Rolar postarał się, byśmy wyruszyli w drogę natychmiast. Tylko poczekałyśmy, póki on przebierze się (wampir zajmował mieszkanie nieopodal), zbierze rzeczy i napisze parę listów – myśleliśmy, że prośbę o urlop do swojego przełożonego, lecz okazało się, że Rolar samym przełożonym jest, a list napisał do gospodyni domowej, by nie śmiała przekazywać jego pokoju komuś innemu i wyprzedawać jego dobytek. Kolczugę i miecz Rolar zostawił przy sobie, lecz mundurową kurtkę zmienił, a konia osiodłał. “Inaczej ja zbyt bardzo będę się rzucał w oczy i prowokował niepotrzebne pytania, że wiatiagskiemu strażnikowi było potrzebne wyjechać z kraju do Arlissa” – objaśnił wampir.
Do zmierzchu zdążyliśmy przejechać około dwudziestu wiorst. Przejechalibyśmy i więcej, noc była jasna, księżycowa, a konie nie zmęczyły się, lecz drogę zagrodził nam jeden z dopływów rzeki Pieszczoty, nieszerokiego, lecz z dosyć szybkim biegiem, tak, że zmyło most. “Trzeci raz w ciągu miesiąca – objaśnił nam przygnębiony brygadzista królewskich budowniczych, na nowo wbijające opory – a przecież dobrego gatunku stawiamy, sumiennie. Po prostu cudy jakieś!” Przeprawiać się przez nieznaną rzekę w ciemności my nie zaryzykowaliśmy. Kupieckie karawany skręcały z traktu na objezdną drogę, przy której informator głosił: “Trolli most. Miedziak za pieszego, pięć za konika, srebrnika za karawanę”. Szybko zobaczyłam dziesiątkę dużych trolli w pocie czoła rozmotujących bezpłatny most po nocach.
Za rzeką zaczynało się pojezierze, które zajmowała cała wschodnia granica kraju. W jego centrum leżało Driwo, ogromne jezioro z dziesiątkami wysp i setkami przeciwnych prądów, rusałkami i dlatego był zamknięty dla rybaków – pochopnie wyciągana sieć wracała z wodorostami, śmieciami, kamuszkami lub z bardzo nieświeżym, specjalnie przywiązanym w razie takich wypadku topielcem. Samymi zajadłymi kłusownikami zajmował się kraken, gigantyczny wodny smok z mackami zamiast płetw, który uwielbia zastawiać drogę wszystkim czym wygodnie – prawda, już pośmiertnie… Do Driwa wpadało sześć dużych rzek i niezliczona liczba drobnych, czystych i brudnych. To wiośnie ono rozlewało się, zmieniając kraj w jedno ogromne jezioro z setkami wysepek, tak że bezpośredniego połączenia tam nie było, osiedla można było spotkać rzadko, za to ptaków i wszelkich wodnych istot była masa.
Zaginiony wilk niepokoił mnie najbardziej, przez całą drogę nie zauważyłam go nawet kątem oka, chociaż to jeszcze o niczym nie świadczyło – do traktu las nie podchodził, lecz nieprzerwanym pasmem rozpościerał się nieopodal, przed wieczorem otuliwszy się niebieskawą mgiełką ciemności. Możliwe, dniem wilka odstraszali ci, którzy ciągnęli się po trakcie, a teraz – pracujący nieopodal budowniczowie, czy raczej żołnierze, lecz niezbyt trzeźwi i własnymi śpiewkami mogli zamęczyć zbytnio żywych i podnieść z grobów umarłych.
– Za Pieszczotą od Witiagskiego traktu odgałęzia się Arlisski – zakomunikował Rolar. – On zabierze trochę północy i jeżeli zejdziemy na dwie wiorsty w dół po ciemku, to rano po przeprawie wyprowadzę was na niego krótką ścieżką.
Krzykliwi muzykanci sprzykrzyli się sprzeciwiać nawet Orsanie, która całą drogę jechała między mną i wampirem, jasno dając do zrozumienia, że on nie wzbudza u niej zaufania. Zresztą, winien w tym był sam Rolar, któremu, dostarczało przyjemność zastraszać biedną dziewczynę, barwnie opowiadając lub w biegu wymyślając okropne legendy o wampirach i kończąc je potwierdzonymi przysięgami zapewnieniami, że wszytko to głupota i wymysł oraz intrygi nikczemnych wiedźminów, do których, ma nadzieję, my z Orsaną nie zaliczamy się? I wyraziście oblizywał się. Trzymałam się trochę na stronie i przepuszczałam to majaczenie obok uszu, ale najemnica raz po raz warczała na gadatliwego wampira, pomału zaczynając marzyć o karierze wiedźmina.
Trudno okazało się jechać wąską gliniastą mielizną, która ciągnęła się wzdłuż zarośniętego krzakami brzegu, który po cichu podnosił się i pod koniec drugiej wiorsty osiągnął poziom końskiej piersi, a dalej przechodził w szczere urwisko, które srebrzyło się pod księżycem. Orsana już zaczynała mamrotać sobie pod nos: “Osi, tak ja i wiedziałam, zaprowadził nas w jakieś krzaki i za jednym zamachem zasmokcze i utopi”, a Rolar zmieszanie oglądał się po bokach, kiedy zupełnie przypadkowo pokazałam wygodne zejście do wody, pół skrytego pod wiszącymi witkami wierzby.
Na brzegu była przepiękna polanka, nawet z krzakami i wielkimi szkieletami grubych dębów. Konie miały gdzie poszczypać trawkę, a drzewa które okrążały polanę pozwalały rozpalić ognisko, nie obawiając się, że je zauważą z wody lub traktu.
