Nazajutrz deszcz już nie padał, ale nadal było zimno i ciężkie ołowiane chmury wisiały tuż nad ziemią. Pogoda nie sprzyjała spacerom. A pomimo to w Lasku Bielańskim ścieżką wzdłuż wysokiego brzegu Wisły przechadzał się jakiś mężczyzna. Najwidoczniej umówił się z kimś na spotkanie, bo często i nerwowo spoglądał na zegarek. Dochodziła czwarta po południu.
Wreszcie od strony ulicy Dewajtis ukazała się sylwetka drugiego człowieka. Szedł ostrożnie coraz to oglądając się na wszystkie strony, jak gdyby obawiał się, że jest śledzony. Podszedł do czekającego. Przywitali się.
– Czekam prawie pół godziny.
– Sam jesteś? – zdziwił się przybyły.
– Panowie hrabiowie nie grzeszą punktualnością. Byliśmy umówieni na wpół do czwartej – zauważył pierwszy z mężczyzn.
– Spóźniłem się, ale musiałem się przesiadać z tramwaju do taksówki i później znowu do autobusu. Zdawało mi się, że ktoś lezie za mną.
Wyższy z mężczyzn wzruszył ramionami.
– Strach cię obleciał! Kto by miał ciebie śledzić? Zwariowałeś?!
– Być może, myliłem się, ale czy to dziwne, że po tym wszystkim mam trochę nerwy rozdygotane? Gdyby nas nakryli? Nie daj Boże nawet pomyśleć.
– Nie bój się, nie nakryją.
– Czytałeś dzisiejsze gazety?
– Pewnie, że czytałem. Ale narobili krzyku. To nic, popiszą i przestaną.
– Jeden z dzienników podał, że „milicja jest na tropie zuchwałych bandytów – zacytował niższy.
– Nie bądź frajer. Zawsze tak piszą. Dla fasonu i żeby się MO przypodobać. Przecież nie mogą rąbać „milicja nie znalazła żadnych śladów i nie wie, co dalej robić”. No nie?
– Niby racja, rozumiem, ale mimo to trochę się boję.
– Włos nam z głowy nie spadnie. Teraz tylko przywarować jakiś czas i cicho siedzieć, dopóki się nie uspokoi.
Zza drzew wyszedł trzeci spacerowicz.
– Kazika jeszcze nie ma? – zdziwił się witając z kolegami. – Myślałem, że tylko na mnie czekacie.
– Ty też punktualnie przyszedłeś! – usłyszał w odpowiedzi wymówkę. – Czekając tu na was można dostać lumbago. Sterczę nad wodą przeszło pół godziny.
– To ci się, bratku, dobrze opłaci – ostatni z przybyszów był w doskonałym humorze. – Czytaliście chyba prasę? Cztery miliony sto siedemdziesiąt trzy tysiące złotych. Po milioniku dla każdego, na rączkę. Starczy na samochód, porządne „mieszkanie i dobrą zabawę. Dziesięć minut strachu i spokój do końca życia. Trzeba przyznać, że Kazik wszystko zorganizował na medal.
– Ale co się z nim dzieje? Dlaczego go nie ma? – denerwował się ten najbardziej przestraszony.
– Pewnie pieniążki liczy i pakuje w paczki. Paczuszka dla każdego. Elegancko przewiązana sznureczkiem, a w środku tysiąc „nalepek”. Małe to, poręczne, a jakie miłe. Kochana paczuszka. Już widzę, jak ją targam do chałupy.
Gdzieś daleko trzasnęła łamana gałązka. Jeden z mężczyzn podskoczył na ten odgłos. Pozostali, widząc przerażenie swojego towarzysza, aż się roześmieli.
– Ależ ty, Zygmunt, jesteś nerwowy.
– Co zrobić? Nie mogę się opanować. Całą noc nie spałem.
– A oto Kazik!
