Rano cały Arliss śmierdział padliną. Śmierdziało powietrze, ziemia, woda, trawa, a nawet kwiatki. Okropnego zapachu nie dało się niczym zwalczyć i nie można było się do niego przyzwyczaić. Jedzenie straciło cały smak. Jedliśmy tylko po to, żeby pokonać słabe nogi i burczenie żołądka.
Doskonale rozumiejąc, czym może grozić każda sekunda zwłoki, ludzie i wampiry urządziły sobie wojenną naradę, podzielili się na mieszane grupy liczące dziesięciu – dwudziestu wojowników i udali się przeczesywać las. W torbie Kelli znalazła się nalewka z żuczkojada, która rozlali do bukłaków i sprawdzali każdego jadącego w przeciwnym kierunku, czy to był zgrzybiały staruszek czy sześcioletnia dziewczynka ze wzruszającymi niebieskimi oczyma.
Od razu zniszczyliśmy most, ale zapewne większość łożniaków już zdążyła uciec. Pozostali nie mieli się gdzie ukryć.
Źli, zmotani, otępieni od długiej rzezi, razem z Orsaną, Rolarem i Lenem szliśmy po dolinie jak trzy demony śmierci z karzącymi mieczami i jednym – z karzącą magią. Nie potrzebowaliśmy żuczkojadu – Władca prowadził pod uzdę Wolta. Koń ostrożnie rozglądał się po bokach i łożniakom ani razu nie udało się zaatakować nas bez uprzedzenia. Ale nawet tego nie próbowali, bardziej zajęci ratunkiem swojej cennej skóry. Tylko raz z krzaków wyskoczyło od razu dziewięć uzbrojonych łożniaków-wampirów, ale zdążyłam uzupełnić wcześniej rezerwę w napotkanym źródle i moi przyjaciele nie mieli się czego obawiać. Po upływie dziesięciu godzin w naszym „spisie” figurowało siedemnaście “wampirów”, cztery wilki, jeleń i dzik. Na nasze szczęście, metamorfy wybierały dla transformacji obiekty średniej wielkości. Nie musieliśmy gonić myszy albo wróbli, a na niedźwiedzie nie wpadliśmy.
Z wampirami dały sobie radę miecze, ale zwierzęta, które nie chciały się bić, rzucały się do ucieczki. Mogły dogonić je tylko pulsary, które natychmiast zamieniały ich ciała w smętne tuszki. Apetyczny zapach smażonego mięsa szybko zmieniał się na fetor, potwierdzając, że Wolt się nie pomylił. Orsana przejęzyczyła się, że od dzisiaj będzie zapaloną wegetarianką i nikt nie próbował jej poprawić.
Nieprzerwane używanie magii nie były za darmo. Upadałam pierwsza – zemdlałam. Nigdy w życiu nie musiałam tak długo i monotonnie czarować. Wyczerpywało to bardziej niż bieganiny po lesie. Byłam nieprzytomna najwyżej pięć minut i, ocknąwszy się, zapewniałam, że świetnie odpoczęłam i mogę iść dalej, ale przyjaciele oczywiście mi nie uwierzyli. Rolar stwierdził, że moja cera przypomina mu niejakie prygucze ziemnowodne (cholera wie, co to za roślina – przyp. red) przy czym na ostatnim zdychaniu. Większością głosów (przy jednym przeciwnym) zdecydowaliśmy się na powrót.
Ledwie doszliśmy do w domu – pierwszego lepszego który stał z brzegu – poszłyśmy spać z Orsaną. Len ślimaczył się na drodze dotrzymując towarzystwa Kelli, a Rolar szybko przełknął kanapkę z serem i znów zwiał, przyłączywszy się do innej brygady. Na pomoc przyszły nowe oddziały arlijskich wampirów, którzy tym razem byli prawdziwi. Usłyszawszy o nieszczęściu wiszącym nad doliną, porzucili wszystkie swoje sprawy, zabrali żonom poniewierające się po kątach gwordy, którymi szatkowały w beczkach kapustę i pobiegli do miasta. Tutaj im wszystko wytłumaczyli, podzielili na grupy i wysłali do lasu. W odległych od centrum wsiach ocalało kilka kjaardów, które teraz robiły za psy policyjne.
Kiedy w końcu zrobiło się jasno, zrozumieliśmy, że nie damy sobie rady. Metamorfy rozlazły się po Arlissie jak siniak. Zginęło około tysiąca wampirów, a liczba ofiar ciągle rosła- na szczęście już coraz wolniej. Jeżeli mieszczańskich „wampirów” wycięliśmy co do jednego, to bliżej do granicy udawało się zabić jednego na dziesięć – dwadzieścia. Ludność doliny zmniejszyła się o jedną czwartą.
I nie było żadnej pewności, że łożniacy wyszli poza dolinę i znajdują się daleko od niej.
Nie mogliśmy się połączyć od razu z Konwentem Magów: telepatofon, jak się spodziewaliśmy, był rozbity. Na naprawę (a raczej nieskutecznej jej próby) poszło więcej niż dzień. Ledwo połączyliśmy się ze Szkołą, ale dziadostwo syczało i wyrzucało bezsensowne urywki zdań, że magowie zrozumieli tylko jedno: w Arlissie dzieje się coś złego.
Dwie godziny później przy wyraźnie wykrzywionej świątyni zmaterializował się Nauczyciel, który dostał się tu dzięki głównemu portalowi Wieży Teleportacji. Robili to chyba po raz pierwszy w całej historii, gdyż do aktywowania potrzeba było około dwudziestu arcymagów zwołanych naprędce z całej Belorii.
Przywitaliśmy się z nim jak równy z równym. Nauczyciel już kiedyś spotykał się z takimi stworami. Obejrzawszy się po bokach i zauważywszy pobojowisko zmarszczył się i wymamrotał: “Ach, jakie niedopatrzenie…” – i zarzucił mnie pytaniami. Interesował się tylko na czym Ti stoimy, bo resztę znał lepiej od nas.
