ROZDZIAŁ 2

Ziemniaka, który zmniejszył się dwa razy bez łupiny, jeszcze można było rozpoznać w ciemnych, potwornych wielościanach, leżących na trawie, ale co Orsana robiła ze śledziem, pozostawało tylko wróżyć. Najprawdopodobniej wykręcała.

– Co to jest? – mrocznie zapytał Rolar, podnosząc za ogon biedną zamęczoną rybkę.

Po naszych wytrzeszczonych oczach Orsana zorientowała się, że coś jest nie tak.

– Śledź – ostrożnie odpowiedziała i pomyślawszy, dodała. – Czyszczony.

– Trzeba zaś… za nic by nie się domyślił – zdumiał się wampir, powoli obracając śledzia przed oczyma. Miejscami zwisały podarte łachmany skórki z łuską, miejscami prześwitywał grzbiet. Na wypatroszenie Orsana najwidoczniej nie znalazła czasu. – A co z kartoflami? Jeżeli chciałaś je gotować, to dlaczego od razu nie wrzuciłaś do wody?

– I po co w ogóle było je czyścić? – podtrzymałam Rolara. – Upieklibyśmy je w węglach albo po prostu w łupinie.

– No to sami przygotowujcie – zarumieniła się Orsana. – Ja wam nie bronię. Pomyślałam, że ziemniak niedużo pociemniał, a… w wodzie pobieleje.

– W węglach tym bardziej – zjadliwie przytaknął Rolar. – Ty wiesz, z jaką pracą wystarałem się o te produkty?

– Jeszcze powiedz, że ty za nie człowieka zagryzłeś – Orsana przeszła w głuchą obronę, obcasem dłubiąc ziemię i z oburzeniem sapiąc pod nosem. Było widać, że najemniczka jest zmęczona i zmartwiona przez żałosny rezultat gotowania.

– Nie zagryzł, lecz gdyby gospodyni domowa złapała mnie w swojej spiżarni… Ty co, pierwszy raz nóż z fartuchem zobaczyłaś? – wampir, niezadowolony przez szczerą skruchę Orsany, następował na nią, demonstracyjnie potrząsając nieszczęśliwym śledziem. – Jak tobie udało się wyrosnąć na wsi i ani razu nie zajrzeć do kuchni, tatusiowa córeczko? Ty w ogóle coś umiesz, prócz mieczem wymachiwać?

– Ty i tego nie umiesz – zarumieniła się Orsana. – Rzemiosło wojownika – walczyć, a nie sterczeć w kuchni…

– A, nie, moja droga, tu się mylisz! – Coraz bardziej rozkręcał się Rolar. – Teraźniejszy wojownik powinien umieć i gotować, i prać, i dobę obchodzić się bez jedzenia i snu. Jedna sprawa – w wychodku (albo jak się ma ochotę) pomachać mieczem na treningu, umyć ręce i pójść do ogrodu wąchać kwiatki, marząc o wojennej karierze, a zupełnie inaczej – wracać do obóz po wielogodzinnej rzezi, kiedy w jednym ramieniu u ciebie sterczy strzała, na innym zaś wisi śmiertelnie raniony kolega, i nikt nie czeka na ciebie u ogniska z miską na polewkę i czystą bielizną, a o świcie trzeba znów iść do walki. “Trzeba”, Orsana, a nie “pragnie”!

Czerwoną jak peonię dziewczynę żal wykrzywił usta, mrugając wilgotnymi oczami. Sprawa mogła skończyć się na łzach, ale wampir poczuł potrzebę patetycznie potrząsnąć śledziem, i tępa rybia morda dźwięcznie walnęła w Orsanę.

– Ach ty… – krzyknęła najemnica, ściśniętą pięścią celując w szczękę Rolara. Wampir zablokował ją i wykręcił, lecz Orsana chytrze kopnęła go nogą w bok. Dochodząc do siebie, Rolar przyjął bojową pozę i groźnie zwabił dziewczynę palcem.