Tak długo oczekiwany Kazik zbliżył się i przywitał z przyjaciółmi.
– Co tam, chłopcy? Jak samopoczucie? Pięknie jesteście ogoleni i ostrzyżeni. Widzę, że śladu nie zostało z tych wąsików i bród. Cacy, cacy!
– To nie było za mądre – zaoponował Zygmunt.- Prasa pisała o trzech brodaczach, a teraz każdy z mojego otoczenia będzie się dziwił, że raptem chodzę bez wąsów i brody. Akurat na drugi dzień po napadzie. Może wydać się podejrzane.
Kazik ręką machnął.
– Przecież dlatego kazałem wam wziąć urlopy. Przedtem mieliście mniejsze zarosty. Nikt się nie zdziwi, jak wrócicie bez nich. Nikt nie zwróci uwagi, że zgoliliście brody.
– Zygmunt w ogóle robi w portki ze strachu – zaśmiał się jeden z czwórki.
– Nie ma powodu. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Nie darmo myślałem nad tą akcją przeszło dwa lata. Przewidziałem wszelkie warianty sprawy. Wymierzyłem stoperem jak najdokładniej czas każdej czynności. Kiedy jechaliśmy wozem na dworzec kolejowy i potem wysiedliście, wiedziałem co do minuty, o jakiej porze dojdziecie do stacji i powrócicie do Warszawy. Zaplanowałem także, z jaką szybkością wracać do miasta, aby mnie jakiś przypadkowy patrol nie zatrzymał na drodze i nie zajrzał do bagażnika.
– A forsa?
– Na nią także przygotowałem schowek. Cała milicja, choćby stanęła na głowie, będzie szukała tej walizki do końca świata. Nawet diabeł nie znajdzie tych ciaćków. Tak je schowałem. A wiadomo, gdyby kogoś z nas podejrzewali o udział w robocie, jak długo nie dojdą do pieniędzy, włos nam z głowy nie spadnie.
– Ja tam sobie postanowiłem – wtrącił Tadeusz – że gdyby mnie przyskrzynili, będę wszystkiemu zaprzeczał. Bez dowodów winy jesteśmy całkowicie kryci. W razie wsypy, trzeba twardo się zapierać.
– Nie będzie żadnej wsypy. Nie myślcie o tym. Zygmunt niepotrzebnie się denerwuje. Forsę mamy dobrze zabezpieczoną, plan udał się ha sto dwa.
– Najlepiej – uzupełnił Andrzej – prowadzić normalny tryb życia i jeżeli w naszej obecności ktoś zacznie mówić o napadzie, brać udział w tej rozmowie, wyrażając przekonanie, że w najbliższym czasie milicja znajdzie i przymknie całą szajkę.
– Diabła zjedzą, zanim nas znajdą – roześmiał się Kazik. – Zygmunt może być spokojny. Nikt go nie śledzi. To tylko urojenia chorych nerwów. Trzeba się wziąć w garść, bo inaczej naprawdę można narobić głupstw. Spokój i tylko spokój.
– To samo i ja temu durniowi tłumaczę.
– Ja to rozumiem, ale nie mogę się opanować.
– Na dzisiejsze spotkanie jechał tramwajem i taksówką, bo mu się przywidziało, że go śledzą.
– Ostrożność nigdy nie zawadzi, ale zbyt wielka także może wzbudzić podejrzenia. A ty, Tadek, w przeciwieństwie do Zygmunta, jesteś za bardzo pewny siebie.
– Co możesz mi zarzucić?
– Mówiłem, że każdy z was ma się pozbyć nie tylko brody i wąsów, ale również czapki i płaszcza. A ty w nich nadal paradujesz, jak gdyby nic.
– Ja swój zaraz wczoraj spaliłem – pochwalił się Zygmunt.
– Takich płaszczy i czapek jest w Warszawie najmarniej dziesięć tysięcy.