Mag z Kamieńca nie wyjawił mi całej prawdy, przemilczawszy, że z aktywowanego w Grzebieniastych górach Kręgu wyrwały się nie tylko żmiry. Magowie, którzy tam przybyli, przeszukali okoliczne lasy i wioski, ale oprócz innych umarlaków zabili tylko z dziesięciu łożniaków. Na tym Konwent zakończył sprawę i nie zamierzał jej ujawniać. „Ze względu na politykę i ekonomię” – wyjaśnił zmieszany Nauczyciel, nie wytrzymawszy pogardliwego spojrzenia Lena. Konwent bał się o swoją reputację i dlatego nie rozgłosił pomyłki młodego maga, który przez głupotę wlazł do nieznanego Wiedźmiego Kręgu. W innym wypadku musieliby wprowadzić stan wyjątkowy i wyżebrać od króla pieniądze na ochronę miast i sprawdzanie mieszkańców, leśne obławy oraz na zakup i bezpłatne rozdawanie amuletów w każdym miasteczku i wsi. Naum, lekko mówiąc, byłby bardzo niezadowolony – ku skrywanej radości Wszystkowiedzącego (zakładam, że to jest jakiś dajn), śpiącego i widzącego, któremu udałoby się podsycić złowrogą atmosferę w Konwencie.
Ale Len nic nie powiedział. Patrzył milcząc, jak Nauczyciel krząta się koło telepatofonu, z wielkim wysiłkiem naprawiając niewidzialne połączenia między jego kryształkami. Potem nadal milcząc włożył na głowę obręcz i wysłał do Konwentu sprawozdanie. Starmińscy telepaci prześlą je do każdej posady, łącznie z Woliją i Jesionowym Grodem. Oczywiście, na początek, trzeba było uwolnić Arliss od łożniaków i jeszcze przed zmrokiem teleportowało tu się na własną rękę kilku magów.
Odetchnęliśmy z ulgą. Ale na śmiertelnie niebezpieczne polowanie znowu musiałam iść z przyjaciółmi…
Następnego ranka Rolar postanowił porozmawiać z rusałkami, kategorycznie odrzucając wszystkie propozycje towarzystwa, a z broni wziął tylko gword. Powlokłam się zanim obiecawszy, że nie będę go ratować, nawet jeśli zacznie drzeć się w niebogłosy – po prostu idę w tą samą stronę poszukać swojego konia. Zresztą, jeżeli Rolarowi tak bardzo nie odpowiada moje towarzystwo, to mogę pójść sama, ale wtedy mój zmasakrowany trup przez łożniaków będzie leżał na jego sumieniu.
Wampir zadrżał i poddał się.
Nie musiałam szukać Smółki. Gdy tylko wyszłam na skraj lasu od razu zobaczyłam tą pogankę, szczęśliwie szczypiącą trawę po tej stronie brzegu. Jak przedostała się na tą stronę było dla mnie zagadką, gdyż kraken nadal szalał w zatrutej wodzie i szybko wynurzył się przed nami, szczerząc kły i mlaskają mackami.
– Danawiel! – złożył dłonie w trąbkę Rolar i zaczął głośno krzyczeć, zagłuszając syk rozwścieczonego smoka: – Dewieni ast, karitessa!
Odpowiedzi nie było, ale kilka minut później kraken zamknął paszczę, ze świstem wypuścił powietrze nozdrzami dwa strumienie białej pary, podpłynął do nas bokiem i wystawił do nas grzbietowa płetwę jako uchwyt.
Rolar bez wahania wskoczył na iskrzącą się łuskę. Ja także, skrycie umierając ze strachu.
Kraken ruszył z miejsca, jak wystrzelony z kuszy bełt. Z całej siły złapał za płetwę smoka, a Rolar niezauważalnie się zachwiał machając wyciągniętymi nogami – widocznie to nie jego pierwsza przejażdżka. Do zapory, która przypominała żeremie z bezładnie narzuconych kłód i kamieni, dopłynęliśmy w ciągu sekundy. Kraken zatrzymał się koło niej i gdy ledwo co zdążyliśmy z niego zeskoczyć – zanurkował.
Po tej stronie zapory płynęła sobie szeroka rzeczka, złudnie przypominająca jezioro. Dzień zaczynał się mgliście, przeciwległy brzeg tonął w szarawej mgiełce. Gdy tylko podeszliśmy do brzegu nieopodal wynurzyła się rusałka. A raczej – wynurzył się. Odrzucił na plecy długie, jasne z zielonkawym odcieniem włosy, złożył ręce na muskularnej piersi i wyczekująco popatrzył się na nas blado srebrnymi oczami ze źrenicami w kształcie rombów.
Wampir opadł na jedno kolano, jakby dawał przysięgę i przemówił pierwszym. Danawiel z powagą go wysłuchał, potem krótko odpowiedział, machnąwszy ręką na bok zapory. Rolar pokołysał głową i zaczął coś objaśniać, przy okazji wskazując na mnie. Prowadzili rozmowę w jednym z dialektów języka elfickiego, pojmowałam tylko niektóre słowa, a zrozumieć ogólny sens po intonacji i wyrażeniu twarzy nie było można.
Nareszcie Danawiel zrobił dziwny gest, jak odpędzając przelatującą obok muchę, pomachał długim ogonem i zniknął pod wodą.
Rolar cały czas stał, obojętnie patrząc na rozchodzące się na wodzie kręgi.
– No i? – z ogromną ciekawością zaczęłam obrzucać go pytaniami, zaglądając mu przy okazji w twarz.
– Wszystko w porządku. Pokój. Powiedziałem, że magowie pomogą odtruć rzekę, po czym zapora będzie rozwalona. A Danawiel obiecał, że rusałki i krakeny nie będą już na nas napadać. Dawna umowa o handlu i zarządzaniu rzeką pozostaje aktualna. Jakby nic się nie stało.