Bili się oni dobrze i pięknie, jakby fruwali po polanie, wpadając w drodze na różne przedmioty. Kociołek z wodą przewrócił się, konie rozbiegły się, a ja schowałam się za drzewem, chcąc nie chcąc będąc pod wrażeniem pojedynku. Orsana szybciej napadała, niż broniła się. Rolar odwrotnie, bo poruszał się on szybciej, tak że wojownicy mieli równe szanse. Możliwe, że wampirowi udałoby się wziąć Orsanę sposobem lub siłą, lecz tymczasem najemniczka nie pokazywała przejawów słabości i nie podpuszczała Rolara zbyt blisko. Nie doczekałam się zwycięzcy – łapiąc oddech, przeciwnicy, demonstracyjnie nie patrząc jak przyjaciel na przyjaciela, podeszli do ogniska z różnych stron i milcząco zaczęli sprzątać, zbierając pogubione ziemniaki i gałęzie.

– Zgoda – spróbowałam pogodzić swoich towarzyszy – ziemniaki jeszcze zostały, a śledzia nieboszczka doczyszczę i my go zjemy. My w Szkole i nie takie świerka. Pamiętam, jakoś nawet zupę rybną z nieświeżych głów gotowali… prawda, jak nam potem źle było…

Oba sceptycznie parsknęli, lecz ściskać się nie zaczęli. Rolar rozpalił ognisko, trochę skrobiąc ocalałego ziemniaka, a Orsana przysiadła się do mnie, uważnie obserwując zabiegi nad śledziem.

– Nie denerwuj się tak – miękko powiedziałam. – Gotować nie czarować, tu szczególnego talentu nie trzeba, raz się zobaczy – już nauczył się. Jeżeli to jedyna rzecz, której nie umiesz, to ja co zazdroszczę!

– Według mnie, nie podobam mu się – wyszeptała Orsana, krzywiąc się na Rolara. – Co on tak bez przerwy się mnie czepia?

– A może na odwrót – podobasz się, ot i dlatego się czepia?

– Podobam się, a jakże… Najwyżej w charakterze giermka – przewarczała najemniczka. – Na twoim miejscu ja bym nie zaczęła mu ufać. Ty sama mówiłaś, że wampiry niechętnie obcują z ludźmi, a ten przylepił się jak kąpielowy liść… do tego miejsca, co tylko w łaźni się myje. Z jakiej radości? Myślisz, że on nam całą prawdę powiedział, jeżeli Len ją dwa lata skrywał? Pewnie nakłamał z trzy koroby o obrzędzie i twojej strażniczej nietykalności, a jak my tylko arlijską granicę przekroczymy, to nas powiążą cieplutkich… W nocy nie śpi, boi się, że uciekniemy…

– Orsana, nie pleć bzdur. – Ja zręcznie pozbawiłam śledzia kości. – Ty jeszcze powiedz, że on chodzi w krzaczki zostawiać ślady dla skradających się za nami rozbójników.

– Dzisiaj już trzy razu chodził! Mi, między innymi, jeden raz starczył! I kiego ducha leśnego on robił w Legionie? Jeszcze pojmuję, handlować z ludźmi, ale służyć w ich armii?! Ten typ to szpieg, głową ręczę – on coś od nas skrywa… Czemu się śmiejesz? – zmieszała się dziewczyna. – Ja coś nie tak powiedziałam?

To, Orsana, to. Dwa razy ten.

Ziemniak piekł się około godziny, lecz my nie traciliśmy czasu na darmo – przebierałam torbę z rzeczami, Rolar ostrzył miecz, a Orsana praktykowała się w miotaniu sztyletami. Zwłaszcza efektownie wychodziło jej obiema rękami jednocześnie – przelotne spojrzenie, obrót plecami do tarczy strzelniczej i szybki rzut nad ramionami. Nie chybiła ani razu, sztylety zawsze trafiały pod różnymi kątami w jeden punkt, tylko szczapy leciały. Ogiery z przyjemnością szczypały pachnącą zieloną trawkę, a Smółka leniwie rozłożyła się w rumiankach, skubiąc po jednym kwiatuszku.