Na rozpalenie ogniska chrustu wystarczało, lecz chcieliśmy mieć ich zapas na całą noc, a wampira, jako najbardziej bystrego, wyganiałyśmy do las po drzewo. Orsana, zdjąwszy kolczugę i pas, lecz nie rozstając się z klingą, przerzuciła przez ramię długi ręcznik i zeszła na brzeg. Ja zaś zajęłam się urządzeniem noclegu, to znaczy, niepewnie podeszła do najbliższego świerka, poklepując po dłoni swoim mieczem – jak zawsze, tępym (posiadałam go już kilka lat i nie ostrzyłam specjalnie, obawiając się skaleczyć). Łamać gałęzie było uciążliwie, rąbać – głośno, rozbójnicy usłyszą, a magia mogła przyciągnąć uwagę nieżywych. Zresztą, to świństwo przyciągało wszystko po kolei, nawet nie uroczych drwali, tak że zdecydowałam się na magię i szybciutko poszczypałam kilka gałązek, szczękając palcami po wypowiedzeniu zaklęcia.
Posłania wyszły wręcz jak luksusowe, pozostawało tylko rozpalić ognisko, kiedy daleko w lesie, a może, na pobliskiej łące za lasem, zawyły wilki. Smółka spokojnie poszczypywała trawę, nastroszywszy, zresztą, uszy. Wiadomo, uważała wilki za niegodne Smółkowej uwagi. Wianek i rudy źrebiec Rolara po przezwisku Karasik za jej przykładem, filozoficznie rozważyły, że głodne wilki nie tracą czasu na serenady.
A ja zatęskniłam, po raz pierwszy dając ponieść się uczuciom. Źle tobie, smutno – przekształcił się w zwierze, zostawił zmartwienia w oszalałym biegu przez leśną gęstwinę, żałośnie zawył… no, zagryzł tam coś, ale to nieważne. Szlajają się tu wszelkie, leżą pod ręce… Za to rano wesoły i świeży, jak ogórek, żadnych problemów, żadnych udręk! Może i ja spróbuje? Przekształcać się ja, oczywiście, nie potrafię, lecz jeśli opadnę na czworaka i…
– Ua-uuuu!!!
Wilki zakłopotanie przycichły, Smółka zakrztusiła się i rozkaszlała, motając głową. Ja sama nie oczekiwałam takiego efektu – wycie bardziej przypominało krzyk, przy czym przedśmiertelny, donośne echo wzbudziło trwogę we wronim stadzie, które nocowało w świerkowej koronie, ptaki ze straszliwymi krzykami zakręciły się nad polaną, a wszystka mnogość leśnej społeczności rozpierzchła na wyścigi z rozbójnikami. rzuciła się albo do nas, albo do ucieczki.
– Żeby was wszystkich! – podskoczyłam i rozdrażniona rzuciłam w ognisko skrzep ciemnoniebieskiego płomienia. Część gałęzi rozrzuciło po polanie, pozostałe pochłonął ogień.
– Co to było?! – Orsana, jedną ręką utrzymując spadający ręcznik, a drugą ściskając rękojeść obnażonego miecza, wyskoczyła znad brzegu, dziko oglądając się po bokach.- Kto wrzeszczał?
– Może, jakiś ptak? – niepewnie przypuściłam.
– Jego żywcem patroszyli, co? – Dziewczyna niechętnie i nieufnie opuściła miecz i na pięcie obróciła się, zakasawszy górny kąt ręcznika. – Nie, jak sobie chcesz, ale mi to miejsce się nie podoba! Niedobre ono, przeklęte! Wilki wyją, a teraz jeszcze jakiś zdziczała harpia raczyła przedrzeźniać wilcze wycie!
– Co to było?! – Rolar z trzaskiem wydostał się z krzaków, mieczem oczyszczając siebie dookoła szeroką przesiekę. – Kto krzyczał?
Harpia – ponuro powtórzyłam. – Prześwitem…
Wampir z westchnieniem ulgi schował miecz do pochwy, obrzucił najemnicę spojrzeniem i zachwycenie pisnął: – Orsana, tobie ktokolwiek kiedyś mówił, że masz śliczne żyły?
Najemnica z odrazą przekrzywiła się na wampira, splunęła i milcząco zeskoczyła na brzeg, nie zapomniawszy o mieczu.
– Chciałem powiedzieć – śliczne nogi – zmieszanie przyznał się Rolar w odpowiedzi na moją niemą wymówkę, – lecz ona tak burzliwie reaguje na moich żarciki, jakby ktoś mnie ciągnął za język! – i szeptem dodał: – Wolha, ty nie mogłabyś się zachowywać bardziej trzeźwo? Pojmuję, że tobie na tym nie zależy, lecz jednakże postaraj się, inaczej…
– Inaczej – co?
Nagle gdzieś tuż obok, w krzakach odpowiedział wilk. Nie zawył, a krótko i nisko ryknął, jakby biczem smagnął.
– Len! – Ja bez wahania rzuciłam się naprzód, lecz wampir zdążył złapać mnie za kołnierz.
– Ty jesteś pewna?
Oprzytomniałam. Odróżniać wilczych głosów ja nie potrafiłam, z takim zaś samym sukcesem mógł mi odpowiedzieć tutejszy przywódca, zdumiony najmniej niż moi towarzysze. Ile my z Rolarem przysłuchiwaliśmy się, kontynuacja nie nastąpiła, nawet gałęzie nie zaszeleściły.