– Coś ty taki ponury?
Wampir gorzko zakrył oczy i z trudem wydusił:
– Zapytałem go: “Dużo waszych zginęło?” – a on poważnie popatrzył na mnie i odpowiedział: “Nie mam prawa ci nic zarzucać. Twoich więcej”.
– Wszystko będzie w porządku, Rolar. Razem rozprawimy się z nimi.
– Wiem. Ale mi od tego nie lżej…
Musieliśmy zostać w Arlissie jeszcze tydzień – moja pomoc była potrzebna rannym ludziom, Rolar i Orsana, pożyczywszy ode mnie Smółkę (kobyła była oczarowana rangą tej misji i pozwoliła zostać myśliwskim psem – pod warunkiem, że wampir i Najemniczka nie będą na niej jeździć), przeczesywali dolinę w poszukiwaniu ocalałych metamorfów, Len i Lereena całymi dniami pracowali w naprędce oczyszczonej świątyni. Kamienie tymczasowo umocowano na drewnianych podstawkach. W bitwie i następnych potyczkach zginęło pięćdziesiąt osiem dogewskich wampirów i dwadzieścia sześć arlijskich, ale jedną trzecią można było jeszcze ożywić.
Ludzie niestety nie mieli drugiej szansy. Ojciec Orsany stracił większą część swojego oddziału…
Piątego dnia przybył goniec z Winessy z medalem dla Orsany. Tamtejsi magowie złapali około stu łożniaków, a jeden z nich zdążył już przybrać postać królowej i tego samego wieczoru przejąć ciało samego króla. Owdowiały król wyrażał Orsanie swoją bezgraniczną wdzięczność, że we właściwym czasie go uprzedzili – wraz z medalem dostała zamek i setkę akrów ziemi, która nie będzie podlegała podatkom przez następne dziesięć lat. Nasz król ograniczył się do pochwalnego listu “Za zasługi dla Ojczyzny”, który uroczyście ogłaszał, że stałam się Nauczycielem oraz, że Rolar dostał awans. To nie kosztowało naszego monarchę ani grosza, więc Konwent Magów szybko spróbował naprawić ten błąd – Nauczyciel mgliście napomknął o niejakim gnomim banku, gdzie mieliśmy pójść po powrocie do Starminu. O rozmiarze nagrody mag nas nie poinformował. Widocznie była nielegalna.
Na wieść o nagrodzie dla Orsany jej ojciec cieszył się najbardziej ze wszystkim tu obecnych. Świecił jak słoneczko i każda rozmowa z nim sprowadzała się do jego pięknej, mądrej i odważnej córki. Nie było teraz mowy o ewentualnym zamążpójściu Orsany: miała robić karierę, żeby sławić nazwisko swej rodziny. To co kiedyś było przeszkodą teraz stało się zaletą: potomkowie Orsany będą mogli powiedzieć, że WSZYSCY w ich rodzie – i mężczyźni i kobiety – razem obronili mieczami swej ojczyzny. Sama Orsana przyjął medal z udawaną obojętnością, ale gdy tylko zostaliśmy sami z głośnym piskiem i krzykiem: “Hura!!! A przecież jestem jeszcze taka młoda!” – zawisła Rolarowi na szyi. Wampir nie miał nic przeciwko i z entuzjazmem objął ją poniżej talii.
Niestety, do każdej beczki miodu jest też łyżka dziegciu i dostała się mi. Nadal nie rozmawiałam z Lenem. Nie tak, że kiedy musieliśmy odezwać się do siebie pisaliśmy sobie lakoniczne liściki i demonstracyjnie wtykaliśmy je sobie w dłonie, ale obcowaliśmy na wyjątkowo kulturalnym poziomie. A to było jeszcze gorsze, bo odbierało ostatnia nadzieję na pokój. No bo jak tu można porozmawiać, jeżeli w odpowiedzi na uprzejme i wyraziste: “Witam Was, Władco” słyszy się w odpowiedzi chłodne: “Dzień dobry, pani wiedźmo. Macie do mnie jakieś pytania?” – i na odwrót.
Orsana śmiała się i twierdziła: “Kto jest mądrzejszy, ten pierwszy przyzna się do głupoty”, ale jakoś w to nie wierzyłam. Nie czułam się winna, Len widocznie także, i nie zamierzaliśmy się do niczego przyznawać.
Przed naszym odjazdem Lereena zorganizowała uroczystą kolację na cześć gości i ratowników Arlissu. Pierwszy puchar wypiliśmy stojąc i milcząc, potem tłum zaczął się ożywiać, posypały się żarty i zabrzmiał śmiech, zagrała cicha muzyka. Młodziutkie arlijskie wampirzyce, które roznosiły półmiski i napoje, robiły oczka do wineczan, urzeknięte przez długie włosy i wąsy ludzkich wojowników. Wojownicy dogewscy, także nie cierpieli na brak zainteresowania, a do Lena lgnęły jak do miodu, wciąż wpadając na siebie i złośliwie świdrując na wylot oczami konkurentki.
Siadaliśmy za stołek jak popadło. Usiadłam między ojcem Orsany a Kellą, a Len i Orsana usiedli naprzeciwko mnie. Dogewska Zielarka patrzyła na mnie z autentycznym zachwytem i powagą. Nawet z lekkim uwielbieniem, chyba. Nie wiem, kto i co jej naopowiadali, ale na pewno nie zmniejszyli mojej roli.
Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, komu mamy być wdzięczni za pomoc. Przywiązany niedaleko “winowajca” popatrzył się w nasza stronę i niegłośnie zarżał, domyśliwszy się, że zaczęliśmy o nim rozmawiać. Dzieciarnia oblegała Wolta i dawała mu słodycze, a czarny ogier z przyjemnością zbierał plon zasłużonej chwały.