– Ona tu bez ciebie jakoś tak zmarniała – zakomunikowała Orsana, po raz kolejny wyrywając sztylety i wracając w pierwotną pozycję. – Tylko ogon zobaczyć zdążyłam – pasiasty, czarno rudy, po mordzie chłostał.

Kobyła w zamyśleniu podskoczyła; najbliższe kwiatki spaliły się w barwę czarnych kamieni. Orsana miała szczęście, że jej znajomość z ognistą salamandra zakończyła się tylko na drżącym ogonie…

Drzewo spaliło się do mdło migoczących węgli, więc Rolar zaczął przewracać w nich ziemniaki. Bezczelnie pochwycił największego i zaczął szybko przerzucać z dłoni w dłoń, by ostygł.

– Dziewczyny, chodźcie! Kto ostatnia – będzie dezerterem!

Dwa razy powtarzać nie trzeba było, my i tak niecierpliwie się wierciliśmy. Ale nie zdążyłam przełamać dymiącego się, parzącego palce kartofla, bo zobaczyłam, że za naszą skromną kuchnią stoją rozbójnicy w ilości sztuk siedmiu, którzy bezszelestnie wyszli zza drzew i cierpliwie czekają, kiedy ich zauważymy. Chyba nie przyszli życzyć nam smacznego, a my nie zbieraliśmy się zapraszać ich do stołu, nawet jeśli mieliby własną przekąskę.

Wydałam niewyraźny gardłowy dźwięk, powitalny i uprzedzający jednocześnie.

– Poklepać cię po plecach? – życzliwie zapytała Orsana, oblizując tłuste od śledzia palce. – Oj!

Rozbójnicy zdecydowali, że mają dość formalności i nie ukrywając się podeszli do ogniska z mało przyjacielskimi zamiarami, to znaczy obnażonymi mieczami i klastymi uśmieszkami. Rolar w mgnieniu oka stanął na nogach w pełnej bojowej gotowości, lecz przy tym niewzruszenie dojadał śledzia, przyjrzał się im i prawie upuścił miecz:

– Ale to… wampiry! Kvi serrill, t′erri?! Lekk irr, dert kessiell – Lerrevanna!

Rozbójnicy udali, że nie pojmują, a ze zbiegami trzeba rozmawiać krótko.

– Na pewno to nie rusałki z towarzystwa ochrony śledzi – potwierdziłam. – Oj, a tego znam! My już go biliśmy!

Rozbójnik mnie też nie zapomniał:

– Wiedźmę brać żywcem – wycedził przez zęby i pomyślawszy, dodał: – przynajmniej, by ona umarła niezbyt szybko.

Byłam pochlebiona i wdzięcznie złożyłam kombinację z trzech palców.

– Wolha, ty tylko nie denerwuj się – błagalnie i niestosownie wyszeptał Rolar. – Odejdź na stronę, a my sami…

– Proponujesz usiąść na pieńku i odprężyć się? – parsknęłam, efektownie przerzucając z ręki do ręki bojowy pulsar. Prawdę mówiąc, pulsary nie sprzyjały przy takim ataku – wrogowie stali zbyt blisko, wymieszani z przyjaciółmi, a zaklinania mogły rykoszetem odbić się od drzew, dlatego stosować je trzeba było w ostateczności. Właśnie do takich wypadków magowie-praktycy noszą z sobą miecze, chociaż osobiście ciągnęłam te żelastwo wyjątkowo dla formalności – nasze stosunki nie układały się z pierwszą chwilą treningu. Ale nie było potrzeby informować o nich rozbójników.

