o co chodzi. Obiecałem jednemu klientowi, że mu zrobię wózek o dzień wcześniej, niż było umówione. Zamieniliśmy parę słów, bo Kazimierz siedział już w samochodzie. Powiedział, że za dwie godziny wróci.
– Jak był ubrany?
– Nie pamiętam. W każdym razie nie w kombinezonie.
– Kiedy wrócił?
– Po przeszło dwóch godzinach. Zapamiętałem to, bo pewien klient bardzo się denerwował, że tak długo musi czekać.
– A jak Strzelczyk wrócił, nie zauważyliście niczego? – Co miałem zauważyć?- zdziwił się Warciak.
– Może był podniecony, zdenerwowany?
– Nie. Był jak zwykle. Narzekał, że nie może dostać uszczelki do volvo, które wtedy mieliśmy w warsztacie.
– O napadzie nie rozmawialiście?
– Przecież nic o tym jeszcze nie wiedziałem. Jeżeli Kazimierz maczał w tym palce, mógł wiedzieć, ale silnie chwalił.
– Racja. Ale na drugi dzień o napadzie pisała cała prasa. Mówiono w radio i w telewizji. Wtedy też nie była mowy?
– Nazajutrz to co innego, pewnie, że wszyscy tylko o tym gadali. Nie co dzień się zdarza taki skok. Przeszła cztery miliony. Ja tam, za przeproszeniem pana majora twierdziłem, że milicja ich nie złapie. Tak jak tamtych z Narodowego Banku Polskiego na Jasnej. Pamięta pan?
Major skrzywił się, jak gdyby ugryzł cytrynę. Nie wykryty napad na bank przy Jasnej jest dotychczas ciężką zadrą na honorze milicji.
– Kazimierz twierdził, że te napady bandyckie zdarzają się tylko dlatego, że sądy są za łagodne. Żeby tak za bandytyzm od razu, w krótkich abcugach, wieszali, a nie bawili się z łobuzami, tego by nie było. Chciał się nawet założyć, że nie upłynie i tydzień, jak bandziory będą pod kluczem. Przypuszczał, że to zrobili miejscowi chuligani albo i sami urzędnicy banku.
– Ciekawe!
– Ciągle nie mogę uwierzyć, że Strzelczyk był zamieszany w tę sprawę.
– To, niestety, prawda. Przeprowadzone analizy stwierdziły – Janusz Kaczanowski zawsze uważał, że wymagając szczerości od przesłuchiwanego, nie można robić tajemnicy z bezspornych faktów – że narzędziami znalezionymi w samochodzie inżyniera Paszkowskiego wyłączono światło w Łowiczu. A na tych narzędziach są ślady palców Strzelczyka. Poza tym także jasny fiat zgadza się z tym, co ustalili świadkowie napadu.
– Jeśli on to zrobił, to nie dla pieniędzy. Na co mu one? Zarabiał nieźle, wydawał mniej. Był bardzo oszczędny, powiedziałbym nawet skąpy. Lubił rządzić, to prawda. Może myślał, że im będzie miał więcej forsy, tym większą osiągnie władzę? Doczekał się jej. Na piasku nad Wisłą.
Major doskonale rozumiał, że ze starego rzemieślnika nic więcej już nie wyciśnie. Zadał mu przeto ostatnie pytanie:
– Czy po napadzie nie mieliście w warsztacie jakichś nieproszonych gości? W nocy?
Warciak spojrzał na oficera milicji jak na jasnowidza. – Skąd pan major wie?
– Czasami milicja coś może wiedzieć. Opowiedzcie, jak to było.
– Nikomu nie gadałem, boby się ze mnie starego śmieli. Później, kiedy dowiedziałem się o śmierci Kazimierza, zrozumiałem, że to on po śmierci przyszedł do warsztatu i dał mi znak.
– Na jakiej podstawie tak sądzicie?
– Robiłem wtedy przy tej wołdze z ambasady. Do późnego wieczora. Kiedy zabierałem się do domu, ściągnąłem z siebie kombinezon i rzuciłem go na maskę wozu. Mógłbym na to przysiąc. A jak następnego dnia miałem się brać do roboty, kombinezon był porządnie powieszony w szafce. Szafki nie zamknąłem wieczorem, a rano drzwiczki były zatrzaśnięte.
– Nic nie zginęło?
– Nie! Najmniejsza śrubeczka. To on tu był. Kiedy dowiedziałem się o wszystkim, postanowiłem dać na mszę za jego duszę. Pewnie o to nieboszczykowi chodziło.
Janusz Kaczanowski, chociaż w wędrówki zmarłych na tym ziemskim padole nie wierzył, nie wyprowadzał poczciwego majstra z błędu. Ale zeznania Warciaka były dla dochodzenia bardzo ważne. Upewniały oficera milicji, że nie tylko on poszukuje milionów. Są konkurenci. Przypuszczenia majora okazały się słuszne.
