ROZDZIAŁ 3

Od zachodu został wąski różowy pasek nad horyzontem, a drzewa nie przerzedzały się. Nad ziemią kłębiła się upiorna wieczorna mgła, w gęstwinach ostrymi głosami skrzeczały nocne ptaki.

Jak się okazało, każde z nas potajemnie liczyło słupy i u każdego wyszło różnie. Najbardziej “wyszło” Orsanie. Rolar zjadliwie przypuścił, że ona myli słupy z sosnami, a przy następnym słupie zatrzymał konia, przywołał najemniczkę i zaczął szczegółowo, ze znawstwem, objaśniać różnicę między słupem a sosną. Orsana, z kolei, kwieciście napomknęła mu, czym mądry człowiek odróżnia się od głupiego wampira. Wzajemnie wymieniwszy się wiedzą, moi towarzysze postanowili poćwiczyć na sobie bojowe nawyki, ale spostrzegli się, że w czasie ich pyskówki przy słupie kontynuowałam wędrówkę i prawie skryłam się im z oczu, a wtedy rzucili się mnie doganiać.

– Wolha, ten obmierzły wampir…

– Zamiast z wdzięcznością przyjąć do wiadomości rzeczową krytykę…

Osobiście naliczyłam czternaście słupów, co oznaczało najmniej z dwie godziny chodzenia. “Dwadzieścia wiorst” powiedział Rolar wcześniej, a mogło być i osiemnaście, i dwadzieścia trzy. Zmęczona, oddana swoim myślom, ja, nie słuchając, zaproponowałam:

– Może przenocujemy w chatce?

Przyjaciele zamilkli w pół słowa, zmieszani i pokręcili głowami.

– Gdzie widzisz chatkę?

– No tam – Roztargniona machnęłam ręką wprzód. – Wpakujemy się za olchowy krzak i zobaczymy.

– Skąd wiesz? Bywałaś tu wcześniej?

Oprzytomniałam i zdziwiłam się niemniej od przyjaciół.

– Nie… nie wiem… U mnie po prostu pojawiło się przeczucie, że ona tam jest – taka mała, ze słomianym dachem…

– Szturm jasnowidzenia? – przypuściła Orsana.

– Mam dwójkę z jasnowidzenia – uczciwie się przyznałam – lecz nie jest na dyplomie, dlatego, że było przedmiotem nieobowiązkowym. Nie mogę być specjalistką we wszystkich dziedzinach magii!

– A można – w zamyśleniu powiedział wampir, oglądając chatkę, która zataiła się między drzewami. Ona kropka-w-kropkę podchodziła pod mój opis. Prawda, ja nie wspomniałam o właściwościach budowy, charakterystycznych dla Kraju Jezior. Ogródka obok chatki nie było – prawdopodobnie wykorzystywano chatkę na sezon. Kiedy podeszliśmy bliżej, z komina wyfrunął nietoperz, dając pewność, że mieszkanie stoi puste.

– Oj! – zachwyciła się Orsana. – Chatka na kurzych nóżkach!

– Na palach – poprawił Rolar. – Obrona od wiosennych powodzi. Pływające chatki – to nie rzadkość w tych krajach. Jezioro Driwo corocznie rozlewa się, zalewając łąki, a co pięć-siedem lat wody tak przybierają na sile, że zatapiają i ten las. Widowisko jest, powiem wam, wspaniałe: dokąd nie spojrzysz – woda do jednej trzeciej wysokości pnia, chatki po sam próg zalewa, a wieśniacy jak gdyby nigdy nic na łodziach pływają i łapią gęsi.

– Kłamiesz – niepewnie sprzeciwiła się najemniczka. – Za gęsiami po wodzie nawet na galerze niedościgniesz.

– No do studni po wodę pływają, jaka to różnica? Prawdziwemu opowiadaniu nie zaszkodzi dodać trochę nowych wątków. Nudziarz z ciebie, Orsana.

– A ty wariat. Pale sięgają nam do pasa, wcale nie do jednej trzeciej pnia.

– Patrząc jaki pień! – wykręcił się Rolar, wskazując na mizerną jodłę mojego wzrostu.

– Przyjedziecie wiosną to sprawdzicie – przerwałam spór.