– Nie, a ty? – W Dogewie wiedziałam, że zastać wampiry znienacka, to praktycznie niemożliwie, oni z daleka wietrzą każdą żywą istotę, czy to zwierzę, czy człowiek czy inny wampir, przy czym nieomylnie ich odróżniają.
Rolar pokołysał głową:
– Władcy nie może nawet wyczuć Strażnik Granicy, zanim go nie zobaczy. W krzakach było jakieś zwierzę, lecz teraz odeszło, tak że proponuję przekąsić coś i położyć się spać, a ja będę nas strzegł.
– Mogę postawić magiczną obronę.
– Postaw obowiązkowo. Lecz bezpieczniej będzie popilnować, a mi wystarczą dwie trzy godziny snu. Jak dobrze ta twoja obrona działa? Ona nie obróci się przeciw mnie, jeżeli pośrodku nocy mi zachcę się w krzaczki?
– Nie, nawet jeśli weźmie ciebie najgorsze rozwolnienie i będziesz biegać tam i tutaj co chwilę. Wszystko, co znajdowało się na polanie w czasie instalowania, staje się “swoimi”. Jeżeli zaś linię przekroczy obcy, go uderzy po nogach, odrzuci do tyłu i rozbrzmi głośny dźwięk.
– Jaki właśnie?
Ja w sposób nieokreślony wzruszyłam ramionami:
– Najczęściej – niecenzuralny. Lub zwykłe uderzenie o ziemię.
– Wisielska nas oczekuje pobudka – uśmiechnął się Rolar – zwłaszcza jeśli rozbójnicy rzucą się na nas jednocześnie. Ja jednakże postrzegę, a przed świtem pójdę na zwiady. I, jeżeli wszystko w spokoju, trochę prześpię się.
Pojmowałam jego obawy. Wampiry śpią bardzo mocno – jak martwe – w dosłownym znaczeniu tego słowa. Rolar będzie potrzebował co najmniej trzech minut, by dojść do siebie, a do tego momentu obronę będę musiała razem z Orsaną podtrzymywać ja. Możliwe, tym i kierowali się rozbójnicy, którzy napadli na ambasadę podczas głuchej nocy, inaczej sześć wampirów z Lenem bez trudu położyliby całą bandę, nawet i nie dwudziestu, a trzydziestu ludzi… najprawdopodobniej, ludzie, z goryczą pomyślałam. Prawda, trupów zbójników nie widziałam, co było bardzo to dziwne – przecież oni twierdzili, że stracili siedmioro. Może, zdążyli zakopać? Czasu u nich było nie tak już dużo, dwie godziny najwięcej. Najszybciej, po prostu zaciągnęli w krzaki i zasypali gałęziami, ale po co? Bali się, że ich ktoś rozpozna?
Domyśleć mi reszty przeszkodziła Orsana, której wampir zaproponował dwie kładnie za „jeden maleńki łyczek w leczniczych celach”, a w zamian otrzymał policzek. Najemnica akurat plotła warkocz i teraz, rozgniewana, potargana, sama podobna do upiorzycy, głośno zażądała zaprzestać “znęcania się nad uczciwą dziewczyną”, a niemniej oburzony Rolar sarkastycznie interesował się, w jakich to porach ukąszenie za pieniądze staje się nieprzyzwoitą ofertą. Kłótni nie zmąciły nawet dawne ciche odgłosy. Przez kilka minut oni z powodzeniem porozumiewali się znakami, lecz potem oprzytomnieli i jednocześnie popatrzyli się na mnie.
– Nie będę czarować, zanim nie pogodzicie się – odparłam zmęczona. – Albo losy ciągnijcie, kto jedzie ze mną dalej, a kogo my zostawimy, by spać nie przeszkadzał.
Oboje zawstydzenie pochylili się i rozłożyli ręce – dobrze, żadnych problemów, nawet patrzeć w jego stronę nie będę. A ja udałam, że uwierzyłam.
Obudziłam się sama, bez wszelkich dźwięków i uderzeń. Tylko tylko zaczynało świtać, Orsana spała, a Rolar w zamyśleniu oglądał małą latającą myszkę, wiszącą na jego palcu wskazującym. Ledwie poruszyłam się, jak ona rozwarła suchutkie łapki i z kłaczkiem szarego dymu zginęła w lesie, zgubiwszy się wśród listowia.
– Stara przyjaciółka? – sennie zapytałam.
– Przyjaciółka, ale nie moja- westchnął wampir. – Niestety, pogawędzić z nią nie mogę, a nie zaszkodziłoby. Nietoperze – oczy i uszy Władców, z ich pomocą oni mogą kontrolować całą dolinę, nie wychodząc za próg swojego w domu. Jeżeli chcą, oczywiście.
– Jeśli?
– Arlisska Władczyni nie lubi latających myszy. Podejrzewam, że ona ich po prostu boi się, jak każda kobieta.
– Całą dolinę, mówisz? – Ja poważnie zastanowiłam się. Magowie też potrafią patrzeć cudzymi oczyma, lecz otrzymać wyraźny obrazek z odległości większej niż jedna trzecia wiorsty mało komu udaje się. Z dźwiękiem niewiele lepiej – wiorsta maksimum. – Lecz myszy latają tylko w nocy, a zimą zapadają w sen.
