ROZDZIAŁ IV

Noc w warsztacie samochodowym

Każdy, kto choć raz wyjeżdżał z Warszawy samochodem w kierunku Modlina i Gdańska, na pewno przypomina sobie, że jadąc ulicą Marymoncką, niedaleko za Cmentarzem Włoskim, mijał stojącą na skraju drogi wielką, barwną tablicę. Napis wykonany wielkimi literami głosił, że właśnie tutaj znajduje się warsztat naprawy samochodów Józefa Jankowskiego. Specjalność; roboty blacharskie i diagnostyka. Za wysoką siatką odgradzającą całą, niewielką zresztą, posesję widać było biały, jednorodzinny domek. Szeroka brama prowadziła tuż przy domu na podwórze, gdzie w głębi wybudowano sporą halę fabryczną – właśnie ten warsztat blacharski.

Minęła godzina dziesiąta wieczorem. Deszcz wprawdzie nie padał, ale zimno było przenikliwe. Ulicą Marymoncką z rzadka przemykały samochody. Czasami przetoczył się tramwaj. Przed bramą warsztatu stanęło trzech ludzi. Chwilę obserwowali zarówno całą posesję, jak i ulicę. Było pusto.

– Dobra jest – stwierdził Andrzej Doberski. – Nikogo nie ma. Możemy wchodzić.

– W środku może być nocny dozorca – Zygmunt Lipień jak zwykle zgłosił zastrzeżenia. – Pewno śpi w warsztacie.


– To go obudzimy – Andrzej nacisnął guzik dzwonka. Rozległ się głośny sygnał, powtórzony później dwukrotnie, gdyż Doberski zadzwonił aż trzy razy. Nikt jednak nie zjawił się na ten alarm.

– Już po strachu – zauważył Tadeusz Majewski. – pamiętam, Kazik kiedyś wspominał, że teraz nocuje na Marymonckiej, bo właściciel warsztatu wyjechał wraz z rodziną na urlop do Bułgarii. Gdyby był dozorca, Strzelczyk nie musiałby tu mieszkać.

Andrzej uważnie obejrzał bramę wjazdową. Zamknięta była na łańcuch spięty potężną kłódką.

– To ten klucz – Doberski bezbłędnie dobrał odpowiedni klucz z kółka i bez trudu otworzył bramę. Cała trójka wśliznęła się do środka. Andrzej nie poprzestał na uchyleniu wierzei, ale otworzył je na oścież i żeby się nie mogły zamknąć, wsunął haczyki w odpowiednie otwory bocznych słupków.

– Co ty robisz? – przestraszył się Zygmunt.

A tymczasem Doberski podszedł do hali warsztatowej. Odnalazł znajdujący się na ścianie kontakt i nacisnął. Zapłonęły lampy na wszystkich drzwiach hali i ta na słupie oświetlająca całe podwórze.

– Zgaś natychmiast! Jeszcze nas tu ktoś zobaczy – denerwował się Lipień.

– Właśnie dlatego to robię, żeby nas widziano – Andrzej spokojnie dopasowywał klucze do drzwi warsztatu.

– Zwariował! Daję słowo, że zwariował – Zygmunt był bliski ucieczki.

Również Majewski nie rozumiał postępowania kolegi. On też zaczął się obawiać. A Andrzej otworzył już warsztat i także zapalił w nim światła. W hali, która miała pięć dużych boksów, stało osiem samochodów. Każdy w inny sposób uszkodzony. Ten miał zderzenie czołowe, inny, jak świadczyły kompletnie rozbite drzwi z prawej strony, musiał otrzeć się o drzewo. Na dużego forda ktoś najechał i jak to się mówi „zrobił mu garaż z bagażnika”. Duża czarna wołga z tabliczką „CD” dostała z lewej strony maski. Poszedł błotnik i reflektory.

Doberski uważnie rozejrzał się dokoła. Pod jedną ze ścian postawiono metalowe szafki. Niektóre zamknięte na niezbyt skomplikowane kłódki, ale większość otwarta. Wisiały w nich kombinezony robocze, jakie pracownicy warsztatu wkładali do roboty. Andrzej podszedł i wyjął dwa.