– Może nawet i dwadzieścia – Kazimierz nie był przekonany – ale twój ma plamę na rękawie. Jeżeli któryś z urzędników zauważył ten drobny szczegół, milicja już szuka takiego płaszcza. Wolałbym, żeby go nie znalazła na twoim karku.
– Ty idioto głupi – oburzył się pozostały z uczestników rozmowy – masz milion, a żal ci starego łacha za stówę?
– Nie żal, ale chłodno jest i zanosi się stale na deszcz, to w czym miałem przyjść? – tłumaczył się Tadeusz. – Innego nie mam.
– To sobie kup – krótko uciął Kazik. – Żebym cię więcej w tym nie oglądał.
– Dobrze, już dobrze, nie marudź. A ty, Andrzej, tak nie podskakuj. Za niski jesteś.
– Nie kłóćcie się – uspokajał Zygmunt.
– Przyniosłeś pieniądze? – zapytał Tadeusz.
– W czym? – roześmiał się Kazik. – Miałem walizę do lasu taskać? Nie bójcie się. Każdy swoją dolę dostanie. Ale nie za prędko.
– Jak to? – oburzył się Andrzej.
– Tak to. Już ja was dobrze znam. Dać wam dzisiaj po te pół miliona, za dwa dni już by was milicja kupiła. Zaraz by się zaczęło szastanie forsą. Knajpy, samochody, dziewczynki. Musicie nareszcie zrozumieć, że oni nie mają żadnych śladów, żadnego punktu zaczepienia. Jedynie wasze własne błędy mogą ich naprowadzić na trop. Teraz trzeba siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Idę o zakład, że wywiadowcy MO zaczęli węszyć w każdej restauracji, kto i za Jakie pieniądze się bawi. Będą też sprawdzali, kto w najbliższym czasie kupi auto lub mieszkanie. Pamiętacie napad na Narodowy Bank Polski w Wołowie? Tam zabrali jedenaście milionów złotych. A wpadli tylko dlatego, że nie umieli przywarować. Żonie jednego z nich zachciało się kupić dywan czy kilim. To ich zgubiło.
– Bo płaciła banknotami, których numery były wynotowane przez bank.
– I tak ją już w Wołowie mieli na oku, że babka w ciągu tygodnia zrobiła różnych zakupów na kilkanaście tysięcy złotych, a to od razu rzuciło się w oczy. Nasze bezpieczeństwo zależy od nas samych i od tego, czy potrafimy zachować spokój.
– Kazik ma rację – przytaknął Zygmunt. – Trzeba siedzieć cicho.
– Wcale nie miałem zamiaru kupienia samochodu – bronił się Andrzej.
– Nie dalej jak przed piętnastoma minutami mówiłeś – przypominał Zygmunt – że kupisz mieszkanie, samochód i dobrze się zabawisz.
– Ale nie mówiłem, że to zrobię natychmiast po dostaniu forsy do ręki. Sam rozumiem, że trzeba trochę poczekać. To kiedy nam dasz po tym milionie?
– Po milionie? Zwariowałeś.
– A po ile?! – ten okrzyk wyrwał się każdemu z pozostałej trójki.
– Zabraliśmy do walizki, sam liczyłem – uzupełnił Zygmunt – grubo ponad cztery miliony. Zresztą dzisiejsze dzienniki podają, że cztery miliony sto siedemdziesiąt tysięcy złotych.
– Zgadza się – spokojnie przytaknął Kazimierz.
– Więc na każdego z nas przypada po milionie i jeszcze po czterdzieści trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt złotych – Zygmunt szybko podzielił całą sumę na cztery.- Tak mi się zdaje.
– To się wam tak zdawało, i źle zdawało.
– Co ty opowiadasz? – zaperzył się Andrzej.