Najwyraźniej „pobity” był ich dowódcą, bo pierwszy rzucił się do ataku. Orsana z tęsknotą spojrzała na sterczące w drzewie sztylety, ale nie mogła po nie pobiec, więc bitwa zaczęła się od dwóch kartofli, które zalepili rozbójnikowi oczy. Na oślep machnąwszy mieczem, on przemknął obok, potknął się o korzeń i z hukiem runął w krzaki, tymczasowo niszcząc ich konstrukcje. Lecz pozostali leśni deprawatorzy nie nudzili się – trójka wampirów rzucili się na Rolara, dwóch na Orsanę, a jeden miał nadzieję, że będzie potrafił wziąć mnie w niewolę. Chciałam wynagrodzić go za odwagę, lecz pulsar zmienił tor lotu i z trzaskiem wbił się w drzewny pień, rozwalając go od środka do wierzchołka. Na polanę posypały się gnijące igły.

– Nawet nie próbuj, wiedźmo – z wrogim wyrazem twarzy przesyczał rozbójnik, potrząsając ręką i demonstrując mi szeroką magiczną bransoletę na zapięcie. – Twoje obrzydliwe czarnoksięstwo jest bezsilne wobec mojego amuletu!

– Wspaniała sztuka! – zachwyciłam się. – Zamienimy się?

I, zerwawszy z palca smoczy pierścień, rzuciłam go przeciwnikowi. Ten machinalnie złapał i w tym samym miejscu zginął – niestety, razem ze swoim amuletem, tak że wymiana się nie odbyła. Pierścień upadł w zaprószoną przez popiół trawę.

– Hej, dzieci, komu pomóc? – zebrałam pierścień i rozejrzałam się.

Rozbójnicy, na swoje nieszczęście, przycisnęli Rolara z Orsaną przyjaciel do przyjaciela, i ta para wspaniale walczyła z powodzeniem trzymając kolistą obronę. Jednego już powalili, jeszcze jeden krzyknął i cofnął się, swoją biedną ręką uciskając ranny bok.

Pomoc była potrzebna dowódcy, akurat uwalniającego się od ziemniaczanego okładu. Zbój podle rzucił się na mnie od tyłu, owiną linką szyję i powlókł w krzaki. Opierałam się i wyrywałam, tak, że rozbójnikowi wypadało nieźle się napocić zanim ja doszłam do bezradnego stanu. Uroczystości zła przeszkodził Rolar, który rzucił się mi na pomoc. Ciągnąć moje zgrabne, lecz jednakże nie lekkie ciało, kiedy za tobą goni po piętach rozwścieczony wampir, uzbrojony w miecz, rozbójnikowi wydało się to głupie. Z najbardziej oburzającą obrazą odrzucił mnie na bok, i póki ja, kaszląc, skręcałam się na ziemi, mało interesowałam otoczeniem, które zdążyło powrócić do pierwotnego stanu.

– Trzymasz się? – Rolar objął mnie za ramiona i pomógł usiąść.

Spróbowałam kiwnąć i zasyczałam od bólu.

– Stosunkowo. Jak tam Orsana?

Wampir szybko obejrzał się, lecz było już późno. Najemniczka świetnie odparowała, rozbójnik odsłonił się dla prostego uderzenia i w tym samym miejscu je otrzymał. Orsana obiema rękami chwyciła się za miecz i przekręciła go jak klucz w zamku. Z piersi napadającego zbójcy, krew lunęła fontanną z ust, zabryzgawszy koszulę Orsany. Wyrwawszy miecz, dziewczyna na chybił trafił rzuciła nim przez ramię, nie tracąc czasu na obrót do sapiącego za plecami przeciwnika. Ochrypły jęk wynagrodził jej żwawość. Wierzgnąwszy nogą upadające ciało, najemnica wyswobodziła klingę i szybko obejrzała się, lecz chętnych rozbójników zabrakło. Ostatni rozbójnik doszedł do wniosku, że on w polu nie wojownik i dał nurka w krzaki, skąd doszedł przeraźliwy, raniący uszy świst i tupot oddalający się końskich kopyt. Orsana w zapale rzuciła się za nim, lecz zastała tylko słup pyłu i rozoraną przez kopyta ziemię. Nikczemnik zdążył odwiązać i spłoszyć konie poległych kolegów i uciekł sam.