– Chłopaki! – Piorunem zakładajcie te ciuchy i brać się do roboty przy tej wołdze.

– Dlaczego? – tym razem i Majewski był przekonany, że ich towarzysz ma nie w porządku „pod strzechą”.

– Wam to trzeba wszystko tłumaczyć, jak chłop krowie na granicy. Przebierzecie się w kombinezony i będziecie się kręcili koło tego trupa. W tym czasie ja spokojnie zrewiduję posesję, nie wyłączając prywatnego mieszkania Jankowskiego.

– Przecież może nas ktoś zobaczyć.

– No to co? Będzie widział, że w warsztacie pracuje się nocą, żeby doprowadzić do porządku wóz z ambasady. Pilne zamówienie dla obcokrajowców, więc trzeba robić nie oglądając się na porę. A gdybyśmy myszkowali tutaj po ciemku przy latarce elektrycznej lub świecąc zapałkami, diabła byśmy znaleźli i dopiero moglibyśmy zwrócić na siebie uwagę. Przecież to międzynarodowa droga. Stale nią jeżdżą patrole MO.

– To nie jest głupie – Tadeusz zrozumiał plan „wodza”. – Masz łeb!


– Ja zresztą też włożę, kombinezon. Tak będzie wygodniej.

– Zygmunt, wskakuj w to ubranie – sam Majewski szybko zdejmował garnitur i naciągał poplamiony smarami kombinezon.

– Ale ja się nie znam na samochodach.

– Nie szkodzi. Chodzi o pozorowanie roboty. Staniecie lub usiądziecie przy wołdze i obłożycie się narzędziami. Gdyby się ktoś pokazał, nie wdawajcie się w żadne gadki. Ja będę rozmawiał, a wy pracujcie. Stukajcie albo odkręcajcie jakieś śruby. Zrozumiano?

– Zrobi się – Tadeuszowi bardzo się spodobał plan Doberskiego.

– A jeżeli akurat ciebie nie będzie w warsztacie? – pytanie padło z ust ostrożnego Zygmunta Lipienie.

– To powiecie, że majster poszedł do kantorku i zawołacie mnie.

– Ale w ten sposób my nie będziemy mogli szukać walizki.

– Ja poszukam. Nie bój się, nie okradnę was jak Kazik.

– Ja się nie boję – Zygmunt usiłował dyplomatycznie się wycofać. – Tylko to dłużej potrwa. We trzech byłoby szybciej.

– Na to nic nie poradzimy. Chociaż można i tak zrobić, że w hali warsztatowej wy poszukacie. Ale nie zapomnijcie obejrzeć wszystkich samochodów. W którymś z bagażników może być walizka.

– Taki bagażnik na pewno jest zamknięty.

– Potrafię go otworzyć. Przy Kaziku nie było żadnych kluczyków samochodowych. Znajdę je w kantorku. Razem z dokumentami rejestracyjnymi wozów. Tylko je dnocześnie nie włóczcie się po warsztacie. Jeden zawsze musi być przy wołdze. Jakby coś, ten drugi łapie pierwsze lepsze narzędzie i wraca do tego auta. No, do roboty!

Doberski przebrał się w kombinezon i przeszedł do sąsiedniego boksu, gdzie znajdowała się lakiernia. Lipień uznał, że najmniejszym ryzykiem jest siedzenie z młotkiem w jednym ręku i jakimś kluczem w drugiej łapie przy rozbitym błotniku. Tadeusz zaczął systematyczniej metr po metrze, badać halę warsztatową.

– Zygmunt, puść radio – odezwał się Andrzej z lakierni.

– Jakie radio?

– No, to z wołgi.

– Kiedy nie wiem jak.

– Ale z ciebie fujara – Andrzej wyszedł z lakiem i włączył aparat.

Rozległa się muzyka.

– Teraz już nas wszyscy nie tylko widzą, ale i słyszą – Lipień był niepocieszony.

– O to właśnie chodzi, żeby stworzyć pozory normalnego funkcjonowania warsztatu. Zapewne w czasie pra cy ktoś otwiera aparat i słychać muzykę.