Czy tamci znaleźli pieniądze? Czy poszukują walizy z czterema milionami złotych, czy po prostu żal im tego jednego, który w podziale przypadł Strzelczykowi? Gdzie przywódca bandy mógł schować swoją zdobycz?
Na żadne z tych pytań Kaczanowski nie umiał odpowiedzieć. Nie wątpił jednak, że najbliższa przyszłość pozwoli mu uchylić rąbka tajemnicy. Miał też niemal pewność, że Strzelczyk tak sprytnie schował pieniądze, iż nikt ich do tej pory nie odnalazł. Dochodzenie, którego pierwotnym zadaniem było zdemaskowanie bandy, teraz zamieniało się w grę, kto pierwszy: milicja czy przestępcy – rozszyfruje sekret ukrytych milionów.
Major przypomniał sobie o dwóch małych kluczykach znalezionych w mieszkaniu na Solcu. Zawołał wywiadowcę, któremu wręczył te klucze.
– No, jak tam? – zapytał. – Dopasowaliście już moje klucze do odpowiednich kłódek?
– Nie. Jest tu tych kłódek od groma, ale kluczyki do żadnej nie pasują. Sprawdziłem dokładnie.
Rewizja trwała kilka godzin. Nie ograniczyła się do warsztatu. Na żądanie Józefa Jankowskiego wywiadowcy przejrzeli także jego mieszkanie, chociaż nakaz prokuratorski zezwalał jedynie na przeszukanie stacji obsługi samochodów. Właściciel warsztatu jednak oświadczył oficerowi milicji, że jego zastępca miał także dostęp i do pomieszczeń prywatnych Jankowskiego. Wolał od razu uwolnić się od ewentualnych podejrzeń i ponownej wizyty przedstawicieli władz.
I tutaj nie znaleziono ani pieniędzy, ani najmniejszych śladów mogących przydać się milicji w jej dalszej akcji.
Majorowi Januszowi Kaczanowskiemu pozostały jedynie dwa małe kluczyki. Może jeden z nich otwierał kłódkę, za którą znajdowała się ogromna suma pieniędzy? Ale jak znaleźć tę kłódkę i na jakich drzwiach ona wisi?
Po powrocie do Pałacu Mostowskich, a było późno i dawno po godzinach urzędowania, oficer milicji dowie-
dział się, że jakiś mężczyzna czeka na niego od przeszło” trzech godzin. Pcosi o rozmowę, bez względu na porę.
– Jego nazwisko i w jakiej sprawie?
– W sprawie tego napadu na bank, co obywatel major prowadzi dochodzenie. Ten czekający właśnie pytał o oficera zajmującego się tą sprawą. Jego nazwisko: Wojciech Strzelczyk.
– Dobrze – zadecydował Kaczanowski. – Niech przyjdzie na górę.
– Bardzo pana majora przepraszam – zaczął naczelny dyrektor – że ośmieliłem się tak późno zająć mu czas, ale jestem bratem Kazimierza.
– Wiem. Pan był przesłuchiwany przez milicję w dzielnicy.
– Jestem wstrząśnięty wiadomościami, które znalazłem we wczorajszej prasie. Taki wstyd, taka hańba! Całe życie byłem uczciwym człowiekiem, z bratem prawie się nie komunikowałem, a dzisiaj wytykają mnie palcami jak jakiego zbrodniarza. Natychmiast złożyłem rezygnację zei swojego stanowiska. Moje władze zwierzchnie wprawdzie nie przyjęły tej dymisji, ale i tak będę miał ciężką sytuację. Kiedy zjawiam się na terenie fabryki, zaraz słyszę za swoimi plecami szepty i śmiechy.
– Rozumiem pana położenie, niestety, milicja tutaj nic nie może pomóc. Miejmy nadzieję, że ludzie pogadają i przestaną. Jak to ludzie…
– Wiem, że nikt mi nie może ulżyć w moim nieszczęściu i wstydzie. Kiedy się dowiedziałem o śmierci brata i o tym, że pozostawił pewien, skromny zresztą, majątek, o czym milicja mnie poinformowała, powierzyłem adwokatowi prowadzenie postępowania spadkowego. Teraz nie chcę grosza z tych pieniędzy. Niech to zabiera skarb państwa jako drobną chociażby cząstkę odszkodowania za rabunek tych pieniędzy w Łowiczu. O mojej decyzji zawiadomiłem już mecenasa.
– To bardzo ładny gest z pana strony – Kaczanowski zmęczony całodzienną harówką marzył o tym, żeby jego gość jak najszybciej wyniósł się z gmachu komendy milicji. – Ale sądzę, że o tym zadecyduje prokurator i sąd.