– Dlatego większość kradzieży w Dogewie odbywa się właśnie zimą – uśmiechnął się Rolar – by Władca nie został jej przypadkowym świadkiem. W pewnym stopniu wiem, że Arrakktur często korzysta z usług myszek, nie tylko ze względu na ciekawość. – Rolar zniżył głos: – Siedem lata temu wpływowy troll zabił i obrabował dwóch samotnych wampirów, mieczem ściął głowę strażnikowi, który próbował go zatrzymać, i przeciął granicę, tak że doganiać go było za późno i na próżno. Inny Władca wszcząłby długą i, najprawdopodobniej, nieskuteczną rozmowę z trollim klanem, żądając wydania przestępcy, lecz tylko nie Arrakktur. Myszy dogoniły mordercę już w Kamieńcu, pośrodku głównego placu, w sam skwar, i żywcem rozdarli go na drobne kawałeczki – na oczach setek ludzi. Był okropny dyplomatyczny skandal, nieomal krok do ogłoszenia wojny, dlatego że trolle zgodziły się wziąć odwet za mord wspólnika, a Władca i słyszeć o niej nie chciał. Choć bardzo to dziwny, koniec końców trolle uznali jego słuszność i nawet uszanowali – u nich, w gruncie rzeczy, bardzo proste obyczaje, i zabytkowy obyczaj “krew za krew” kwitnie na zupełnie prawnych założeniach. Lecz po tym wypadku Lena zaczęli się bać nawet właśni Seniorzy, nie mówiąc już o ludziach.
Gdyby wróg, który zabił trzech moich przyjaciół, miał mi się wymknąć, głęboko splunęłabym, że o mnie nie pomyślał. Lecz głośno powiedziałam:
– Z człowiekiem czy wampirem on nigdy bym tak nie postąpił, jestem pewna. Są przecież i inne sposoby, nie takie… widowiskowe. Najemnicy, na przykład. – popatrzyłam na spokojnie śpiącą Orsanę, lecz wyobrazić sobie ją w ciemnym zaułku, z zimną krwią wbijającą zatruty sztylet pod serce przechodzącemu obok trollowi, nie mogłam.
– Słusznie. Trolle uznają tylko grubą siłę, i on im ją pokazał. Szkopuł w tym, że ją zobaczyli nie tylko oni, i mało kto zna Arrakktura w takim stopniu dobrze, by nazywać go Lenem.
– On się nie pojawił?
– Nie, chociaż wilki całą noc łaziły nieopodal i oblizywały się na nasze konie. Dobra, budź swoją przyjaciółkę, będziemy jeść śniadanie i zbierać się.
Zbudzić Orsanę okazało się nie tak łatwo. Zazwyczaj najemnica podskakiwała od lekkiego stuknięcia w ramię, a teraz trzeba było nieomal kopać ją nogami.
– Ty nie zachorowałaś? – zaniepokojona zainteresowałam się.
– Nie-a – szeroko ziewnęła dziewczyna, masując przedramię, na którym odbiła się rękojeść miecza, który leżał pod kocem. – Nie wyspałam się…
– Strzegła – z przyjemnością naskarżył się Rolar – ja – was, a ona – mnie. Całą noc oka nie zmrużyła! Ja, dla śmiechu przeszedłem się wokół ogniska, po oblizywałem się, skrzydła rozwinąłem…
– Dla śmiechu, a jakże… – przewarczała zmieszana, lecz ani trochę nie przekonana dziewczyna – tylko czekał, póki zasnę!
– Lecz nad ranem zasnęła – weselił się wampir, budując sobie ogromną kanapkę z serem i szynką. I w tym samym miejscu przypłacił za swoją zachłanność, na amen grzęznąc w niej kłami – ani tu, ani tam. Orsana niczego nie powiedziała, lecz obserwowała go z taką złośliwością, że wampir jednym rozpaczliwym szarpnięciem wydarł kanapkę, omal nie zostawiwszy w niej całej szczęki.
– No i co z tych kłów? – zażartowałam. – I przeszkadzają, i dziewczyny do rzeczy nie pocałujesz.
– Jeszcze czego, całować… za to gryźć wygodnie. – Rolar obmacał kły, uspokoił się i znów zabrał się do kanapki.
Kiedy ugasiliśmy ognisko i wyszliśmy na mieliznę, słońce już wisiało nad horyzontem, migocząc na rzece złocistą ścieżką. Przy bezwietrznej pogodzie woda wydawała się nieruchoma, o jej nurcie przypominały tylko przelatujące obok szczapy drewna.
– Dzionek dzisiaj będzie piękny! – rześko oświadczył wampir, dotykając wodę bosą nogą. – O, cieplutka jak wprost od krowy krew! Teraz szybko przedostaniemy się na tamten brzeg – dobrze, on łagodnie położony. I pojedziemy dalej.
– Aha, spleciemy czółenko z sitowia i kory i oddamy siebie na łaskę żywiołu- mrocznie potaknęła Orsana.
– Jaki, do ducha leśnego, żywioł? – parsknął Rolar. – Obwiesimy konie odzieżą i przedostaniemy się wpław, stąd to będzie ze dwadzieścia sążni. Ty co, pływać nie potrafisz?
– Umiem – obraziła się najemnica. – A nuż tam są pijawki? Mnie wczoraj ktoś w nogę zaczął gryźć, ledwie strząsnąć to zdążyłam!
– Może, to był kraken? – przymilnie zainteresował się wampir.
– Nie, pijawka – przez zęby wycedziła najemnica. – I ona tam na pewno nie jedna!
Ja z Rolarem zdumieni wymieniliśmy spojrzenia.
– Orsana, a jakże ty w swoją bytność młodej wiejskiej panny bieliznę w rzece prałaś? – wydusiłam.