– Znalazłeś?

– Nie. W lakierni nie ma żadnego schowka. A samo chód, który tam stoi, pusty.

Tadeusz Majewski usiadł na stołku obok wołgi.

– Przeszukałem dokładnie cały warsztat – wyjaśnił. – Wszystkie samochody mają otwarte bagażniki. Szukałem w szafkach na ubrania, bo otworzyłem kłódki. Zbadałem kanał, zaglądałem wszędzie. Nigdzie nie ma tej przeklętej walizki. Gdzie on mógł ją schować?


– Nad lakiernią jest stryszek – wtrącił Zygmunt.- Zauważyłem na podwórzu drabinkę. Może tam?

– Też go widziałem. Trzeba będzie zajrzeć i na tę antresolę.

W tej chwili przed bramą do warsztatu zatrzymał się samochód. W świetle latarni można było dostrzec granatowe litery MO na popielatym tle karoserii warszawy.

– MO! – z przerażeniem szepnął Zygmunt.

– Pracować! – przypomniał Andrzej Doberski i sam złapał leżący na ziemi duży klucz „Szwed”.

Z auta wysiadło dwóch milicjantów i skierowało się w stronę warsztatu.

– Po dwunastej w nocy, a u was się świeci. Co to za nocna robota?

– Panie sierżancie – Doberski wysunął się do przodu. – Mamy „wołgę z ambasady. Paskudnie dostała. Cały błotnik trzeba klepać. A jutro musi być gotowa. Chciał nie chciał, trzeba w nocy przy niej porobić.

– Macie pozwolenie na pracę w nocy?

– Ja tam nie wiem. Pewnie pan Jankowski ma. Ale stale przecież nie robimy. Czasem tylko. Sam bym wolał teraz spać.

– A gdzie właściciel?

– Nie ma go w Warszawie. Wyjechał na urlop do Bułgarii.

– A ten drugi?

– Pan Kazimierz Strzelczyk? On go zastępuje. Poszedł do domu trochę się przespać. O piątej ma tu przyjść razem z lakiernikiem. Do tego czasu my wyklepiemy, co potrzeba.

– Coś mi się wydaje, że ten wasz Jankowski zapłaci mandat za nocną pracę.

Doberski roześmiał się.

– Na pewno na tym nie straci. Ambasadzie pilno z tym wózkiem, to pokryją i taki wydatek. Nam też obiecali osobno dołożyć, żeby tylko wołga była jutro na chodzie.

Sierżant wyjął z mapnika notes i coś w nim zanotował.

– No dobra – stwierdził. – Pracujcie dalej. Do widzenia.

– Do widzenia, panie sierżancie.

Radiowóz odjechał.

– Widzicie – tryumfował Doberski. – Żeby nie moja głowa, to byśmy leżeli jak neptki. A tak, światło się pali, radio gra, mechanicy pracują, wszystko w porządku. Najwyżej Jankowski po powrocie z Bułgarii zapłaci mandat. Dopiero się zdziwi! Gdzie ta drabina, Zygmunt?

– Z prawej strony podwórza. Koło siatki, gdzie ta kupa złomu.

– Dobrze, znajdę ją i zbadam ten stryszek.

– A ja poszukam na podwórzu. Może Kazik schował pod złomem? Tam leżą różne blachy, połamane karoserie, pokrywy do bagażników Mógł pod nie wcisnąć walizę.

– Zbadaj również pojemniki na śmieci – dorzucił Andrzej.

– Zrobi się.

Majewski wziął się do pracy na podwórzu, Doberski przyciągnął drabinę i zniknął na stryszku. Jedynie Zygmunt siedział na stołku obok wołgi i czujnie wpatrywał się w widniejący z dala wycinek ulicy, którą teraz w nocy rzadko kto przejeżdżał. Po godzinie Andrzej w niesamowicie zawalanym kombinezonie zszedł z góry. Miał twarz jak Murzyn. Oddychał z wysiłkiem.