– Leszy go wie, ile jeszcze mamy iść i jaka świnia zeszłej w nocy zostawiła na drodze cztery ślady z parzystymi pazurami. Dzisiejszej nocy zanocujemy pod dachem – dosyć mam dzikiej przyrody i wdzięków koczowniczego życia: jeden bok na ognisku się rumieni, drugiego nad ranem nie możesz rozmrozić.

– Jeżeli wierzyć legendom, samotne chatki należą do złych wiedźm – poważnie zauważyła Orsana. – I zwiedzać je kategorycznie się zabrania.

– Mamy bać się wiedźm? – przypomniał wampir, podnosząc się ze skrzypiących schodków.

– Wiedźma wiedźmie wrogiem – nie zgodziłam się, przypominając sobie własne gorzkie doświadczenia przekonawszy się, że inni koledzy są gorsi niż upiory, a uwolnić się od nich jeszcze trudniej. – Zastukaj na wszelki wypadek, może tam ktoś jest?

Pukać nie trzeba było – drzwi kołysały się na pętlach w takt porywów wiatru, pobrzękując przekrzywioną, pół oderwaną zasuwą. Weszłam w ślad za wampirem, podświetlając pulsarem bardziej z przyzwyczajenia oraz dla Orsany – nam z Rolarem zupełnie wystarczała strużka światła z mdłego kwadratu okienka. W chatce nie ukazał się żaden z gospodarzy – ani złych, ani dobrych. Ona stała pusta przynajmniej od jesieni, stół i ławki okrywała gruba warstwa pyłu, poprzecinanego przez mysie ślady.

– Ja by jednakże jeszcze posiedziała na Świerzym powietrzu – oświadczyła najemniczka po dokładnych oględzinach. – Zdrowsi będziemy.

Nawet Rolar nie zaczął się z nią spierać. W chatce pachniało grobowcem, a Orsana nawet nachyliła się i zajrzała pod osiadłe łóżko, żeby przekonać się o nieobecności trumny. Pod ścianą leżał rozbity dzban, kafle pieca zostały przecięte przez długa rysę, obramowane przez ciemne plamy i zacieki, jakby obok kogoś z obrotu rąbnęli mieczem.

– Zdaje się, że tu była bójka – dodała przyjaciółka. – I mam takie wrażenie, że zwycięzca z minuty na minutę wróci i zada nam bobu.

– Proponuję nie czekać na niego. – Od razu odechciało mi się spać. Chyba bym nawet przebiegła się, chociaż dopiero co ledwie powłóczyłam nogami. Zgasiłam pulsar, poniewczasie zrozumiawszy, że migający w okienku punkcik może przyciągnąć czyjąś nikczemną uwagę. W ciemności uczucie nasuwającego się niebezpieczeństwa tylko się wzmocniło. Określić, skąd właśnie ona napływa, nie mogłam: ona właśnie nadpłynęła, ściskając pierścień wokoło nas. Na chwilę przywidziały mi się szare cienie, bezdźwięcznie ślizgające się pod drzewami, daleko w dole – i w tym samym miejscu w świetle księżyca coś mignęło.

– Oj! – pisnęła Orsana, przypadkowo spojrzawszy w okno. – Tam ktoś jest!

Nie czekając, póki się na nas rzucą, wyskoczyliśmy na ganek, lecz wrogów nie ujrzeliśmy.

– Gdzie? – krótko zapytał Rolar. Orsana obnażonym mieczem wskazała kierunek. Wpatrzyliśmy się i słuchaliśmy, ale nadaremnie. Co by tam było, teraz ono odeszło lub schowało. – Jak ono wyglądało?

– Taki… ruch.

– Jesteś pewna?

– Chcesz, przeżegnam się? – odburknęła najemniczka.

Zamiast odpowiedzi wampir zaczął rozbierać się. Orsana nie od razu zrozumiała, co on ma zamiar zrobić, i widok gołego mężczyzny zastał ją znienacka.. Stęknąwszy i mocno poczerwieniawszy, ona kilka razy odprowadziła oczy, a ja jak zwykle chwyciłam odzież. Orsanę czekał kolejny wstrząs: Rolar rozprostował czarne nietoperze skrzydła, które wydawały się ogromnymi w porównaniu z ciałem, przykląkł na jedno kolano i zwarł skrzydła nad głową. Na transformację poszła najwyżej minuta, szary wilk energicznie otrząsnął się i żywo pogłębił się w las, obwąchując ziemię.