– Wyobrażasz sobie, co pomyśleliśmy, kiedy trzy dni po twoim odjeździe na dogewski plac wbiegł zakrwawiony koń Władcy! – opowiadała Kella, zmieniając się na twarzy przy wspomnieniach. – Wolt nigdy by nie zrzucił gospodarza, nawet ranny. Wyszło więc na to, że stało się coś okropnego i nieodwracalnego, a my byliśmy pewni, że Len nie ma Strażnika. Dogewa wzburzyła się, Seniorzy zaczęli organizować wojsko, a ja z dziesięcioma tuzinami ochotników pojechałam na zwiady, a jeśli będzie trzeba – i na bój.
Zielarka przełknęła łyk wina i odetchnąwszy, kontynuowała:
– Oczywiście, nie wiedzieliśmy, co, gdzie i z czyjej winy to się stało, więc pojechaliśmy po śladach ambasady. One prowadziły do Arlissu, a po kilku godzinach, w leśnym parowie, zobaczyliśmy kilka trupów i ostatecznie przekonaliśmy się, że sprawa źle wygląda. Wysławszy gońca do Dogewy pojechałam dalej, nie zatrzymując się aż do samego Arlissu. Przy wiszącym moście jakieś typy – teraz wiem, że łożniacy, ale wtedy bardzo oburzyłam się od takiej bezczelności – próbowali nas zatrzymać, ale stratowaliśmy ich końmi.
– Dlaczego przyjechaliście na normalnych koniach, a nie na kjaardach? – zdziwiłam się. – Przecież one są wytrzymalsze!
– Na konie przesiedliśmy się tylko w Kuriakach, nieomal nie zamęczając na śmierć kjaardów. Biedne, ledwie trzymali się na nogach, zostawiliśmy ich w zamian za zwykłe konie. Oprócz Wolta, on przeskoczył przez ogrodzenie i poleciał za nami. Jakby przewidział – w lesie mój koń zwichnął nogę i dodatkowy koń bardzo się przydał. No, resztę sama znasz. Strasznie poszczęściło nam się z ludźmi – w pojedynkę nie wytrzymalibyśmy z łożniakami nawet pół godziny. Tylko jednego nie mogę zrozumieć: dlaczego za córką, która uciekła, gonili całym wojskiem, na dodatek przygranicznym, po cudzym kraju?!
Ojciec Orsany dopił wino, zagryzł je kawałkiem wyglądającego okropnie sera z czarno-czerwoną pleśnią, i chętnie włączył się do rozmowy:
– To jakoś samo wyjszło. Była u nas zamiana garnizonu, chłopcy w urlop mieli, a tu przyszedł od króla rozkaz: pojechać do Starminu, zawieść cosik ciężkiego – widocznie sztabki złota. A dopiro potom na urlop. No i pryjechali my do stolicy, przekazali my ciężar do skarbca i se myślimy: przecie jesteśmy w Belorii, to musim zobaczyć ten sławny elficki zamek, nie prawda? Przez jeden dzień sobie pozwidzamy.
Na mnie i Orsanę napadł bezduszny śmiech, więc skuliłyśmy się nad talerzami, wyobrażając sobie, jak zmieniły się ściany po wizycie dwóch setek wineskich wojowników, którzy dyponują pokażnym wojennym słownictwem. Miłośnik dawnych czasów ze zdumieniem zmarszczył brwi, ale że nie słuchaliśmy go tylko my to nadal kontynuował:
– Przed powrotem, wiadomo, poszliśmy do karczmy, gordło piwem pocieszyć. A tam muzykanci godają: molo, przyszły w dzień jakijeś dziewcziny durnowate, o wąpierzach gadały, to wszelka ludyna zwiała z karczmy, aż poblisko plac zniosło. Najpierw się śmiołem, póki nie powidzieli: jedna dziewczina ruda, a druga jasna, oboje z mieczami, przy koniach, a jasna ma noże i kolczugę. Najemniczka, moje buty, z winnieskim herbem. Pytam się dalej myzykantów, że wygląda jak… macierz rodzona! To moja Orsanka w karczmie szumu narobiła! Ja myślał, szto ona w zamku siedzi, bo pochodziliśmy trochę przed moim odjazdem, a ja w Witiagu podarunek jej kupiłem, a tu… A tu chtoś powiedział, że łona, w wąpierze pytała, razom z toł ryżoł dy jakimś mężczyzną czarnym do Kraju jezior jechała, stamtąd do Orlissa niedaleko! Chłopcy, mówię, ratunku! Trzeba córeczkę majorowi uratować, póki wąpierze jej zasmoktały! No, my do koni od razu – nikt nie odmówił! – i do Orlissu!
Donośny głos i barwna maniera narratora przyciągnęła ogólną uwagę. Jego córka siedziała czerwona jak mak, a ja szlochałam już ze śmiechu pod stołem.
– Jak przedostaliście się przez rzekę? – zainteresowała się Kella. – Zrozumiałam, że jest tylko jeden most, ale nie zobaczyliśmy was tam. I na plac wjechaliście z naprzeciwka.
Wineczanin pogardliwie machnął ręką:
– A po szo nam tem most, my wpław po ichniej śmierdzącej rzeczce!
“Rzeczka” już nie śmierdziała. Magowie, którzy przybyli ze Starminu i Jesionowego Grodu oczyścili wodę i rozebrali zaporę. Większość potraw było przygotowane ze świeżej ryby, wziętych od rusałek. Nikt nie lamentował nad brakiem mięsa.
– A co z krakenem? – nie wytrzymując, zapytała Lereena, która siedziała na końcu stołu niedaleko od nas. Lenowi, co prawda, proponowali luksusowy fotel obok niej, ale on udawał, że tego nie słyszał i tamto miejsce zajął Rolar. Nie włożył togi doradcy, ale uzyskał milcząco zgodę na „pełniącego jego obowiązków”.
– A wyszła jakaś żmija- pogodnie potwierdził ojciec Orsany, lekko wstając i nakładając sobie na talerz duży kawałek faszerowanego szczupaka. – Mięsa jej rzucili i łona się odczepiła. – I z autentycznym zainteresowaniem dodał: – A co to takiego lotało na niebie i wrzeszczoło jak świnia u knura w zagrodzie?