– Niech to diabli wezmą! Napracowałem się i wybrudziłem. Przejrzałem to. Zbiorowisko jakichś nikomu chyba niepotrzebnych gratów. Blachy, żelaza, skrzynki drewniane z rozmaitym szmelcem. A zakurzone! Nikt tam od lat nie zaglądał. Pełno pyłu i nie ma czym oddychać.

– A walizka?

– Zostawiłem ją na górze, żeby spokojnie leżała. Ty, Zygmunt, masz chyba fioła. Gdybym ją znalazł, nie siedziałbym na tym przeklętym strychu tak długo. Gdzie tu można się umyć?

– A bo ja wiem?

– Z tyłu, koło tego złomu, jest ubikacja i umywalnia – wyjaśnił Tadeusz, który także skończył „rewizję” na podwórzu. – Pod złomem nic nie ma. W pojemnikach na śmieci także. Ale stojące na podwórzu samochody są zamknięte.

– Na pewno kluczyki będą w kantorku. Zresztą – dodał Andrzej – z tym kompletem narzędzi, jakie tu się znajdują, można otworzyć każdą pancerną kasę, chociaż wolałbym tego uniknąć, aby nie pozostawać śladów po sobie.

– Ojej! – przestraszył się Zygmunt. – Przecież my pracujemy bez rękawiczek!

– To co z tego?

– Milicja może zdobyć nasze odciski.

– Kompletny wariat. Przede wszystkim kto będzie wiedział, że tu byliśmy?

– Choćby Jankowski, jeżeli dostanie nakaz płatniczy.

– Najpierw musi go dostać. Gdyby nawet do tego doszło, będzie przekonany, że ktoś z polecenia Kazika pracował w nocy.

– Może sprawdzić.

– Niczego nie dojdzie. Zresztą ani mu to nie będzie w głowie. Do tego czasu milicja ustali tożsamość trupa leżącego teraz na Bielanach nad brzegiem Wisły i Jankowski nie będzie miał u kogo sprawdzać. A poza tym na samochodach i na narzędziach jest, jeżeli nie tysiące to najmarniej setki rozmaitych odcisków. Właścicieli aut i pracowników. Samochody stąd wyjadą, a narzędzia wezmą do ręki inni ludzie. Nie ma najmniejszej szansy, żeby ktoś tu szukał i zidentyfikował nasze odciski palców.

– Ty zawsze lekceważysz niebezpieczeństwo. A jak przyjdzie co do czego, robisz głupstwa.

– Jakie głupstwa?

– Gdyby nie ty, Kazik by żył i nie trzeba by się było martwić o pieniądze. – Ja go nie zabiłem.

– Tego nie mówię. Ale żebyś wtedy nie rzucił się na niego, nie doszłoby do wypadku.

– A ty jak baran wziąłbyś ochłapy, jakie by ci rzucił wielmożny pan Strzelczyk.

– Od kiedy to pół miliona jest ochłapem?

– Umówiliśmy się przed akcją, że dzielimy zdobycz na cztery równe części, czy nie tak było? – Doberski coraz bardziej się denerwował.

– Było – przyznał Zygmunt – ale potem trzeba było spokojnie rozmawiać z Kazikiem. Na pewno byśmy go przekonali.

– Diabła tam przekonali. Od początku planował, że nas wykiwa. Dlatego wtedy przyszedł bez pieniędzy.

– Teraz ich również nie mamy. Cóż z tego, że wyliczyłeś, iż dostaniemy obecnie po milionie i czterysta tysięcy. Gdzie one są?

– Przecież ich szukamy. Ja i Tadeusz. Tylko ty siedzisz na stołku i palcem nie kiwnąłeś, żeby je znaleźć.

– Tu nie potrzeba palca, ale głowy.

– To rusz tą głową.

– Może i ruszę, kiedy przyjdzie czas.

– Macie zamiar tak całą noc się kłócić? - wtrącił Tadeusz. – Zamiast dalej szukać walizki? Czas ucieka, a jutro nie będziemy mogli tu przyjść powtórnie. – Bo ten mnie zawsze zdenerwuje.

– Lubię takich, co sami naknocą, a później zwalają winę na innych.