– Z rozumu można zejść! – Orsana przełożyła miecz w lewą rękę. Koniuszek ostrza zdradziecko drżał. – Ściślej – dobrze raz zobaczyć, niż sto raz usłyszeć. Wolha, dlaczego ty nie uprzedziłaś, że wampiry wpierw… rozbierają się?

– A co w tym takiego? Goły mężczyzna – on goły mężczyzna i jest, wampir, troll, elf, gnom, człowiek lub… Słuchaj, Orsana, robisz się czerwona kropka-w-kropka jak szlachetna dziewica, wychowana w klasztorze żeńskim! Można pomyśleć, że w waszej wsi nie było ani jednej męskiej łaźni ze szczeliną między okiennicami.

– Za kogo ty mnie bierzesz? – niezbyt przekonująco oburzyła się Orsana.

– Na pewno nie za wiejską córeczkę. Wiejska dzieciarnia w wieku pięciu lat doskonale wie, skąd biorą się kurczęta, szczenięta i inny drób, pomagają matkom prać i gotować, nie zwracają uwagę na pijawki, nie słyszą o elfickich serach i pod każdymi pretekstami wykręcają się od szkoły. Dalej kontynuować? Wymyśl legendę. Na przykład, o królewskiej córeczce z pierwszego małżeństwa, którą postanowiła usunąć od świata macocha. Oczywiście, ty nie zniosłaś takiej samowoli i, oddaliwszy się w głuchą górską świątynię, pod czujnym kierownictwem bojowych pustelnic pilnie uczyłaś się sztuki bliskiego i dalekiego boju, poszcząc w piątki i medytując w soboty. Przez trzy długie lata doskonaliłaś swoje ciało i rozum, nosząc w sobie plan zemsty. I nareszcie godzina wybiła. Pewnej ciemnej wiosennej nocy wróciłaś do zamku i wymyślnie wykończyłaś perfidną macochę – po długiej rozmowie, w której ty pilnie wyliczyłaś nikczemnej ciotce wszystkie jej zbrodnie przeszłości, teraźniejszości i będące. Pojmując, że ta miła psota nie ujdzie bezkarnie, uciekłaś z zamku, zabrawszy ze sobą uszy tej niedobrej kobiety…

– Po co mi jej uszy?! – wydusiła oszołomiona dziewczyna.

– A ja wiem? W charakterze łupu. Na pamiątkę. By w wolnym czasie wyłupać złote kolczyki.

– Wolha, co to za majaki?

– Ale lepsza, niż historyjka o biednej wiejskiej dziewczynie, która opuściła ojcowski dom w poszukiwaniu lepszego życia. Mi to obojętne, kto ty i skąd, lecz bądź ostrożniejsza w rozmowach z innymi ludźmi… i wampirami. Ciebie mogą złapać za słówka.

Właśnie takiej reakcji oczekiwałam, kiedy po raz pierwszy opowiadałam Orsanie o wampirach. Cały jej wygląd – opuszczona głowa, biegające oczy, nerwowo skubiące warkocz palce – wydawał namiętne pragnienie być jak najdalej ode mnie, przy czym możliwie jak najszybciej.

Nie chciałam poruszać tego tematu. Koniec końców, przyjaciele – oni i tak i przyjaciele. Ja zaledwie wprowadziłam Orsanę na słaby teren legend, żeby na przyszłość udało się uniknąć podobnych błędów.

Nareszcie przyjaciółka głęboko westchnęła, odrzuciła za plecy potargany warkocz, podniosła oczy i rozprostowała ramiona.

– Zgadłaś – wypaliła, starając się możliwie jak najszybciej zrzucić z duszy męczący ciężar. – rzeczywiście uciekłam z domu. Lecz tu o macoszych uszach nie ma mowy. Moja matka i ojciec są żywi i czule kochają się, ale są stanowczo przeciwni mojej służbie w Legionie. Ojciec, rodowy wojak, uczył mnie musztry od wczesnego dzieciństwa – jak teraz pojmuję, po prosto dla rozrywki. Braci u mnie nie było, a małe dziewczynki niczym nie odróżniają się od małych chłopców, oni z takim samym zachwytem bawią się z rodzicami w dorosłe gry. W naszych krajach przyjęto mieć wiele dzieci. Matka, która ledwie przeżyła pierwsze porody, czuła się winna i nie przeszkadzała naszym treningom. Kiedy tata nareszcie zrozumiał, że dziewczynom bardziej przystoi szyć, gotować, tworzyć ognisko domowe i rodzić dziecięta, było już późno. Mnie już nie interesowały wdzięki rodzinnego życia. Chciałam wędrować, bić się, dokonywać wielkich czynów i ratować przepięknych książąt od krwiożerczych smoków, a tu – nada wam, kto by mógł pomyśleć! – przypadkowo dowiedziałam się, że szybko po moją duszę zaczną zjeżdżać się narzeczeni, żebym ja możliwie najszybciej podarowała ojcu długo oczekiwanego potomka męskiej płci, który będzie rozsławiać nasz ród na polu przekleństw. Poczułam się jak… rasowa kobyła, która skazana jest na całe życie stać w boksie tylko dlatego, że jej źrebięta są cenione na wagę złota.