Rolar czubkiem buta przewrócił najbliższego trupa, zajrzał w szkliste oczy i, raptownie machnąwszy mieczem, jednym uderzeniem odciął nieboszczykowi głowę.

– Jakoś zbyt łatwo z nimi sobie poradziliśmy – zauważył, przechodząc do setna.

– Według ciebie łatwo? – przerzęziłam, obmacując gardło. Od linki zostało długie wąskie oparzenie – widocznie, nasączyli ją jakimś draństwem. Najpierw bransoleta, teraz to… trzeba ich pochwalić – do mojego porwania przygotowywali się na poważnie, nawet miejsce odpowiednie wybrali, uwzględnili wszystko… prócz moich przyjaciół.

Wampir dwoma palcami strzepnął z ostrza maleńki skrzep krwi, następnie nachylił się i niewzruszenie wytarł miecz o kurtkę ostatniego trupa ze ściętą głową.

– Wolha, czasem chętnie sobie pochlebiam, lecz po wampirzej mierze ja nie jestem takim dobrym wojownikiem. Można nawet powiedzieć, że przeciętnym. W bójkach z ludźmi biorę górę tylko dzięki wampirzej sile i błyskawicznej reakcji. Otóż, te typy reagowali jak ludzie. No, może, troszeczkę bystrzej. Ale wyglądali i odczuwałem ich jak wampiry. Niczego nie pojmuję…

– Może oni byli półkrwi? – przypuściłam, podnosząc się jakoś i otrzepując się.

Rolar skrzywił się:

– Nie, by od razu rozpoznał. – Wampir po kolei oblizał zakrwawione palce i powiedział: – Nieźle. Czyste ciało, zdrowa krew, nareszcie porządny zjem obiad. Orsana, daj swój sztylet, będę wycinać wątrobę i uraczę się nią, póki ona jeszcze ciepła.

Najemniczka niespodzianie zbladła, zgięła się w pół i ją zerwało.

– Zabierz ode mnie tego durnia – przejęczała. – Bo ja za siebie nie ręczę!

Rolar, który nie oczekiwał tak burzliwej reakcji na swoją kolejną sztuczkę, autentycznie się zmieszał i zdenerwował.

– Och leszy, Orsana, po prostu chciałem podnieść twojego bojowego ducha… Wolha, powiedz jej, że wampiry nie będą jeść nieboszczyków… tylko żywych… czasem…

Jeżeli między bojowym rzemiosłem i żołądkowymi skurczami istotnie istniał związek wzajemny, to Orsana wypróbowała niesłychany przypływ i tego i tego.

– Rolar, przestań z niej szydzić – oburzyłam się. – Orsana, ty nie pierwszy raz zderzasz się z czarnym wampirzym humorem, pora by przyzwyczaić się. Trafnie, wilgotna wątroba jest szkodliwa, trzeba czasem wymoczyć ją nie w wodzie, a w dobrym mleku.

– Ja czasem nie rozumiem, kto z was jest wampirem – gwałtownie wypuściła powietrze Orsana, obracając się plecami do nas i do trupów. – Jak u niego kły poodpadały, to u ciebie wyrosły! O, cholera…

Wypadło szybko wyprowadzić ją z polany. Rolar zatrzymał się, zabierając ocalały ziemniak i wyrywając z drzewa sztylety.

– A gdzie nasze konie? – spostrzegłam się, niejasno przypominając sobie, że Smółka pierwsza rzuciła się do ucieczki, jak tylko na polanie pojawili się rozbójnicy.

Najemniczka nie odpowiedziała – było z nią tak źle, że pytanie nie doszło do jej świadomości.

– Niby by na trakt wybiegły, zaraz przyprowadzę – obiecał wampir, podając mi zapomnianą przy ognisku torbę.

– Bardzo dobrze. – Odkorkowawszy jedną z buteleczek, odmierzyłam kilka kropli w manierkę z wodą i wręczyłam Orsanie. – Pij. Małymi łyczkami, i po każdym – głęboki wdech i powolny wydech.