– Tak i prałam, z mostków – przewarczała dziewczyna, lecz wymawiać się pijawkami przestała. Szybko rozebrawszy się i skręciwszy odzież w kształtny tłumoczek, ona przytroczyła go do siodła, chwyciła cugle i, w błyszczącym obłoku piany przebiegła po mieliźnie i z piskiem zanurzyła się. Pływać ona umiała, nie czepiała się końskiej szyi i nie opóźniała się od Wianka, tak że wkrótce oni stanęli na przeciwległym brzegu, dziesięć sążni poniżej dalej.
Zanim weszliśmy w wodę, Rolar zwabił mnie palcem i konspiratorsko wyszeptał:
– Na twoim miejscu nie zacząłbym jej ufać. Według mnie, ona coś ukrywa.
– Możliwe – wzruszyłam ramionami. – Lecz to samo można powiedzieć o każdym z nas, prawda?
– Ja nie mówię, że to zdrajca lub wróg – poprawił się Rolar. – Po prostu wciąż czuję jakieś kłamstwo, kiedy ona opowiada o sobie.
– Dlaczego nie porozmawiasz z nią o swych podejrzeniach?
– Hej, no szybciej wy tam? – doszło z tamtego brzegu.
– Uznałem za swoją robotę cię uprzedzić. – Wampir wziął Karasika pod uzdę i pobiegł po wodzie.
Namówić Smołkę okazało się nie tak prosto. Poczuwszy głębokość, ona oparła się o podłoże wszystkimi czterema kopytami, nie dając się na obietnicom i groźbom, póki jakaś błogosławiona pijawka nie chapnęła ją za nogę. Pochopnie skoczywszy naprzód, kobyła trochę poparskała, lecz szybko przystosowała się i popłynęła za mną. Niestety, zbyt wcześnie ucieszyłam się – po środku rzeki Smółka z zachwytem pokazała, że umie nie tylko pływać, ale również nurkować i skryła się pod wodą, łącznie z moją odzieżą, a wynurzyła się przy samym brzegu. Energicznie otrząsnęła się, od stóp do głów obryzgawszy śmiejących się Rolara i Orsanę (śmiech od razu ustał), i nasrożywszy uszy, ze zdziwieniem zwróciła się na czemuś to niezadowoloną gospodynię.
Na szczęście, skórzane torby nie zdążyły przemoknąć, a odzież naprędce wysuszyłam zaklinaniem, i znów wyruszyliśmy w drogę.
Arlisski trakt mało czym odróżniał się od Witiagskiego – taki sam szeroki, udeptany, z wiorstami słupów, lecz bezludny, jak również bezelfny, bezgnomny i bezwampirny. W ciągu dnia nikogo nie spotkaliśmy i nie dogoniliśmy, co bardzo zaniepokoiło Rolara – według jego słów, wcześniej handlowe karawany dzieliły się między traktami równiutko. On żałował, że poprowadził nas przez krótką drogę, omijając rozwidlenie – jakby tam wisiało jakieś uprzedzenie, powiedzmy, o morowym powietrzu lub chmarze upiorów w lesie.
– No, chcesz zawrócić? – zaproponowałam, zaraziwszy się jego trwogą. – Stracimy pięć-sześć godzin, lecz to bez różnicy.
Wampir odmownie pokręcił głową.
– Innych dróg do Arlissa nie ma, a odłożyć wizyty nie możemy, więc jaka różnica? Rozpytamy się u pierwszego napotkanej istoty.
Lecz żadnej istoty my nie spotkaliśmy. Orsana drzemała w siodle, raz po raz spuszczając głowę na pierś i zaczynając niebezpiecznie kołysać się na bok. Od upadku ratowały ją tylko nogi w strzemionach i płynny wolny kłus ogiera. Rolar wrogo podśmiewywał się w brodę. Zagroziłam wampirowi, że pewnego razu rano on sam obudzi się z dwoma parami pięknych dziureczek w gardle, jeżeli nie przestanie zastraszać mojej przyjaciółki po nocach. Wampir pozwolił sobie zwątpić w moją krwiożerczość, przy sposobności zauważywszy, że nie straszy Orsany, a trenuje. Że tak powiem, wykorzenia przesądy.
– Ja wszystko słyszę… – sennie wymamrotała najemnica, nie podnosząc głowy. – Jedyny przeżytek, który potrzebuje wykorzenienia – to on…
– Orsana, jeżeli ty tak boisz się wampirów, to po co jedziesz z Wolhą do Arlissa?
– Ja nie boję się wampirów – odburknęła dziewczyna. – Mnie drażni jeden nudny upiór, który całą noc zgrzytał i łopotał skrzydłami nad moim uchem, nie dając zasnąć.
– To od głodu nie mogłem spać – z udawanym smutkiem westchnął wampir. – Czyżby i dzisiaj przyjdzie położyć się na czczo?
– Mogę zaproponować osikowy kół w żołądek – wymamrotała najemnica, jak dawniej nie otwierając oczu.
– No, choć pary kropelek z palca, by kaszę doprawić – uniżenie poprosił Rolar. – A ja ci przy obiedzie swoją porcję mięsa oddam!
Lecz Orsana rozsądnie wstrzymała się od złośliwej riposty i po prostu zasnęła. Dzisiaj jechałam pośrodku i zniżywszy głos, zwróciłam się do wampira:
– Rolar, a jeżeli ja na ochotnika oddam rear – tobie – będziesz liczyć się jako Stróż?
– Formalnie – tak, lecz zamknąć Kręgu bym nie mógł – zaniepokojony Rolar nawet obrócił się w siodle, by spojrzeć mi w oczy. – Ale ty nie zrobisz tego?
– Nie, w żadnym wypadku – uspokoiłam go. – Zastanawiam się tylko po co on mógł być potrzebnym rozbójnikom?