– Niemniej nie dotknę nawet grosza z tego. Ewentualnie przekażę na jakiś cel dobroczynny. Na odbudowę Zamku Królewskiego.
– Napije się pan kawy? – major stracił nadzieję na szybkie pozbycie się natręta i chciał się chociaż wzmocnić filiżanką czarnego płynu.
– Dziękuję. Moje serce mi nie pozwala. Zresztą nigdy nie byłem kawiarzem. Ale pan major niech się mną nie krępuje. Rozumiem, pan jest zmęczony. Tyle pracy przez tych łajdaków.
– Jeżeli nie ci, to inni. Jak to zawsze w milicji.
– Kiedy się dowiedziałem o udziale Kazika w napadzie, od razu pomyślałem, że ten łotr, Boże odpuść, że muszę tak mówić o rodzonym bracie, na pewno dobrze schował swoją zdobycz. Wprawdzie panowie twierdzicie, że umarł wskutek wypadku, ale dam sobie głowę uciąć, że jego koleżkowie byli przy tym. Czy nie mam racji?
– Dopiero zaczynamy dochodzenie. Nic jeszcze nie wiem. Szukamy też pieniędzy.
– Rozumiem. Tajemnica służbowa, Ale mnie się wydaje, że wiem, gdzie są te pieniądze.
– Gdzie? – całe zmęczenie Kaczanowskiego nagle zniknęło.
– W mojej piwnicy – spokojnie odpowiedział. Wojciech Strzelczyk.
– Gdzie? – powtórzył major z niedowierzaniem.
– Mieszkam w jednorodzinnym domku na Ochocie. Dorobek wielu lat pracy i oszczędzania całej mojej rodziny. Mam tam garaż pod tarasem i pod budynkiem pomieszczenia na centralne ogrzewanie, opał oraz obszerną piwnicę. Przed pięcioma laty podłączono nas do elektrociepłowni. Wtedy jeszcze z Kazimierzem utrzymywałem bliższe kontakty, chociaż o jakiejś większej serdeczności nigdy nie było mowy. Brat zaproponował mi kupca na kocioł centralnego ogrzewania, już wówczas niepotrzebny. Amatorem był ktoś spod Warszawy. Doszliśmy do porozumienia co do ceny, lecz kocioł trzeba było zdemontować i przewieźć bodaj do Otwocka. Wtedy Kazik ofiarował się z pomocą. On się tym zajmie, ale w zamian oddam do jego dyspozycji pomieszczenie po centralnym, bo rozwodzi się z żoną i musi gdzieś wstawić swoje graty. Tak się też stało.
– Czy ostatnio, już po napadzie, Kazimierz Strzelczyk był u pana?
– U mnie nie bywał od lat. Jak już zeznałem, ostatnio widziałem go przed dwoma czy trzema laty. Zresztą spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo. Ale on miał klucze zarówno do dawnego pomieszczenia na centralne, jak i do całej sutereny. Do tej piwnicy można wejść omijając mieszkanie. Drzwi są koło garażu. Wiem, że Kazik nieraz korzystał z takiej możliwości. Kiedy dowiedziałem się o przestępstwie, zszedłem do piwnicy i obejrzałem je dokładnie. Na kłódce nie ma pyłku kurzu. Musiała być niedawno otwierana.
– Jak wygląda ta kłódka?
– Zwyczajna, z dziurką do klucza na dole.
– Czy otwierana takimi kluczykami? – Kaczanowski pokazał klucze znalezione w mieszkaniu przy Solcu.
– Takimi samymi. Swojego czasu ja kupiłem tę kłódkę, a później oddałem obydwa kluczyki Kazimierzowi. Może to nawet te same?
– Pojedziemy do pana – powiedział major.
– Właśnie o to chciałem pana prosić. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł w ten sposób chociaż w części rehabilitować się za brata bandytę.
Ekipa milicyjna wyruszyła na następną akcję. Żaden z kluczyków nie pasował do kłódki w suterenie Wojciecha Strzelczyka. Specjalista od zamków otworzył ją jednak bez większych trudności. W środku, pokryte grubą warstwą kurzu, znajdowały się jakieś paki. Milicja zbadała ich zawartość. Były to jednak tylko książki. Sporo książek zgromadzonych i zapakowanych bez żadnego lądu i składu. Znajdowały się tu jeszcze stare podręczniki ze szkoły zasadniczej, jakieś powieści, literatura fachowa, a także parę roczników różnych ilustrowanych czasopism. Wszystkie pochodziły sprzed co najmniej sześciu lat. Stał tu ponadto kanister na benzynę i leżały trzy zdarte opony. Milicja zbadała, czy nie zakopano czegoś w ziemi. Niczego nie znaleziono.
Janusz Kaczanowski poniósł kolejną porażkę.