Pierwszy łyk wydawał się najtrudniejszym ze wszystkich, potem sprawa poszła na gładko. Do powrotu Rolara najemniczka jeżeli nie ostatecznie wyzdrowiała, to chociażby zauważyła, że siedzi na ziemi, a w ustach jest obrzydliwy zgniły posmak. Skrzywiwszy się, zwróciła mi manierkę i wstała.

– Znalazłeś konie?

Wampir załamany pokołysał głową:

– Sądząc po śladach, one pogalopowały do Arlissu bez nas.

– No i z Legionem można się pożegnać. – Orsana przegryzła wargę, powstrzymując napływające do gardła łzy, a może, mdłości. Z takim bladym licem mogła pójść do kompanii upiorów lub zombi. Rolar chciał było rzucić złośliwością, lecz spojrzał na Orsanę i żal mu się jej zrobiło.

– Znajdziemy twojego Wianuszka, nie przeżywaj. Za dwadzieścia wiorst las się skończy, za nim będzie duże pole, z trzech stron otoczone przez rzekę Kroganię – tam ona akurat zatacza szeroki łuk. Chyba nie nasze mądre, lecz tchórzliwe koniki skręcą z traktu lub puszczą się wpław, to je złapiemy. Żywa? Będziesz mogła iść?

Orsana zebrała się w sobie i niepewnie kiwnęła.

– Wszystko w porządku. Przepraszam, że zerwałam się, po prostu to moje pierwsze trupy. To znaczy nie moje, a ich, w sensie, mojej pracy. A tu jeszcze głowa odrąbana, krew, wątroba… Wolha, daj szybciej manierkę!

– Cóż, gratuluję inicjatywy. – Wampir przyjacielsko klepnął Orsanę po ramieniu, najemnica aż się zakrztusiła. – Trwaj w tym duchu, tylko weź u Wolhy przepis na te zioła, ono tobie jeszcze nieraz przydadzą się.

Ja taktownie przemilczałam, że wyliczenie wchodzących w niego komponentów zdezorganizowałoby żołądek nawet trollowi. Rolar obrócił się do mnie i spoważniał.

– Szkoda, że nie znaleźliśmy czasu na przeprowadzenie z nimi wstępnej rozmowy lub złapać jednego rozbójnika w celu przesłuchania. To nawet jakoś nieuprzejmie z ich strony – nie wtajemniczyć nas w swoje zbrodnicze plany. Mogli chociażby przedstawić się, byśmy my nie gubili się w domysłach, komu stanęliśmy w gardle!

– Przeszukajmy ich – zaproponowałam.

– Dobra idea. Spóźniona, lecz zdrowa. Orsana, idziesz z nami? Wytrzymasz?

– Spróbuję – westchnęła najemniczka, zakorkowując, lecz nie oddając mi manierki. – Lecz niczego nie obiecuje!

Skradając się, przedostaliśmy się na polanę z innej strony – dlatego, że, nagle opuszczony przez nas rozbójnik mógł zawołać na pomoc kumpli, którzy czekaliby schowani w zasadzce.

Na nas istotnie czekała niespodzianka, ale zupełnie innego rodzaju. Nad trupami, wijąc się i kołysząc, wisiał ciemny cień – niby zwarte, niby dym, a składające się z ciemnych kropek. Nie ruszając się z miejsca, ono rozrastało się i uszczelniało, otoczone mocnym pierścieniem.

Pierwszym domyślił się bystrooki Rolar:

– Muchy… Chmary much!

Wszystko natychmiast wróciło na swoje miejsce jak odzyskaliśmy wzrok. Wampir miał rację, muchy zlatywały się do trupów ze wszystkich stron. Co tak przyciągało w naszych ofiarach, stało się jasne z pierwszym porywem wiatru. Jak na komendę ścisnęliśmy nosy i zdezorientowani wymieniliśmy spojrzenia, razem z niedyspozycją Orsany.