Lereena skrzywiła się, ktoś zachichotał, a Len mrugnął porozumiewawczo do szczętu zmieszanej Orsanie i nie oburzony odpowiedział:
– To jedna z naszych żon (prawdopodobnie, mowa ojca Orsany jest jak pijany translator) na pomoc rzuciła, a wrzeszczała, bo się nie bała.
– Od takiego żonki to i wąpierz umrze- szczerze współczuł Wineczanin i teraz nie byłam sama pod stołem…
Następnego dnia goście zaczęli po cichu się rozjeżdżać, rozchodzić i rozlatywać. Nauczyciel jakoś namówił Geredę, która zgodziła się polecieć z magami do Starminu (przed odlotem smoczyca tak długo i zalotnie polerowała ogniem łuskę, że powzięłam dziwne podejrzenie – to był wspaniały pretekst do pojawienia się na szkolnym podwórzu).
Trochę później dolinę opuściło winesskie wojsko. Po komendzie “Zaśpie-je-je-waj!” zagrzmiała taka chwacka i lubieżna piosenka, że odprowadzające ich osoby westchnęły z ulgi, kiedy oddział nareszcie skrył się w lesie.
Orsana uparła się i z ojcem nie pojechała. Bezczelnie oświadczyła, że taka wielka wojowniczka nie mus słuchać się ojca i do Winessy nie wróci zanim mnie nie odprowadzi. Gdzie – sama nie wiedziałam. Starminu mnie nie pociągał, a Dogewa… och… boję się, że próbny termin na stanowisku Nadwornej Wiedźmy zakończył się jednym zapisem “nie miała narzekań”… Zapytać Władcy prosto w oczy nie chciałam, a on sam tego tematu nie ruszał. Może, liczył, że wszystko się już wyjaśniło?
Dokonać wyboru pomógł mi Rolar. Najwidoczniej znowu pokłócił się z Lereeną i wyskoczywszy z Domu Narad, powiedział rozdrażniony, że odjeżdża z powrotem do Witiagu. To mi się podobało. Miasto duże, hałaśliwe, dla wiedźmy tam na pewno znajdzie się praca.
Nie dowiedzieliśmy się, co postanowili Władcy, ale len zaczął się zabierać z nami. Z nami, bo dogewscy wojownicy odjeżdżali koło południa, a osiodłany Wolt już od rana stał przy ganku koło naszych koni. Co wlazło do głowy Lena, nie wiem. Wczoraj długo rozmawiał z Kellą, odwoławszy na stronę. Zielarka na początku krzywiła się z niezadowolenia, ale potem zmieniła gniew na łaskę i macierzyńskim gestem pogłaskała go po policzku, jakby błogosławiąc. Len, wbrew tradycji, nie ukłonił się…
Smółka, wredota jedna, już zdążyła zaprzyjaźnić się z Woltem i uparcie truchtała obok niego. Rolar i Orsana jechali po drugiej stronie czarnego ogiera.
– Wyjaśnij nareszcie, co za leszy poniósł ciebie do Arlissu? – Rolar, który przed innymi zwracał się do Władcy z należytym szacunkiem, niespodzianie zmienił “wy” na “ty”. Bratni ton ranił uszy, ale Len się tylko uśmiechnął i dosadnie pokiwał głową:
– Nie myślałem, że wszystko zaszło aż tak daleko. Ambasadorzy zakomunikowali mi, że w dolinie dzieje się cos złego, Władczyni, lekko mówiąc, wydziwia, a doradca uciekł rok temu w nieznanym kierunku. Dzieciarnia była tak zaniepokojona, że nawet nie powiedzieli o oficjalnym celu wizyty. Błagali mnie, żebym pojechał do Arlissu, by zorientować się w sytuacji i porozmawiać z Lereeną. A ja się przez głupotę zgodziłem…
– Jesteście od dawna znajomymi? – zbyt późno domyśliła się Orsana.
– Oczywiście – jednocześnie kiwnęły wampiry. Rolar pełen szacunku przemilczał, ustępując Władcy.
– Poznaliśmy się na oficjalnej ceremonii przedstawienie narzeczonego narzeczonej, jeszcze w Dogewie – wyjaśnij Len, poprawiając złotą obręcz. W skarbnicy znalazł się oczywiście dzięki pseudo doradcy. Lereena tam prawie nie zaglądała, więc łożniak rozporządzał pieniędzmi jak chciał. – Arlijski doradca już wtedy zrobił na mnie wrażenie mądrego i przenikliwego wampira, a wkrótce musiałem się o tym przekonać.
Rolar kaszlnął zmieszany i rzekł:
– Historia z porwaniem od razy wydawała mi się szyta białymi nitkami. Nie szpiegowałem trolla, tylko poprosiłem zaprowadzić mnie od razu do porywacza, bo inaczej opowiem wszystko jego narzeczonej. Po prostu nie miał wyboru!
– Oto kto sprzyjał zerwaniu zaręczyn! – Orsana żartobliwie walnęła Rolara pięścią w bok.
– Nic podobnego – zaprotestował Rolar, próbując oddać kułaka, ale dziewczyna zdążyła w ostatniej chwili odsunąć konia – po prosto nie przeciwstawiałem się nieuchronnemu. I w ogóle Len może potwierdzić: byłem przeciwny temu idiotycznemu losowaniu!
– Aha – potwierdził Len. – Kilka minut dobierałem słowa i kiedy wreszcie wydusiłem: “Wiecie, wasza siostra… niezbyt mi się podoba” – on machnął ręką i oświadczył: “A, mi też! No i leszy z nią, chociaż uzgodnijmy cła”. Po czym popatrzyliśmy na siebie jak szaleni, roześmialiśmy się i początek przyjaźni był za nami!