– Czy wy myślicie, że mnie wszystko z nieba spadło?- Kazimierz usiłował zachować spokój. – Sprawna organizacja całej akcji była rezultatem drobiazgowych przygotowań. A spluwy, które wam dałem, nie kosztowały? A to, że tak łatwo weszliście do banku i wiedzieliście co gdzie się znajduje, to święty Mikołaj mi objawił? Skąd wziąłem klucz do transformatora? Kto mnie nauczył, jak się wyłącza prąd w budynku bankowym? Kto mnie w ogóle nauczył, jakie tam są systemy alarmowe i że przerwanie dopływu prądu wyłącza ten cały system? A telefony?. Skrzynki rozdzielczej także nie otworzyłem palcem. Płaszcz mundurowy, czapkę i torbę z narzędziami znalazłem pod płotem albo dobry wujaszek pożyczył mi ten ekwipunek? Przygotowania kosztowały, każdemu z pomocników obiecałem jego dolę. Sam po wiedz, Andrzej, czyj był pomysł? Kto wszystko zorganizował od początku do końca? Nawet bilety kolejowe z Warszawy do Łowicza i z powrotem dostaliście do rączki. Wyście pracowali tylko piętnaście minut. Ja tę akcję przygotowywałem przez przeszło pół roku. A teraz przychodzicie i wołacie „dawaj milion”. Ucho od śledzia!
– Zawsze mówiliśmy – przypomniał Tadeusz – za całą dolę dzielimy po równi.
– Nieprawda.
– Sam tak mówiłeś – Zygmunt poparł Tadeusza.
– Nigdy tego nie powiedziałem. Mówiłem, że każdy dostanie tyle pieniędzy, ile mu się będzie, należało…
– Nie kręć! – warknął Andrzej.
– Nic nie kręcę. Ja zorganizowałem tę akcję. Ją najwięcej ryzykowałem.
– Nic nie ryzykowałeś. Zaledwie przekręciłeś jeden wyłącznik elektryczny i wyjąłeś jedną wtyczkę telefoniczną. My z bronią w ręku nadstawialiśmy karku.
– Przygotowałem całą akcję tak, aby nie było żadnego ryzyka.
– Dla ciebie. Bo siedziałeś w samochodzie z włączonym silnikiem. W razie czego nacisnąłbyś pedał i goń wiatr w polu!
– Skończcie to głupie gadanie. Każdy z was dostanie ode mnie po pół miliona złotych. Od dziś za trzy miesiące Ani dnia wcześniej, ani grosza więcej.
– To jest świństwo – oburzył się Zygmunt.
– Dasz równo po milionie – rzucił Andrzej. – Tc reszta aż nadto pokryje te twoje wyimaginowane koszty.
– To ja kłamię? – rzucił się Kazimierz.
– Pewnie, że kłamiesz. Nie tylko kłamiesz, ale jeszcze chcesz nas okraść.
– Panowie, spokój – Tadeusz usiłował interweniować. – Powiedz, Kazik, jakie miałeś wydatki i ile komu się należy. Mnie się zdaje, że coś za wysoko oceniasz tych swoich pomocników. Jeżeli każdy z nich dostanie po kilkadziesiąt tysięcy, to aż nadto.
– Nie będę się wam tłumaczył – Kazimierz znowu się postawił wspólnikom. – Chcecie po pół miliona, to dobrze. A nie, to nie.
– Dasz równo po milionie – Andrzej tracił panowanie nad sobą. – Bo cię…
– Nie bądź taki groźny, mnie nie przestraszysz.
– Dasz milion – Andrzej gwałtownie podskoczył do Kazika. Podniósł rękę do uderzenia.
Napadnięty odparował ten atak i cofnął się krok do tyłu. Stanął na samym brzegu urwiska opadającego stromo do Wisły. Deszcze padały przedtem przez trzy dni bez przerwy. Teraz więc cały kawał podmokłej ziemi obsunął się wraz ze stojącym na, niej człowiekiem. Kazimierz usiłował w ostatniej chwili odskoczyć, zamachał rękoma i z okrzykiem przerażenia runął w dół. Ciało zrobiło w powietrzu pół obrotu i ciężko legło na kamienistym brzegu rzeki.