Rolar poskubał wąsy i nieumyślnie oderwał je razem z brodą – widocznie, trzymający klej rozmókł się w rzecznej wodzie.
– Przeprowadzić obrzędu oni nie mogą i nie będą próbować – wampir z rozkoszą poskrobał się w podbródek. Bez wąsów i brody wyglądał młodziej i, choć bardzo to dziwne, poważnie. Bym nawet powiedziała, mądrzej, czymś bardzo przypominającym dogewskich Seniorów. – Jeśli oni chcieli porwać Lena, to z takim samym powodzeniem mogli zażądać okupu, nawet dwa razy większego – za wilka i rear.
– To bardzo podejrzane. – nachyliłam się w lewo, złapałam lejce Wianka, które wyślizgnęły się z dłoni Orsany. – Jaki sens płacić okup, jeżeli zamknąć krąg może tylko Stróż, a zbójcy o nim nawet nie wspominali i bardzo zdziwili się, nie zobaczywszy rearu na szyi Lena. Zdaje mi się, że amulet interesował ich tylko jako środek władzy nad wilkiem.
– Lub jako gwarancja, że Władca nie zmartwychwstanie, co byłoby dla nich gorsze, niż kiedy go zabijali – przypuścił Rolar, z niechęcią przyklejając brodę na miejsce. – Sprzykrzyła mi się, zaraza, swędzi…
– No tak z nimi, ale tu przecież są nasi. Tobie ona, prawdę mówiąc, nie pasuje.
– A nuż my kogoś spotkamy? Ja jestem zbyt podobny do wampira, by jechać po spokojnie arlijskim trakcie. Tu często urządzają zasadzki bandy wiedźminów.
– Rzucają czosnkiem zza krzaków? – spróbowałam zażartować.
– Rozstrzeliwują wprost srebrnymi strzałami z kusz – bez cienia uśmiechu odpowiedział wampir. – Jak pokazała praktyka, to o wiele efektowniejsze. Ale, teraz ja bym się ucieszył nawet na widok wiedźmina, bo już jest za cicho.
– Myślę, że z widoku wiedźmina najmniej się ucieszysz. No, pewnie, że mu też strasznie siedzieć samemu jednemu przy pustej drodze i łamać głowę nad pytaniem, gdzie podziały się wszystkie wampiry – zachichotałam, wyobraziwszy sobie zarośniętego szczeciną, biednego wiedźmina, z rozłożonymi ramionami wychodzącego nam na przeciw. – Rolar, a z czego jest zrobiony rear? Jak on działa?
– W nim jest kamień pochodzący z pobliża wiedźmiego kręgu. Władca sam dobiera go sobie i kilka lat nosi przy piersi, zostawiając na nim odcisk swojej istoty. Rear nie należy do tego świata i z lekka go wykrzywia – na przykład, głuszy myśli. Lecz podstawowym jego przeznaczeniem jest ułatwienie przejścia Stróżowi, dążenie kamienia do powrotu do swojego rodzimego świata staje się dla niego najważniejszą sprawą.
– Aż do spotkania ze mną Len ani razu nie zamykał Kręgu, to jest, nie aktywował! Skądże on wziął kamień?
Wampir uniósł się na strzemieniach, oglądając podejrzany trop z prawej strony traktu, obok tropu leżał płaski kamień z szorstko wyciosanym ostrzem.
– A kto powiedział, że Władcy potrzebny jest Krąg? Druga sprawa, bez niego on nie przejdzie i przywrócić nikogo nie będzie mógł.
…ból w nogach staje się nieznośny, ale to nie zmęczenie – mięśnie drżą os skurczy, bo tak trzeba i w tym samym czasie niemożliwe jest iść dalej…
– Rolar, a “tamta strona” – to gdzie? Dokąd otwiera się Krąg? Inny czas, wymiar, rzeczywistość?
– Władczyni wszystko ci wyjaśni – Rolar raptownie zmienił temat: – Może zrobimy postój? Konie zmęczyły się, jest czas obiadu, a ta ścieżka prowadzi do źródła, a to zaś święte źródło. Orsana, wstawaj! Wymieszaj krew, która stała dość długo, bo będziemy jeść obiad!
– Święte? – zainteresowałam się, uspokajając Smołkę, a razem z nią Wianka. Orsana słodko przeciągnęła się, oglądając się po bokach.
– Tak, jest legenda, że niegdyś tędy przechodził wędrowny dajn. – Rolar śpieszył się i bez szczególnego szacunku wszedł na legendarną drogę. – W przeddzień święty ojciec wypił całe wino i od rana go męczyło wszystko niegasnące pragnienie. Kiedy w cierpieniu chciał się napić moczu, którego nie było, dajn padł na kolana i błagał wszystkich czterech bogów naraz. Bogowie – którym najwidoczniej także nie były obce regularne alkoholowe libacje – okazali przychylność do prośby cierpiącego i spod korzeni ogromnego dębu wybiło źródło. Ma się rozumieć, źródło ogłoszono świętym i zaczęli do niego przychodzić pielgrzymi.
– Ja nie widzę żadnego dębu – sprzeciwiłam się, oglądając las – nie mam wątpliwości. On jest sosnowy.
– Kilka lata temu go ścieli, bo wysechł, przegnił i groził upadkiem na spragnionych oraz zapchaniem krynicy. Przez pewien czas nad źródłem wznosił się pamiątkowy pień, lecz niektórzy niebłogosławieni pielgrzymi zaczęli pisać na nim sprośne słowa i do tego go wykarczowali. Ku mojemu, mmm, ogromnemu ubolewaniu. W czasie słonecznego żaru tak przyjemnie było posiedzieć na gałęziach, popić wody, poczytać, coś dodać…
– A w Witiagskim zamku często bywasz? – niewinnie zainteresowała się Orsana.