– I uciekłaś – zakończyłam.

– A co byś zrobiła na moim miejscu?

– Na twoim miejscu ja bym nie robiła z tego tajemnicy dla przyjaciół z takiej błahej historii. No, uciekła i uciekła, tak bywa. Po statystyce, spod korony będzie zbiegać każda co dziesiąta narzeczona… A pewnego razu uciekli nawet rodzice i goście – kiedy po raz pierwszy zobaczyli narzeczonego. Zaręczyny przez portrety – to, powiem tobie, ryzykowna sprawa. Czym bogatszy klient, tym więcej pochlebia mu malarz. A ten narzeczony i na portrecie niepoważnie wyglądał…

– Wolha – pomilczawszy, uroczysto ogłosiłaś Orsana – ty najlepszy przyjaciel, którego tylko można pragnąć. Twoje idiotyczne historyjki są sto razy lepsze, niż czyjeś fałszywe współczucie.

Ja roztargnienie kiwnęłam, przeczesując oczami lasu, który pochłonął Rolara. Wiatr przygnębiony zawodził wśród chronicznie żółtych drzew. Do niego doszły odgłosy czegoś innego, na razie jeszcze dalekie, ale przenikliwie wyjąc. Sądząc po nich, tutejsze lasy obfitowały w wilki.

– Wolha… – Orsana nieśmiało dotknęła mojego łokcia, przyciągając uwagę. – A wcześniej widziałaś? No… gołego?

– Luzem – niedbale opędziłam się. – Na szóstym kursie my ich otwieraliśmy po pięć sztuk w tydzień!

– Ot mówią – u mężczyzn myśli tylko o jednym, a wystarczy na minutkę wyjść – i co słyszę?! – Rolar powstał obok z nami tak nagle, że Orsana odskoczyła na bok, a ja nie utrzymałam się od zduszonego okrzyku. – Gdzie moja odzież? Czy dalej chcecie lubować się moim silnym, giętkim, pięknie rzeźbionym ciałem?

Wampir, uśmiechając się, wypiął pierś i naprężył zgięte ręce, demonstrując niezbyt dużą, lecz zupełnie plastyczną muskulaturę. Orsana udawała, że najbardziej przejmuję ją złamany paznokieć.

– Jeszcze raz tak się podkradniesz – i z twojego pięknego ciała zostaną dwa zakurzone ślady i obłok popiołu w powietrzu – zawarczałam, naręczem włożywszy mu w ręce odzież. – znalazłeś jakiekolwiek ślady? Orsana nie myliła się?

– Jakiekolwiek – znalazłem. – Wampir poskakał na jednej nodze, próbując trafić w nogawkę. – Tam nie opędzisz się od wilczych śladów. Obok przebiegało duże stado. Możliwe, wypędzało zwierzynę… albo ktoś je gonił. Na czterech łapkach. Proponuję iść dalej po drodze, kiedyś las i tak się skończy, a w czystym polu od razu przegramy. Lub możemy przenocować w chatce, zabarykadowawszy drzwi i okna, lecz osobiście ja – jestem przeciw.

– Ja też – stwierdziła Orsana.

Ja nie zaczęłam potwierdzać oczywistego.

Ściemniło się ostatecznie. Mdła gwiezdna poświata uwięzła między wierzchołkami drzew, nie dosięgając ziemi. Całą wiorstę przekroczyliśmy w pełnym milczeniu, ramię przy ramieniu, nie czując zmęczenia, potęgowane przez ssanie w żołądku.

Las śledził nas tysiącem oczu – wpierw urojonych, a potem zupełnie realnych. Pierwsza nie wytrzymała Orsana:

– Nie podoba mi się ich kompania! – I demonstracyjnie obnażyła miecz.