– Obaj jesteście dobrzy – osądził wspólników Majewski.- Teraz ja posiedzę przy wołdze, a wy dwaj spenetrujecie mieszkanie Jankowskiego. Nie zapomnij, Andrzej, o tych samochodach stojących na podwórzu.

– Dobrze, dobrze.

W pęku kluczy znalezionych przy zabitym były również pasujące do drzwi kantorku, który znajdował się na lewo od wejścia, w budynku mieszkalnym. W tym pokoju stało biurko, a na nim porządnie ułożone papiery wozów znajdujących się w naprawie. Na każdym dokumencie rejestracyjnym leżały kluczyki. Ścianę z tyłu za biurkiem zajmował aż po sufit regał, wypełniony najrozmaitszymi częściami samochodowymi. Były wśród nich i najpotrzebniejsze przy remontach i rzadsze „okazy” trudne do kupienia w sklepach. Leżały tu nawet paski klinowe do fiatów – rarytas, którego w punktach sprzedaży „Motozbytu” nie ogląda się przynajmniej od trzech lat.

Pod jedną ścianą tego niewielkiego pomieszczenia stała „amerykanka”, rozłożona i porządnie posłana… Tutaj sypiał Strzelczyk, zastępując zarówno właściciela warsztatu, jak i nocnego dozorcę.

Biurko nie było zamknięte na klucz. W jego szufladkach znajdowały się książki handlowe firmy, jej korespondencja i inne papiery. Najwięcej było rachunków zakupu części samochodowych. Poszukiwanych pieniędzy tu nie znaleziono, jak również i w dokładnie obejrzanej „amerykance”.

Z kantorku drzwi prowadziły do dalszych pokoi. Były jednak zamknięte. Wszelkie próby dobrania odpowiedniego klucza z kółka nie powiodły się. Także inne drzwi do mieszkania właściciela, które wychodziły bezpośrednio na małą sionkę, nie dały się otworzyć. Przed niepożądanymi gośćmi zabezpieczono je aż dwoma zamkami „yale” i dużą zasuwą.

– Te drzwi można sforsować jedynie na siłę – ocenił Doberski. – Sprawdzę najpierw samochody na podwórzu, a później zastanowimy się, co robić.

W samochodach walizki nie było. Nie było w nich w ogóle niczego. Zamknięto je chyba dlatego, żeby ktoś niepowołany nie szperał w ich wnętrzu. Ostatecznie przeskoczenie przez siatkę nie stanowiło większej przeszkody dla złodziejaszka, który mógłby w nocy dobrać się do aut postawionych pod gołym niebem. Dlatego przezornie zabrano z nich i schowano w warsztacie wszystko, co mogło się znajdować w bagażnikach lub wewnątrz wozów. Widocznie Jankowski miał już smutne doświadczenia i musiał właścicielom samochodów odkupywać pozostawione w wozach drobiazgi.

Trzej wspólnicy odbyli krótką naradę.

– Drzwi zewnętrznych nie da się otworzyć – wyjaśnił Doberski. – Chyba, że je wyważymy. Natomiast, drzwi, które prowadzą z kantorka do pokoi mieszkalnych są zamknięte na zwykły zamek. Tu nie widzę większych trudności.


– A kluczy nie ma w kantorku? – zapytał Tadeusz.

– Nie. Zwracałem na to specjalną uwagę. Żadnych kluczy poza tymi do samochodów nie znalazłem. Również w mieszkaniu Kazika ich nie było.

– Może Kazik nie wchodził w ogóle do mieszkania Jankowskiego, bo on nie zostawił mu kluczy? Kiedyś byłem w tym kantorku, ale wtedy nie widziałem „amerykanki”.

– Na pewno tam nie stała – poświadczył Zygmunt.