Rolar cierpliwie przeczekał wybuch śmiechu i spróbował się usprawiedliwić:
– Rola obrażonego brata mi nie wyszła, więc myślę, że chociaż ekonomię poprawię! Jestem doradcą, musze myśleć o dobru doliny, a sprawy miłosne Władców mnie nie obchodzą!
– Nie zdziwię się, jeśli podzieliliście okup – westchnęła Orsana.
– Przepili! – uroczysto poprawił Rolar. – W “Srebrnej podkowie”, razem z trollem, jak mu tam było? Wal?
– Jak ukryłeś to przed Lereeną?
– Ona nie może czytać moich myśli. Chyba to jedyna zdolność, którą odziedziczyłem od matki-Władczyni. – Wampir trochę posmutniał, ale w tej samej chwili potrząsł głową i uniósł się w strzemionach, próbując dojrzeć mnie za Lenem: – Wolha, czemu milczysz? Zasnęła?
– Umarła – ponuro burknęłam, nawet nie odwracając się do przyjaciół, by przypadkiem nie zderzyć się spojrzeniem z Władcą Dogewy.
– No tak, ciężki przypadek… – westchnął Rolar, na pewno nie mając na myśli mojego zgonu.
– Może się wreszcie pogodzicie? – nie wytrzymała Orsana.
– Nie kłóciliśmy się – obojętnie sprzeciwił się Len.
Zgodnie kiwnęłam, chociaż chciałam go tak walnąć pięścią w bok, żeby aż z konia spadł.
Przyjaciółka wzniosła oczy do nieba i pełna wyrzutu pokołysała głową, ale zostawiła nas w spokoju.
Parę razy urządzaliśmy wyścigi, ale uogólnienie spieszyliśmy się, tak, że przez jeden dzień dotarliśmy tylko do Brasu i przejechaliśmy może jeszcze z dziesięć wiorst. Na nocleg zatrzymaliśmy się w szczerym polu, obok małej bezimiennej rzeczki. Daleko na południu czarniał las. Jego chłodny zapach było czuć aż tu. Woń igliwia rozchodziła się po łące.
Pomogłam rozpalić ognisko i odeszłam na stronę, usiadłam na trawiastym brzegu rzeki, objąwszy rękoma kolana. Rozsiodłane konie brodziły w wodzie, oświetlone czerwonym zachodem słońca.
Nigdy w życiu nie czułam się taka zmieszona i samotna. I co mam teraz robić? Leszy z nią, z Nadworną Wiedźmą, ale jak mam się pogodzić z Lenem? Za co tak ze mną walczy? O bogowie, a jeśli przez…
Podszedł do mnie Rolar i wygodnie usiadł, też udając, że lubuje się zachodem.
– Rolar, pytanie życia i śmierci! – szybko wyszeptałam, oglądając się na Lena. – On pamięta, co mu powiedziałam? Tam, po tamtej stronę Kręgu?
Wampir wyraźnie się zdziwił:
– A co ty takiego mu nagadałaś?
– A co za różnicę? Zrobiłam z siebie okropnego głupca.
– Chyba nie – zlitowawszy się, uspokoił mnie Rolar. – Ja, na przykład, nie pamiętam nic od śmierci aż do momentu przebudzenia się na ołtarzu.
– Co?!
Wampir natychmiast pożałował, że odciągnął mnie od psychicznych udręk. Przypadkowo przejęzyczywszy się, musiał teraz ciągnąć rozmowę do końca, inaczej bym się od niego nigdy nie odczepiła.
– W czasie wojny z ludźmi byłem niewiele starszy od Lena, a Lereena miała tylko dwanaście lat. Ale zamknęła dla mnie Krąg. Pierwszy raz w życiu, w tajemnicy od Starszych, którzy byli przeciwni, bez opieki. Gdyby straciła przytomność zanim wyrwałaby sztylet, nikt nie mógłby jej pomóc. – Rolar zamilkł, patrząc się w roztargnieniu na przepływający nad nami obłok, popatrzył się na mnie i uśmiechnął się. – Dlatego odprowadzę was do Witiagu, podam się do dymisji, zabiorę rzeczy i wrócę do Arlissu. Nie gniewaj się na nią, Wolha. Ona jest dobrą dziewczynką, dobrą, uczynną, po prostu… niedorzeczną. I jest jej bardzo źle beze mnie, co by tam nie mówiła.
– Nie gniewam się na nikogo, Rolar. Nie zwracaj uwagi na moją niezmiennie kwaśną fizjonomię, nie jesteście temu winni. Prosto bardzo zmęczyłam i pogubiłam się.
– Nie ty jedna – mrugnął porozumiewawczo wampir i nie dając mi otworzyć ust, wstał, podając mi rękę: – pójdziemy do ogniska, bo tych dwoje zaraz nam kaszy nawarzy – dopiero co marchewkę, niszczyciele, próbowali pokruszyć, ledwie im zabrałem!
Obudziłam się w środku nocy. Obejrzałam się i uniosłam na łokciu. Len siedział przy ognisku, w zamyśleniu rozrzucając kijem węgle, a pozostali mocno spali. Pomyślawszy trochę, odrzuciłam koc, podeszłam i kucnęłam z drugiej strony ogniska. Posiedzieliśmy, pomilczeliśmy, rozdzieleni przez płomienie. Len rzucił kij w ognisko, z płomieni wyfrunęła i rozpłynęła się w powietrzu chmurka długich iskier.
– Porozmawiaj ze mną – cicho poprosiłam. – Albo po prostu powiedz, żeby parszywa wiedźma raz na zawsze zostawiła cię w spokoju.
Podniósł głowę i popatrzał na mnie zdumiony, jakby nie wierząc swoim uszom. Poczułam, jak robię się coraz bardziej czerwona. Jeszcze chwila – i jak najszybciej, na złamanie karku, rzuciłabym się do ucieczki, ale szare oczy niespodzianie się ociepliły, a Len uśmiechnął się:
– Nie powiem. – wyciągnął do mnie ręce: – Chodź tutaj!