– Nie mam już ochoty ich przeszukiwać – mówiłam przez nos.

– A kto zarzekał się: “Czyste ciało! Zdrowa krew”?! – gniewnie zasyczała najemniczka. – Też mi, wampir. Jeszcze chcesz ciepłej pieczeni?!

Na Rolara żal było patrzeć. Jego pozieleniała facjata doskonale służyła szpiegowskim celom, zlewając się z listowiem.

– O, duchu leśny… – wyjęczał. – Ja jego spróbowałem! Spróbowałem tej świni!

Orsana milcząco podała mu manierkę.

– Tak, Rolar, tu rzeczywiście dałeś ciała – oskarżycielsko szepnęła, wciąż nie ryzykując wychodzić na otwartą przestrzeń. – Ty w ogóle kiedyś piłeś krew?

– Piłem – przyznał się wampir. – Lecz nigdy nie gryzłem nikogo, słowo honoru! Tak… pożyczał…

– Ja jemu nigdy więcej nie pozwolę pełnić warty w nocy! – oburzyła się Orsana.

– Oj, jak dobrze – ucieszył się wampir. – W nocy się wyśpię, a ty dniem będziesz senna, i ja…

– Zamknijcie się, oboje! – osadziłam sprzeczających się. – Rolar, czy nie poczułeś niczego dziwnego, kiedy biłeś się, albo… kosztowałeś?

Wampir odmownie, z bólem pokołysał głową.

– Nieczysta siła jakaś – stwierdziła Orsana. – Dobra, pora przypomnieć sobie, po co wróciliśmy.

Najemniczka rozsunęła krzaki i wyszła na polanę, starając się iść pod wiatr. Skłoniła się nad najbliższym trupem, poruszyła jego zebraną z ziemi pałkę. Musze stado rozleciało się podartymi wstęgami i zakręciła się w około Orsany, jak rozgniewany pszczeli rój. Odpędzając się od robactwa, dziewczyna dała nam znak żeby podejść.

Z bliska trupy wyglądały bardzo niepozornie. Żadnych kości, żadnych wybebeszonych wnętrzności – śluzowata, ciemna maź, który nasączyła odzież i ziemię, gęsto przeplatana przez białe kropki muszych jajek. Teraz przyszła moja kolej przypomnieć sobie o leczniczym wywarze. Niestety, nasze cierpienia okazały się daremne – nic, co pozwoliło by rozpoznać przeciwnika, nie zobaczyliśmy. Na odzieży nie było charakterystycznych znaków, czarne miecze przedstawiały dokładne naszych. Pieniędzy i ozdób u nikogo nie było.

– Wolha, co to jest? – szepnęła Orsana.

– Pierwszy raz widzę. – przeprowadziłam dłonią nad zielonymi plamy, i mdłości powróciły z nową siłą. – Mam wrażenie, że oni dawno umarli, a teraz nagle rozłożyli się.

– A oni mogą nagle złożyć się? – bojaźliwie zainteresowała się najemniczka.

– Wykluczone. Jak rzadko godni zaufania nieboszczyki, z nich nawet zombi nie zrobisz.

– Może to i byli zombi?

– Niepodobni. Rolar próbował, pół godziny temu byli zupełnie żywi, a nawet jadalni.

Wampir zbladł ostatecznie i pędem rzucił się za najbliższy krzak.

– Zresztą – kontynuowałam – nie wykluczone, że to jest jakaś odmiana metamorfów, którzy udawali wampiry. I, boję się, że drugiej klasy, inaczej po śmierci przyjęliby swój prawdziwy wygląd, a nie zlali się w kaszę.

– A to jeszcze co za cholera? – zakłopotana zmarszczyła brwi Orsana. – Wyjaśnij do rzeczy!