– Klucz to niewielki przedmiot – rozumował Tadeusz Majewski – i można byłoby go szukać w warsztacie przez kilka dni i w końcu nie znaleźć. Przyznaję zresztą, że szukałem walizki, a nie klucza. Jankowski był nie tylko pracodawcą Strzelczyka, ale jego dawnym szkolnym kolegą i przyjacielem. Miał do niego całkowite zaufanie. Nie wyobrażam sobie, żeby w takiej sytuacji nie zostawił mu tego klucza do drzwi z kantorku do mieszkania. Brak klucza na kółku jest właśnie argumentem, że walizka została schowana w mieszkaniu prywatnym właściciela warsztatu.

– Tadek ma rację – przyświadczył Lipień. – Jeżeli ja gdzieś wyjeżdżam na dłużej, a nie ma w tym czasie reszty domowników, zostawiam klucz sąsiadom, chociaż ich prawie nie znam. Oni zresztą robią to samo. W naszej kamienicy tak się przyjęło. Jakiś facet wyjechał na miesięczny urlop, nie zostawił kluczy ani adresu, a tym czasem pękła rura. Nie dość, że mu całe mieszkanie zalało, ale administracja musiała wyłączyć aż do jego powrotu ciepłą wodę na wszystkich piętrach.

– W takim razie – powiedział Andrzej – zaraz dorobię jakiś wytrych i spróbujemy się dostać do mieszkania Jankowskiego.


– Tylko ostrożnie – ostrzegał Zygmunt. – Trzeba się tak zachowywać, aby właściciel po powrocie nie spostrzegł, że ktoś gospodarował w jego lokalu.

– Dziecko jestem i tego nie rozumiem – rozzłościł się Doberski. – Ty, Zygmunt, zawsze chcesz wszystkich uczyć.

– Bo odczuwam skutki twojego postępowania.

– Spokój! – Tadeusz Majewski podniósł głos. – Niech Zygmunt pilnuje tutaj, a my we dwóch wejdziemy do mieszkania.

Doberski wybrał z leżących na warsztatowym stole parę metalowych prętów różnej grubości i przy pomocy młotka zagiął i sklepał jeden koniec każdego z nich. W ten sposób powstała mała seria wytrychów. Z tymi narzędziami dwaj włamywacze udali się do kantorku i bez większego trudu drugim czy trzecim wytrychem otworzyli drzwi do pomieszczeń prywatnych właściciela warsztatu.

– Nie zapalajmy światła.

– Dlaczego? – powiedział Andrzej. – Jest już wpół do trzeciej w nocy. Milicja wie, że w warsztacie pracują, a inni nie zwracają na to uwagi. Zresztą przez te zasłony niewiele blasku przenika na zewnątrz. Uważam, że śmiało możemy palić boczne światła. Górnych na suficie bym nie ruszał – to mówiąc odnalazł stojącą na małym stoliku lampę i zapalił ją.

Mieszkanie Jankowskiego składało się z trzech pokoi, obszernej kuchni i łazienki. Budowane było z myślą o jak największej wygodzie użytkowników. Sam właściciel budował je dla siebie i nie musiał zbytnio się liczyć z kosztami. W każdym pokoju były szafy w ścianach. Jedno wewnętrzne pomieszczenie bez okna spełniało funkcję


ubieralni. Kuchnię obudowano szafkami i wyglądała jak jakieś laboratorium chemiczne.

Jednakże od razu – można się było zorientować, że w tym lokalu od paru tygodni nikt nie mieszkał. Na stolach i na posadzce zebrało się sporo kurzu. Pomimo zamkniętych okien, pył z ulicy przenikał do wewnątrz.

Obydwaj włamywacze z zachowaniem pełnej ostrożności szybko i sprawnie rewidowali pokój po pokoju. Zbadano szafy, szuflady, zaglądano do tapczanów. Cztery miliony nawet w banknotach po tysiąc i po pięćset złotych, to nie drobiazg, który można niepostrzeżenie gdzieś ukryć. A jednak tych pieniędzy i tutaj nie było.

Zygmunt Lipień, ciągle siedzący koło rozbitej wołgi, nie zapytał towarzyszy niedoli o wynik ich poszukiwań. Z kantorku wyszli dwaj mężczyźni o mocno zafrasowanych minach:

– Gdzie on mógł zapeklować tę walizę? – martwił się Majewski.