– O Jezu! – jęknął Zygmunt. Leżący w dole człowiek nie ruszał się.
– Nie żyje! – przestraszył się Tadeusz.
– Nic mu nie jest. Pajacuje, jak zwykle – uspokajał towarzyszy Andrzej. – Przecież go nie dotknąłem.
Ale leżący na brzegu rzeki człowiek ani drgnął.
– Trzeba go ratować – denerwował się Zygmunt.
– Zostańcie tutaj – zadecydował Tadeusz. – Ja zejdę niżej. Szybko pobiegł ścieżką w kierunku północnym… Tam, kilkanaście metrów dalej, urwisko przechodziło w łagodnie spadającą do rzeki skarpę, po której można było zejść na brzeg bez trudności. Podbiegł do leżącego i pochylił się nad nim. Usiłował go doprowadzić do przytomności. Bezskutecznie.
– Chyba jednak nie żyje – powiedział prostując się. – Uderzył tyłem głowy o kamień.
Po tych słowach stojący na skarpie mężczyźni natychmiast zeszli na dół. Niestety, i ich usiłowania ocuceniai kolegi także nie odniosły skutku.
– Nie żyje – stwierdził Zygmunt.
– Co robić?
– Przede wszystkim wiać. Bo jak nas tu ktoś nakryje, wtedy leżymy jak neptki.
Zygmunt nerwowo rozejrzał się naokoło. Ale nikogo nie zobaczył.
– Uciekajmy – Tadeusz był nie mniej przerażony od Zygmunta.
– Chwileczkę – zatrzymał ich Andrzej. Przykląkł przy trupie i szybko wyjmował z kieszeni zabitego całą ich zawartość: portfel, dokumenty, portmonetkę, pęk kluczy na metalowym kółku, papierosy, zapałki, chustkę do nosa. Potem przedmioty te schował do kieszeni swojego jasnego płaszcza. Kiedy skończył, zakomenderował: – Teraz wy dwaj przez las do tramwaju. Ja pójdę do ulicy Dewajtis. Spotkamy się za godzinę u mnie w mieszkaniu.
Żaden nie zaprotestował. Na brzegu Wisły zostało jedynie ciało człowieka, który kilka minut przedtem był posiadaczem czterech milionów stu siedemdziesięciu tysięcy złotych.
Umierając, ten człowiek zabrał do grobu tajemnicę. Chwalił się niedawno, że cenny skarb został tak ukryty, iż „nawet diabeł go nie znajdzie”. Czy były to przechwałki zuchwałego szefa bandy, czy też prawda?
Rankiem następnego dnia dwaj wędkarze spostrzegli mężczyznę leżącego nad brzegiem rzeki. Gdy podeszli bliżej, z przerażeniem stwierdzili, że mają przed sobą nieboszczyka. Pobiegli do pobliskiego klasztoru, skąd zaalarmowano milicję. Wkrótce zjawił się radiowóz. Po nim przyjechała ekipa dochodzeniowa, lekarz i karetka pogotowia. Wezwano także prokuratora.
Zaczęły się normalne czynności śledcze: fotografowanie zwłok, rewizja ubrania zmarłego, przesłuchanie tych, którzy pierwsi zauważyli wypadek. Nikt bowiem nie wątpił, że to był nieszczęśliwy wypadek. Świadczyło o tym najlepiej wielkie osuwisko ziemi oderwanej z wysokiego brzegu wiślanej skarpy. Lekarz na miejscu przeprowadził pierwsze badanie.