Ja na wszelki wypadek obejrzałam się, ale innych kandydatek na pojednanie nie zobaczyłam. Nieśmiało poszłam naprzód, a potem jakoś od razu znalazłam się u Lena na kolanach. Objęłam go za szyję i przytuliłam się do niego całym ciałem, jak mała przestraszona dziewczynka. Wampir z szelestem rozwinął skrzydła, otulając mnie nimi wokół swoich rąk, które objęły mnie za talię. Od razu zrobiło się ciepło i przytulnie, jakbyśmy się zlali w jedna całość jak wiecznie dążące do siebie dwie przyjacielskie połówki.
Len cichutko dotknął ustami mojej głowy. Zaszlochałam:
– Bardzo się o ciebie niepokoiłam.
– Wiem.
– To dlaczego na mnie nakrzyczałeś?
– Sam się dziwię. Pewnie od zmieszania.
– Zmieszałeś się? – nie uwierzyłam.
– No tak.- Len delikatnie się ode mnie odsunął, żeby zajrzeć mi prosto w oczy. Wampir uśmiechał się, ciepło i trochę ironicznie. Jak wcześniej – znowu się rozpłakałam – teraz już ze szczęścia. – Wyobraź sobie moje położenie – dochodzę do siebie w nieznanym miejscu, obok stoi Lereena i natarczywie się we mnie wpatruje. Też na nią popatrzyłem, ukradkiem, i pomyślałem, że chyba nie muszę się śpieszyć ze zmianą postaci. Jak się okazało, niepotrzebnie… Póki rozmawialiście, naprędce obejrzałem twoją pamięć i sierść stanęła mi dęba. Nie mogłem wymyślić czegoś na poczekaniu, więc postanowiłem zataić się i poczekać na odpowiednią chwilę. To znaczy mniej nieodpowiednią, dlatego że wszystko zwaliłaś na siebie (chyba tak będzie; Len jest bardzo skomplikowanym wampirem, tak jak jego wypowiedzi – przyp. red). Kiedy Orsana się uparła, zrozumiałem, że nie mogę dłużej czekać, zmieniłem postać, wyrwałem miecz od łożniaka, który stał najbliżej i obciąłem/zniosłem mu głowę. Wy, na szczęście, nie zmieszaliście się i zaczęła się taka zawierucha, że ghyr zmartwychwstał! A ty na dodatek zaczynasz na mnie wrzeszczeć, o coś oskarżać i nie wytrzymałem… A potem zachowywałem się jak chłopak. A ty gniewałaś się, skrywałaś myśli i nie wiedziałem co o tym myśleć i jak się zachowywać w stosunku do ciebie.
– A ja – do ciebie – przyznałam się zmieszana. – Zmieszałam się, Len…
– Zmieszałaś się? – przedrzeźnił mnie. – Wolha, my idioci! A jeszcze chwaliliśmy się, że tak się świetnie znamy…
– Tak – chrząknęłam, ukradkiem wycierając nos. – nawet o sobie tyle nie wiedziałam. Na¬ przykład, od kiedy mam takie piękne oczka.
Wampir od razu spoważniał. Ciężko westchnął, zasępił się między nami znów zawiał lekki wiatr obcości.
– Że tak… wcześniej czy później i tak musiałbym ci wszystko opowiedzieć. Tylko nie myślałem, że odbędzie się to w taki sposób… że będę czuć się winnym i usprawiedliwiać się, ale… Wolha, nie wyznaczałem cię na strażniczkę. I, bądź moja wola, na armatni wystrzał nie podpuściłbym cię do Kręgu.
Co?! – speszyłam się.
Len szybko poprawił:
– Ufam tobie, tak jak nikomu innemu, ale w ogóle to nie o to chodzi. Rolar opowiadał tobie jak staje się Strażnikiem?
– Wymieniają krew z Władcą?
– Słusznie – Len pomilczał i ciężko dodał: – a konkretnie pozwalają mu się zabić. No, prawie zabić, wymiana odbywa się na granicy życia i śmierci, i życie bynajmniej nie zawsze przeważa. Byłem zobowiązany poinformować o tym wcześniej Strażnika i uzyskać jego zgodę na obrzęd.
– Dlaczego więc tego nie zrobiłeś?
– Dlatego, że i tak umierałaś. Na zatopionej drodze, przy fontannie, śmiertelnie raniona kamiennym mieczem. Pamiętasz?
Chciałam zaprzeczyć, przeciwnie pokręcić głową, ale przed oczami stanęła mi rozgrywająca się kiedyś scena – noc, zczarniała przez krew woda, rozłożone na kamieniach ciało… i Len, klęczący na kolanach, z przyłożonym do nadgarstka nożem.
“ – Arrless, genna! Tredd… Geriin ore guell…
– Trzymaj się, dziewczynko! Teraz… Ja nie pozwolę ci umrzeć…”
Będzie wychodzić, nie prigrieziwszajasia…
– Nie miałem innego wyboru – kontynuował Len. – Moja krew – to jedyne, co mogło ciebie wtedy uratować i w tamtym momencie nawet nie myślałem o Strażniku. I Wiedźmiego Kręgu wtedy w Dogewie nie było. Wyżyłaś i nawet nie powzięłaś podejrzenia, że lekka rana na boku to ślad od noża, którą zrobiłem ja, kiedy leżałaś nieprzytomna.
– Ale przecież oddałeś mi swój rear! – Machinalnie chwyciłam się za kiść amuletów, bo tydzień temu zerwałam sznurek z szyi i ze złością rzuciłam go w krzaki.