– Pary raz zaglądałem tam z przyjaciółmi, nic szczególnego. Dlaczego się śmiejecie? – zmieszał się wampir.
– Tak, coś przypomniałyśmy sobie…
Po kolei napiliśmy się i napełniliśmy manierki w niegłębokiej, utwardzonej przez kamienie jamie, od której wił się maleńki strumyczek. Woda okazała się chłodna, że aż paraliżowało szczękę. Również z lekka pachniała zgniłymi jajkami, lecz Rolar zapewniał, że należy potrzymać odkorkowane manierki kilka minut, i zapach odejdzie bez śladu. Postój zdecydowaliśmy urządzić w tym samym miejscu, na polance obok źródła, wśród łąki traw z kwitnącym zielem. Zainteresowana rozwinęłam mapę i zauważyłam, że źródło figuruje na niej jako “zdobywcza rozkosz” oraz, że obok niego jest osiedle pod nazwą Zdobycz padnięta. Widocznie tam dajn upił się.
– Wy rozpalcie ognisko i przygotujcie obiad, a ja pójdę na obchód – zdecydował wampir. – Dowiem się co i jak.
Rolar odczepił od siodła torbę z prowiantem i rzucił Orsanie.
– Tam jest chleb, ziemniaki i kilka śledzi, trzeba tylko je wyczyścić. Wolha, pójdziesz po chrust?
– Nie ma sprawy.
– A tobie nie będzie ciężko sęki ciągać? – z nagłą troską zainteresowała się najemnica. – Jeśli chcesz to ja pójdę do lasu, a ty zajmij się gotowaniem.
– Głupstwo, my nie będziemy dzika piec. Dosyć będzie i jednego naręcza, które już i doniosę.
Prócz tego, bardzo chciałam rozprostować nogi. Byłam za leniwa by zbierać chrust po gałązce i zawędrowałam dość daleko, zanim zobaczyłam przewróconą sosenkę, cienką, lecz długą i suchą. Ciągnąć trzeba było tyłem do przodu, chwyciwszy za konar obiema rękami i co chwila oglądając się przez ramię. Niby lekko, ale wredne drzewko uparcie czepiało się wszystkiego, co dotknęło pnia, gałęzi lub korzeni, nie pragnąc pomóc mi w przygotowaniu obiadu. Prostując plecy po trzeciej próbie ciągnięcia drzewa, ze zdziwieniem zobaczyłam, że ono zrobiło się mniejsze. Halucynacje? Rozdrażniona obróciłam się i upuściłam sosenkę prawie piszcząc – przede mną stał wysoki brodaty chłop w ciemnym ubraniu, z ogromną siekierą w rękach. Nieznajomy milcząco świdrował mnie spojrzeniem, a siekierę elokwentnie głaskał.
– Dzień dobry – zacinając się, wymamrotałam. – Jakieś problemy?
Trafiłam w sedno. Problemy w tym samym miejscu powstały, ale nie u mnie.
– Oddaj mi rear! – już mniej uprzejmie ryknął chłop, nawet nie przywitawszy się. Nie spodobał mi się ani głos, ani ton, ani sens. Takim pozagrobowym wyciem zazwyczaj szczyciły się pytie, kiedy wchodziły w ekstazę (lub udawały, że weszły ku radości klienta). I aura była jego jakaś… nieżywa. Cofnęłam się, krzywiąc się na główny argument nieznajomego – ciężką szeroką ostrzoną siekierę na długim zakrzywionym trzonie. Coś podpowiadało mi: przygotowanie do linczu najmniej interesuje chłopa i z dużą przyjemnością on “przygotuje” niezdolną do kompromisu wiedźmę.
– Oddaj, oddaj po dobremu – zawodził “drwal”, podchodząc i jakoś tak przykro zachęcająco pieszcząc siekierę w pokrytych odciskami rękach. Jako rozbójnik wyglądał zbyt prostacko, nie mówiąc już o wampirach, chociaż jego żółte, rzadkie i krzywe zęby wprowadzały nie mniejszą grozę niż kły.
– A wy poproście po dobremu – odpowiedziałam, gorączkowo myśląc, że lepsza jest haniebna ucieczka niż sławna śmierć, jeśli ich jest tutaj więcej. Ku mojemu zdziwieniu, “drwal” zatrzymał się, coś obliczył, zmarszczył czoło i ponuro burknął:
– Tysiąc kładni.
– Mało – stwierdziłam i natychmiast zrozumiałam: przecież za te pieniądze można dostatnio przeżyć kilkadziesiąt lat, a na wsi kąpać się w luksusie do głębokiej starości, uszczęśliwiwszy długo oczekiwanych potomków-spadkobierców.
– Pięć.
Ciekawie, skąd u niego tyle złota? Nawet jeżeli rozbójnicy w ciągu miesiąca pracowicie grabili wszystkich przejeżdżających Witiagskim traktem wozy (i przy tym znaleźli sposób by zostać nie zauważonymi) i żyli w reżimie najokrutniejszej ekonomii, przerzucając się z chleba na wodę, im wypadłoby pożegnać się ze wszystkimi dobrami.
– A dziesięć dacie?
– Dam – on nawet nie pomyślał i powzięłam podejrzenie, że to jakiś podstęp.
– Pieniądze naprzód.
– Dobrze. W brylantach. Ujdzie?
– Nie, mało. I nie w pieniądzach szczęście.
“Nie w takich podejrzanych przynajmniej” – dodałam po cichu.