– No po co tak kategorycznie? – miękko zarzucił jej Rolar. – Wilki – znachorzy linka.

– Ja nigdy nie ufałam lekarzom samoukom – przewarczała dziewczyna, w napięciu wpatrując się w ciemność. – Za twoje pieniądze i tak zagoili by ciebie na śmierć. Patrzcie no, urządzili konsylium…

Ktoś w zieleni bezszelestnie krążył wokół nas. Mimowolnie przyśpieszyliśmy kroku. Wilki się nie opóźniały. Szare cienie migały pośród pni, jeden chodził po drodze po naszych śladach, nawet nie próbując ukryć swojej obecności.

– Nie niepokójcie się, latem wilki będą napadać tylko na samotnych i bezbronnych podróżników – niepewnie powiedział Rolar.

– Ty jeszcze powiedz, że złożyli ślubu wegetarianizmu. – Najemniczka była nastawiona dość pesymistycznie.

Wampir nie znalazł odpowiedzi.

Honorowa eskorta mnożył się. Dwie smugi migotały wzdłuż poboczy, w lesie potrzaskiwały gałęzie pod ciężkimi łapami.

– Tobie nie wydaje się, że dla takiej ilości wilków my jesteśmy samotni i bezbronni? – drżącym głosem przypuściłam. – Pomów z nimi, co? Napomknij tak między innymi, że my starzy, niesmaczni i chorzy na dżumę…

– Ja? – zdziwił się Rolar. – Kto ci powiedział, że umiem rozmawiać z wilkami?

– Ty przecież potrafisz się w nie przekształcać!

– No i co? To dwie różne rzeczy. Chodźcie bliżej do pobocza.

– Po co?

– Róbcie, co wam mówię! – ryknął wampir.

– Tam też są wilki! – spróbowała sprzeciwić się Orsana.

– Są wszędzie, więc jaka różnica?

Po cichu przesunęliśmy się do skraju drogi. Wilki, podtrzymując dystans, cofnęły się w głąb gęstwiny. Ich niezrozumiałe zachowanie działało na nerwy bardziej, niż sama ich obecność. Jeżeli oni chcą na nas napaść, to dlaczego tego nie robią?

– I co, ugrzęźli za nami? – powtórzyłam głośno.

– Przestraszyła się kompania – ironicznie przypuścił wampir… -Las przecież dookoła, noc, nieczyste siły wszędzie łażą. Z wiedźmą będzie spokojniej.

– Acha, jako konwój z więźniami – potaknęła Orsana.

Pozostawało tylko zrozumieć, dokąd nas prowadzą.

– Kiedy, a nie dokąd- poprawił Rolar – ich jest coraz więcej, z całego lasu się zbiegają. Nie rozumiem, jak oni będą chcieli nas rozdzielić, dla wszystkim niestarzy nawet po kęsie… – Wampir ze zdziwieniem przekrzywił się na najemniczkę. – Ty co?

– Wyobraziłam sobie, jak będą losować i komuś przypadną w udziale twoi buty…

– A dlaczego od razu moje? – obraził się wampir. – od twoich, ręczę ci, nic nie jest apetyczniejsze. Chcesz, zdejmiemy buty z cholewami i porównamy?

– Dobra, ponumerujecie – mrocznie poradziłam – dlatego że, losowanie zaraz się zacznie.

W poprzek drogi, jak od linijki, siedzieli wilki.

Zatrzymaliśmy się. Zwierzęta, które towarzyszyły nam już drugą milę, również. Zebrały się w kupie, pchając się, warcząc i niedwuznacznie się oblizując.

Przepłynęli – wypuściła powietrze Orsana.

Za plecy przeciągle zawył przewodnik stada.

Szara lawina, zatrwożona przez dźwięk, lunęła na nas z wszystkich stron.

– Na drzewa!!! – nienaturalnym głosem wrzasnął Rolar, dając przykład, wskazując gałęzie, które zwisały nad naszymi głowami.

Rzuciliśmy się w rozsypce. Ja z rozbiegu chwyciłam się za dolny sęk pierwszego drzewa na które trafiłam, wbiegając nogami po pniu, na jakiś moment zawisnąwszy głową w dół, i wykrzesawszy z siebie ostatnie siły, cudem podciągnęłam się i osiodłałam gałąź. Wilk skoczył w ślad za mną, lecz sztylet Orsany okazał się szybszy. Szara kreatura znieruchomiała w powietrzu i z charczeniem spadła na ziemię, ja zaś wdrapałam się na drzewo, jak wiewiórka, zbyt przestraszona, by obracać się i sprawdzać, czy nie wisi mi wilk na kostce.