– Sprawa prosta – oświadczył. – Facet stał nad samym brzegiem. W pewnej chwili ziemia się osunęła i on runął wraz z nią. Osuwająca się ziemia unieruchomiła mu nogi, wskutek czego ciało wykonało łuk. Uderzył plecami o ten półokrągły duży kamień. Nastąpiło złamanie kręgosłupa i prawdopodobnie zerwanie rdzenia pacierzowego. Przypuszczam, że na wysokości kręgów szyi. Momentalna śmierć. Przyczynę zgonu ustali się ściśle dopiero po sekcji, ale nie przypuszczam, abym się mylił.
– Kiedy nastąpił zgon? – zapytał prokurator.
– Co najmniej przed dwunastoma godzinami, a może nawet nieco wcześniej.
– Dziwne, że dopiero teraz go odnaleziono. – Wczoraj było chłodno. Przed wieczorem znowu zaczął padać deszcz. Pogoda nie zachęcała do spacerów.
Zresztą, jeżeli ktoś szedł górą, to mógł nie dostrzec ciała leżącego pod stromym urwiskiem. Na górze wyraźnie widać, że ziemia się osuwa, nikt więc nie ryzykował podchodzenia na sam skraj skarpy – tłumaczył jeden z wędkarzy. – Co innego my, szliśmy samym brzegiem Wisły i musieliśmy się natknąć na zwłoki.
– A jednak, panie prokuratorze, ktoś już przedtem znalazł tego człowieka – zauważył jeden z członków ekipy dochodzeniowej MO. – Jestem tego całkowicie pewien.
– Skąd ta pewność?
– Przy tym nieszczęśniku nie znalazłem niczego. Ani chusteczki do nosa, ani choćby zużytego biletu tramwajowego.
– Może mieszkał w pobliżu Lasku Bielańskiego?. – A wybierając się na spacer, specjalnie opróżni kieszenie?
– To nieprawdopodobne – zgodził się prokurator.
– Dlatego właśnie twierdzę, że ktoś już przed nami znalazł ciało i okradł zmarłego.
– Może to samobójstwo? – zauważył wędkarz. – Czytałem, że samobójcy nieraz tak postępują, aby utrudnić ich identyfikację.
– Zdarza się – przyznał porucznik MO, który kierował ekipą dochodzeniową. – Ale w tym przypadku samobójstwo jest wykluczone.
– Naturalnie – zgodził się prokurator.
– A zatem trzeba przypuszczać, jak to zauważy słusznie Jóźwiak, że tego faceta okradziono. Już po śmierci.
– Co za ohyda! – wzdrygnął się jeden z wędkarzy.
– Dziwny to złodziej, który tak dokładnie wypatroszył kieszenie nieboszczyka prokurator zastanowił sic.
– Widzę – zauważył w końcu – że sprawa się komplikuje. Początkowo sądziłem, że to zwykły nieszczęśliwy wypadek, ale teraz już nie jestem o tym przekonany.
– Obawiam się – wtrącił wywiadowca Jóźwiak – że z tym gościem będziemy mieli jeszcze sporo kłopotów.
– Przede wszystkim trzeba ustalić jego tożsamość. A także odszukać tego czy tych, którzy okradli trupa – postanowił prokurator.
– To drugie nie będzie takie proste. Mało to się włóczy po Lasku Bielańskim najrozmaitszej chuliganerii – porucznik dobrze znał tę dzielnicę, teren swojej pracy.
– To co, panie prokuratorze? – zapytał lekarz. – Można go zabierać?
– Oczywiście. Tu nie mamy już nic do roboty.
Niedługo potem karetka ruszyła, zabierając zwłoki człowieka, który jeszcze poprzedniego dnia sądził, że dopiął celu i że w dalszym długim życiu, a w to nie wątpił, czekają go tylko same przyjemne zdarzenia.
Ekipa dochodzeniowa ładowała się do swojego radiowozu, prokurator odjechał służbową warszawą. Na brzegu rzeki pozostał jedynie mały kopczyk żółtobrązowego piasku, część oberwanego stromego urwiska skarpy.