– To wyszło przypadkiem. Żegnaliśmy się – możliwe, że na zawsze, – i pomyślałem: czemu nie? – wzruszył ramionami Len. – Dla innego Stróża ten rear już nie się nadawał, za to prezent z niego wyszedł przepiękny. Przecież nieraz skarżyłaś się, że nienawidzisz bezczelnych telepatów, a ciągłe utrzymywanie magicznej obrony jest niemożliwe. Lepiej nosić na szyi niezawodny amulet. Ale nawet nie pomyślałem, że na ciebie podziała! W liście, który zawiozłaś do Starminu, przyznałem się twojemu Nauczycielowi jak blisko byłaś śmierci, i poprosiłem go żeby cię na początku poobserwował.
– Po co?
– Pamiętasz arlijską świątynię?
– Spróbuj zapomnieć!
– Jeden z przodków Lereeny podobnie uratował życie ówczesnemu władcy Jesionowego Grodu, który nie doszedł do porozumienia ze wściekłym rysiem, i wdzięczne elfy wybudowały wampirom nową świątynie dla Kręgu. Wcześniej arlijscy Władcy przeprowadzali obrzędy w jaskini podobnej do dogewskiej, ale często ją zalewało w czasie przyboru wód. Ale elf nie został Strażnikiem. Jego rany się zagoiły, ale transformacja się w ogóle nie zaczęła i byłem pewny, że pozostałe rasy nie są podatne na nasza krew. Ona działa tylko kilka minut, potem traci swoje właściwości, a chciałem przekonać się, że rana zdążyła się zagoić i z upływem czasu znowu się nie otworzy. Widziałabyś siebie z mojej strony, kudłak rozwalił ci połowę klatki piersiowej! Kella i Starsi wiedzieli, że na samej sprawie skończyło się tej nocy. Widzieli – zginął mój rear, ale byli przekonani, że go po prostu wyrzuciłem. Zaczęli mnie zmuszać, żebym sobie zrobił nowy… Wyobraź sobie, jak zdziwiłem, kiedy przyjechałem do Starminu na strzelnice i od razu zobaczyłem u ciebie niewątpliwe cechy Strażniczki! Jak dawniej mogłem czytać twoje myśli, chociaż rear miał je skrywać – nie było między nami żadnego widocznego związku. Ale nie mogłem już tego odwrócić, potem wszystko się jakoś potoczyło, a w tym roku miałaś mieć egzaminy i zdecydowałem – poczekam jeszcze pary miesięcy, niech Wolha otrzyma swój dyplom z wyróżnieniem, zasłużyła na niego. Władca nie może mieć dwóch strażników jednocześnie. Gdybym wziął sobie nowy rear, stopniowo znów stawałabyś się zwyczajnym człowiekiem. I zwyczajną wiedźmą, przecież twoje magiczne zdolności również by zmalały. Nie zginęły, tylko wróciły normy.
– Więc oszukiwałam na egzaminie? – zasmuciłam się, gdyż do tej poru słuchałam Len a z otwartymi ustami.
– Wcale nie. Znasz wszystkie zaklęcia i umiesz je stosować, a z jakiego źródła siły przy tym czerpiesz, to już nie odgrywa żadnej roli. Sama opowiadałaś, że nawet arcymagowie oszukują się, stosując do zaklęć artefakty – chomiki, ponieważ nie mają aż tyle siły do niektórych zaklęć.
– Mmmmm… – Paląc się ze wstydu, ukryłam twarz w dłoniach. – Len, masz rację. Jestem parszywą, niewdzięczną wiedźmą… Uratowałeś mi życie, a ja leszy wie co sobie namyśliłam, rzuciła się na ciebie, zanim się zorientowałam…
– Dobra. Jesteśmy już kwita. – Len ostrożnie rozprostował moje ręce. – A więc, Nadworna Dogewska Wiedźmo, czym będziesz się zajmować na swoim nowym stanowisku?
– No… – Kaszlnęłam, próbując wyrównać oddychanie i nie ciągać nosem. – Chyba złożę podanie o przeniesienie na półetat.
– Po co? – speszył się Len.
– Spodobało mi się być po prostu wiedźmą. Myślę, że nie będziesz się sprzeciwiać, jeżeli przez kilka miesięcy w roku będę nabierać doświadczenia na traktach?
– I długimi zimowymi wieczorami pisać pamiętniki o swoich czynach? – roześmiał się wampir.
– Dlaczego by nie? Jak nie dokonam, tak wymyślę! Na grajkach i kronikarzach nie można polegać – albo zapomną, albo tak wysławią, że dobry by zapomniał. Puść… – wyswobodziłam się z jego objęć i poszłam do rzeki, a raczej ku ciemniejącym nieopodal łożniakom.
– Co, udajesz się na poszukiwania czynów od razu? – ironicznie zainteresował się Len, zbyt dobrze znając mnie, a również i odpowiedź.
– Nie… idę w krzaki, obudziłam się do końca – wstydliwie się przyznałam.
– Poczekaj, pójdę z tobą!
Wampir dogonił mnie i razem wyszliśmy na brzeg. Obok samych łożniaków Len ohydnie rozkazał: “Wampiry na lewo, wiedźmy na prawo!” Obróciłam się do niego plecami, próbując skromnie odejść we wskazanym kierunku, ale nie wytrzymałam. Zatrzymałam się, zmrużyłam oczy i odważyłam się nareszcie zadać pytanie, który męczyło mnie cały tydzień:
– Len?
– Co? – rześko się odezwał.
– Powiedziałeś, że nie wybrałeś mnie na Strażniczkę… prawdę mówiąc, wyszła ze mnie straszna… nawet dwóch słów nie mogłam z siebie wydusić… ale jednak wróciłeś. Dlaczego?
Cisza zawisła na długo. On nie odpowiadał i nie odchodził, jakby bał się dopowiedzi bardziej niż ja pytania wprost.
– Wolha?
– T-tak? – zbyt głośno powiedziałam.
– Dlatego, że ja też ciebie kocham.
I rozeszliśmy się w różne strony, jednakowo oszołomieni i nie wiedzący, co mówić i robić dalej.
Ale zapewnieni, że jakoś się złączymy.
…I ani trochę nas nie martwiło, że nasza historia nie wejdzie w legendy…