Zatrzymałam się, poczuwszy, jak wygina się i poskrzypuje pod moją wagą drzewo do wierzchołka pień, który okazał się brzozowy. W dole złowrogo snuły się szare cienie, a ilość świecących oczek naprowadzała na myśl pszczeli rój. Zagrażające ryczenie nie ucichło ani na minutę, z rzadka przelatując się z piskiem i szczękaniem zębów – wilki ciągle próbowały wspiąć się po pniu, ale na szczęście, nie osiągali sukcesów. Nabrałam tchu, pomagając sobie, chwyciłam za gałąź i obejrzałam się po bokach, wyglądając przyjaciół. Orsana pomachała mi ręką. Do okupowanego przez nią świerku było przynajmniej trzy sążnie. Wampir siedział tam także, trochę niżej – miał piękny widok na pupę Orsany, mocno obciągniętej spodniami.

– To jakieś dziwne wilki! Kysz! Kysz stąd, zachłanne kreatury! – donośnie oburzał się Rolar, po kolei spoglądając w dół i wzwyż. – Wolha, no zrób coś! Zamień ich, powiedzmy, w zajączki… nie, lepiej w myszki!

– Nie, w zajączki! – zaprotestowała Orsana. – Ja się myszek boję!

– W coś innego niż wilki?!

Nie zwracając uwagi na zwykłą pyskówkę, patroszyłam torbę w poszukiwaniu niezbędnych ingrediencji. Pachy… zajączki… co wyjdzie! Nasion jemioły leżały u góry, a zza mieszka z potłuczoną skorupą wypadło wyjąć i rozłożyć na kolanach niemal połowę wiedźmińskiego arsenału. Tarty korzeń żuczkojada cienką białą strużką wysypywał się z uszkodzonej paczki. Siedzący pod drzewem wilk zakrztusił się i wetknął nos w trawę, parskając i drapiąc łapami mordę. Zainteresowawszy się, ja już rozpuściłam proszek na wietrze. Nocne powietrze zapełniło się kakofonią kaszlu, zgrzytu zębów i wyjącej bezsilnej złości.

– Wolha, my prosiliśmy zmienić ich, a nie zaziębić! – Orsana na wszelki wypadek zasłoniła twarz kawałkiem kurtki.

– Nie niepokój się, to nie jest zaraźliwie – opędziłam się, z ciekawością obserwując wilki. – Słuchaj ciekawie, działanie żuczkojada nie rozpowszechnia się na ssakach, przynajmniej, w nauce są nie znane przypadki tak ewidentnie wyrażonej alergii u przedstawicieli rodu…

– Wolha, żeby ciebie, ty tam dysertację piszesz?! – Na ten raz Rolar i Orsana wykazali dziwną jednomyślność.

– Zgoda, zgoda, już czaruję – obiecałam, mieszając jemiołę i skorupę. Palcem wskazującym, po drodze wędrówki słońca, wyszeptałam przygotowujące zaklinanie.

Moi towarzysze też znaleźli sobie zajęcie – zaczęli strzelać w wilki szyszkami, współzawodnicząc między sobą. Zwierzęta, i bez tego niezbyt przyjacielskie, wpadły we wściekłość. Non stop ryczeli, skakali na drzewa z rozbiegu i rozjuszeni gryźli pnie, wypluwając korę. Spowodować nam jakiś strat, prócz moralnej, nie udało się, lecz nie kosztowało zapomnieć, że gdzieś w pobliżu łazi chłop z siekierą, który przyszedłby tu z miłą chęcią. O “drwalu” opowiedziałam przyjaciołom po drodze, i Rolar długo wypominał mi, że ja nie zrobiłam tego wcześniej – siekiera mogła by stać się trofeum.

Do okiełznania wilków wybrałam zaklęcie Iswara Kozopasa, jego uproszczony wariant. Skomplikowany kosztował Iswara życie i wśród jego zwolenników nie znalazło się ani jeden chętny spróbować, tak jak właśnie Iswar go skomplikował, ponieważ zapiski tak przemyślanego doświadczenia nie zostały. Zaklęcie powodowało przywidzenia i panikę u zwierząt, które wciągały powietrze z kilkoma drobinami mieszanki, a poprzedzającym zaklęciem dodałam mu wybiórczość – działa tylko na wilki.