– I jakże mi ciebie uszczęśliwić? – zaryczał “drwal”, zaczynając tracić cierpliwość.
– Zatańczcie.
– Co?!
– Zatańczcie – niewzruszenie powtórzyłam. – A ja popatrzę i pomyślę.
– Szydzisz, świnio?! – zrozumiał chłop i nieudolnie przechwycona siekiera, pomknęła w moim kierunku. Powoli, jakby dawał mi szansę bym się rozmyśliła.
Duch leśny wie, co mnie napadło, lecz o magii nawet nie przypomniałam sobie, a, przygarbiając się, wyszczerzyłam zęby i z głuchym rykiem rzuciłam się mu naprzeciw. No, niezupełnie naprzeciw, trochę poniosło mnie na lewo, gdy przymierzałam się do szyi pod uchem.
Niezrozumiale przestraszył się chłop lub zmieszał się, ale jego oczy stały się jak kładnie, a kostki konwulsyjnie ściśniętych palców pobielały. Zrobiliśmy kółeczko wokół siebie, wyczekując, kto pierwszy odważy się zaatakować. Syczałam i szczękałam zębami, robiąc kłamliwe wypady i zwody, chłop ukrywał się za siekierą, po ostrzu którego tańczyły niezrozumiałe czerwone odblaski, jakby za moimi plecami paliło się ognisko. Pełny idiotyzm sytuacji sprzeciwiał się naszej ogólnej pewności, ale i tak wybraliśmy najlepszą taktykę. Chłop z siekierą wydawał być silniejszy, lecz rąbać nieuzbrojoną obłąkaną wiedźmę niecywilizowanym narzędziem nie śpieszył się, chodząc w miejscu. Jego ruchy wydawały mi się mdłe i niezgrabne – z trudem udawało mu się trzymać się do mnie frontem, po skroni ześlizgnęła się kropla potu. Nie widziałam jej, lecz poczułam, oblizałam się i nagle pojęłam, że te odblaski na ostrzu to odbicie moich oczu.
W tej samej sekundzie one zgasły, otrzeźwiając mnie, jak chłodna woda. Poczułam strach. Co ze mną? Co robię?!
Siekiera świsnęła przy samym koniuszku mojego nosa, ledwie zdążyłam się odsunąć. Następne uderzenie odparowałam magiczną tarczą, chłopa odrzuciło na bok, lecz z nóg nie zwaliło. Stworzyć bojowy pulsar nie zdążyłam, bo nie było potrzeby – przyciszony ryk z prawej strony odciągnął nas od siebie. Pod kołyszącymi się świerkowymi gałęziami, nisko opuściwszy głowę i strząsając sierść z grzywy, stał biały wilk. Górna warga nerwowo podrygiwała nad wyszczerzonymi kłami.
“Drwal” szybko i rozsądnie oszacował stosunek sił.
– Zatańczę na twoim grobie! – obiecał już z krzaków.
Powoli pomacałam ręką za koszulą, wymacując sznurek reara. Ryczenie wzmogło się, uszy przytuliły się do głowy. Niestety, pokazać wilkowi amulet nie zdążyłam. On przygotował się do skoku, przekrzywił się na bok i bezdźwięcznie rozpłynął się w gęstwinie.
– Wolha, no gdzie ty się szlajasz? – Kroków Rolara nie usłyszałam, on jakby zmaterializował się za moimi plecami. – Przepraszam, nie chciałem cię nastraszyć. A gdzie góra chrustu? Ty co, zabłądziłaś?
– Nie, miło pogadałam z leśnym artystą, który śpiewa i tańczy na pogrzebie. – Lub jako przywódcę bezużytecznego reara.
– Co?
– Bzdura, zapomnij. Widziałam Lena. To znaczy wilka. Chciała wyjąć amulet, ale nie zdążyłam – on znowu zwiał.
– Myślę, że to już nie ma znaczenia. On wie, że jesteś strażniczką, inaczej po co by za tobą szedł przez całą Belorię?
– Dlaczego znowu uciekł?
– Możliwe, że się mu nie podobasz.
– Co?!
– Jesteś człowiekiem – uściślił Rolar. – Wilki traktują wampiry jak członków stada, a ludzi jak odwiecznych wrogów. Len, niewątpliwie, ufał tobie bardziej niż komu innemu, lecz wilk tego nie wie i naturalnych strach i nienawiść biorą górę.
– No, wiesz… – obrażona warknęłam, podejrzewając, że Rolar nie jest daleko od prawdy. Między ludźmi a wilkami były napięte stosunki niż z wampirami, na które przynajmniej nie przeprowadzano corocznych obław z psami. – Cóż mam teraz robić?
– Czekać – wzruszył ramionami Rolar. – Możliwe, że się rozmyśli… lub przyzwyczai się.
– A zobaczyłeś, co jest takiego z tym traktem? – nachyliłam się i złapałam za sosenkę.
– Pytałem, ale nikt nic przydatnego nie wie. Tam z pół tuzina mieszkańców jest, żyją w zamknięciu, a raz na rok jadą do sąsiedniej wioski na targ – czasami. Oficjalnie trakt nie jest zamknięty, ściślej, korzystać z niego można, lecz kupcy przestali jeździć do Arlissu. Może podniosło się importowane cło?
– Eksportowe też? I elfickie wilgotne sery gniją w magazynach?
Wampirowi objaśnienie też nie podobało się, lecz innego nie było.
– Morowe powietrze z upiorami odpada, na szczęście. Idziemy, Orsana już przygotowała pewnie obiad. Dawaj, poniosę drewienka.