– Znajdziemy ją – Andrzej próbował pocieszyć kolegów.

– A piwnice pod domem zbadaliście? – zapytał Zygmunt.

– Piwnice?

– Widziałem w sionce schody prowadzące na dół. A te okienka świadczą, że dom jest podpiwniczony.

– Psiakrew! – żachnął się Doberski. – Rzeczywiście zapomniałem o piwnicach. Idziemy.

Po półgodzinie wrócili do warsztatu w równie złych humorach.

– Nie ma – krótko stwierdził Tadeusz. – Obejrzeliście wszystko?

– Co tylko się dało. Tam jest kocioł centralnego ogrzewania, skład na koks i dwie piwnice. W obu rozmaite graty. Głównie części karoserii samochodowych. Próbowaliśmy, może walizka została zakopana w ziemi, ale cementowa podłoga nie ma żadnych śladów świeżego betonowania.

Zapadło głuche milczenie. Przerwał je Zygmunt Lipień: – Za dwadzieścia szósta – zauważył. – Mamy tak długo siedzieć, aż przyjdą pracownicy warsztatu i nas nakryją?

– Trzeba się wynosić. I tak już nie mamy tu nic do roboty – potwierdził Tadeusz.

Doberski pogasił światła, pozamykał warsztat i kantorek, a także zatrzasnął bramę wjazdową i umieścił kłódkę na jej normalnym miejscu. Przed odejściem jeszcze raz obejrzał uważnie całą posiadłość.

Trójka mężczyzn bez słowa skierowała się w stronę najbliższego przystanku tramwajowego. Dopiero po drodze Andrzej wyjął i dokładnie obejrzał kółko z kluczami. Policzył je i później sprawdzał każdy z osobna.

– Używałem – powiedział – wszystkich kluczy prócz tych dwóch.

Pokazał kolegom dwa płaskie kluczyki. – To do „yale”.

– Nie – poprawił Tadeusz. – Raczej do jakichś kłódek.

– Nie pasowały nigdzie. Próbowałem i doskonale to pamiętam.

– Pewnie są do tego pomieszczenia z pieniędzmi – gorzko roześmiał się Majewski. – Ale jak je odnaleźć?

– Wiem jedno – powiedział Zygmunt. – Włamałem się do banku, grozi mi najmarniej piętnaście lat wiezienia, a nie zyskałem złamanego grosza. Dziękuję ci za to, Andrzeju.

Zanim Doberski zdążył coś odpowiedzieć, Lipień podbiegł do ruszającego właśnie tramwaju i wskoczył do ostatniego wagonu. Majewski także nie żegnając się skręcił na pobliską wysepkę autobusową. Doberski samotnie doszedł do przystanku i czekał na następny tramwaj. Był wściekły, a jednocześnie przyznawał, że w słowach kolegi jest dużo prawdy. Rzeczywiście, groziła im surowa kara, natomiast owoce popełnionego przestępstwa wymknęły im się z rąk. Czy przez niego? Gdyby bardziej panował nad swoimi odruchami, Kazimierz Strzelczyk żyłby do tej chwili. Z żywego drogą perswazji, prośby, a choćby nawet groźby można było wydusić należną im dolę zrabowanych pieniędzy. Trup leżący nad Wisłą na pewno nie zdradzi tajemnicy, którą zabrał do grobu.

Nadjechał tramwaj. Andrzej wsiadł, zajął miejsce przy oknie i udawał, że z zaciekawieniem przygląda się mijanym widokom. Ale jego myśli ciągle wracały dp jednego pytania:

– Do jakich zamków pasują te dwa małe klucze?

Doberski nie domyślał się, że to samo pytanie stawiali sobie także jego dwaj wspólnicy. Każdy z nich snuł różne hipotezy, każdy zamierzał na własną rękę szukać pieniędzy. I każdy z nich postanowił, że jeżeli znajdzie skarb, całość zagarnie dla siebie. Z nikim się nie podzieli.

Gang przestępczy jest zawsze solidarny, kiedy jego drogami idzie powodzenie. Solidarność ta w obliczu klęski pryska jak mydlana bańka.

Загрузка...