– Ludzie nazywają ich łożniakami – uściśliłam – za zdolność przyjmowania cudzej, “kłamliwej” twarzy. Wyróżnia się dwie klasy metamorfów – jednej wystarczy zobaczyć oryginał, by skopiować go ze ścisłością, innym trzeba podrzucić ciało. Pierwszych jest stosunkowo mało; według tajnej magicznej statystyki, na tysiąc ludzi wypada jeden metamorf, pokojowo współistniejący z ludźmi. Ich nawet do rozumnych ras zaliczają. Lecz drudzy… my dla nich jesteśmy odpowiednimi powłokami tylko.

– O łożniakach ja coś słyszałam, ale wspomina się ich w zasadzie tylko w przekleństwach, a na serio mało kto w nich wierzy. – Dziewczyna drgnęła i odsunęła się. Gnom nie utrzymał się na kraju kępy i zjechał w dół, przy okazji pełzając po nodze Orsany. – A nie mieli na myśli rozbójników, kiedy mówili o zamianie straży?

Ja akurat pomyślałam o tym samym:

– Całkiem możliwe. Prawda, o łożniakach drugiej klasy wspomina się tylko w legendach, myślono, że ich dawno zniszczono, więc o nich mało że wiemy. Lecz zupełnie niedawno musiałam zwiewać od jeszcze jednego reliktu, tak że we wszystko uwierzę.

– A oni na pewno zginęli? – na wszelki wypadek zapytała Orsana. – I nie udali się na poszukiwania innych ciał?

– Nie. Widocznie nie są zdolni do zmieniania ciała tak jak postaci. Czym zawładnęli, na tym całe życie korzystają.

– No i posiadaliby, ale jak zmienili się w Arlijską ambasadę?

– Posiadać to oni posiadają, ale myślę, że mnożą się. Ot wypada poszukać pędów wygodnej kołobielki na dwóch nogach – przypuściłam, obchodząc plamę. Jakby szydząc, wiatr w tym samym czasie zmienił kierunek, i w nosie znów załaskotało od nieprzyjemnego zapachu – nawet nie padliny, a jakiejś żrącej, mdlącej zgnilizny. – I jeżeli to tak, to mamy ogromne problemy. I nie tylko my – wszystkie wampiry, ludzie i inne rozumne rasy. Trzeba szybko powiadomić Konwent Magów, ale nie wiem jak tego dokonać. Najwyżej do Witiaga wrócić, ale to odpada. Ciekawie, czy w Arlissie jest telepatofon?

Do nas przyłączył się wycieńczony i wychudły Rolar. Razem z Orsaną przedstawiali przepiękną parę, i ja, jak sądzę, wyglądała nie lepiej.

– Jest – zapewnił mnie wampir, zmieszany, ukradkiem od najemniczki zwracając mi pustą manierkę. – Poprosimy Lerkę… Leriejenę, i ona połączy się ze Starminem. Lecz najbardziej mnie niepokoi, że te kreatury udawały właśnie wampiry. Więc mają legowisko w jednej z Dolin, a za pomocą ambasady oni mieli nadzieję przeniknąć do Arlissu.

– A z Dogewą nie nawiązywali kontaktu – podchwyciłam – dlatego zbierali się włączyć w życie ten plan, a jego śmierć poplątała im wszystkie zamiary.

Orsanę interesowało co innego.

– Jak myślicie, oni jeżdżą przyjaciel na przyjacielu? No, jeden staje się koniem, a inny – wampirem?

– Wątpię. To znaczy, z pewnością, mogą, ale czy ty byś zechciała do skończenia świata być czyimś koniem?

– Znaczy, że konie mieli prawdziwe – stwierdził wampir. – W jakim stopniu zobaczyłem, to wszystkie ogiery są miejscowej rasy w jednym wieku – trzylatki. Obok Arlissu jest duża stadnina, można zainteresować się, komu je niedawno sprzedali.

– Proponuję pomówić po drodze. – Ja, dając przykład, zarzuciłam na ramię szelkę. – I tak chyba nie zdążymy przejść dwadzieścia wiorst do zmroku, a przecież trzeba jeszcze odszukać konie.

Chętnych do zachwycania się miejscowymi widokami nie było.

Загрузка...