– Cyp, cyp, cyp – przejęta mówiłam, szczyptą rozsypując proszek.

Lecz wilki, nawąchawszy się przedtem, nawet nie zwróciły na niego uwagi. Prawdopodobnie, proszek zwilgotniał lub żuczkojad posłużył jako odtrutka. Przyznawać się, że poplątałam zaklinanie, bardzo nie chciałam. Tak niby i nie plątałam…

– Cóż wypada działać według starej modły, jeżeli wcześniej las się nie spali – zawarczałam, koncentrując między dłońmi bojowy pulsar. I czemu malarze kochają nas malować z tym świństwem z rękach? I jeszcze rysują niepoprawnie, jakbyśmy nimi się bawili wcale na nie nie patrząc. Spróbuj nie popatrzeć, kiedy u ciebie w rękach czterdzieści wjm, a błyskawica kulista ma tylko dziesięć czy dwadzieścia!

Lecz puścić w ruch jego już nie trzeba było. Wilki odpadły od pni, jak morska fala z nieprzystępnego pasma skał. Jak na komendę, skręcili głowy na zachód, prychnęły i ze zgodnym wyciem rzuciły się w pogoń za nowym łupem.

Po upływie liczonych sekund polana opróżniła się.

– Jak myślicie, te kreatury znają technikę stepowców – poddać się i odegrać pośpieszną ucieczka, wyciągając wroga zza ścian fortecy? – Rolar pokręcił w rękach ostatnią szyszkę i rzucił ją w kapitulującego przeciwnika.

– Nie, zdaje się, uciekli naprawdę.

– Złazimy? – nieufnie uściśliła Orsana, spoglądając w dół, jak kot, zagoniony na dach przez podwórkowego psa.

– Wleźć zawsze zdążymy. – Gałęzie skończyły się i zawisłam na rękach, miotając nogami w powietrzu – Dzieci, ja sam nie zejdę! Ja-a-a! Aj!

Spadać okazało się z niewysoka, ponadto – w mech. Pocierając stłuczony tyłek, namacałam szelkę torby, zabrudzoną w lepkim błocie i podciągnęłam do siebie. Znajomy mdlący zapach nos.

– Rolar! Orsana!

Rubinowa głownia chętnie odezwała się na błysk pulsara. Sztylet Orsany leżał pośrodku mokrej śluzowatej plamy, dokładnie przedstawiającej zarys zabitego przez najemniczkę wilka.

Pochyliliśmy się nad plamą, jak drewniani idole staruszków.

– To nie prawdziwe wilki – nareszcie wycisnął z siebie Rolar.

– Genialnie! Jak domyśliłeś się?! – Orsana załamała ręce w udanym zachwycie. – Może taki mądry, zgodnie wyjaśnisz, czego oni od nas chcieli?

– Nie od nas – pokołysał głową wampir. – Od niego. Oni prześladowali nas w nadziei, że Władca, który od nich umknie się w końcu ujawni.

– Niepotrzebnie mieli nadzieję.

– Nie niepotrzebnie. On rzeczywiście przyszedł i poprowadził ich za sobą. Gdybyśmy byli stadu potrzebni, ono by się rozdzieliło. Wpadli w rozpacz zażądać rearu po dobremu i próbują schwytać Arrakktura siłą.

Ja nie uwierzyłam swoim uszom:

Len tu był?! Ty jego widziałeś?

Wampir kiwnął:

– Przelotnie. Na szczęście, on okazał się zbyt mądry, by przyjąć bój, dogonić zaś uciekającego Władcę nie będzie mógł żaden wilk – a metamorfy ani trochę są bystrzejsze od zwyczajnych wilków. Widocznie, ich intelekt zależy od wybranego ciała.

– Jak myślisz, Len wróci? – żałośnie zapytałam.

– Jestem pewny. I wewnętrzny głos podpowiada mi, że te kreatury też tak prosto od nas nie odczepią się.

Orsana, siedząc na mchu, zacięcie ocierała brudny sztylet.

– Znachorzy linka! – przedrzeźniała go. – Dobre, sławne wilki! Wolha, ty z pewnością, żartowałaś, kiedy powiedziałaś, że u wampirów jest niejaki szósty zmysł, za pomocą którego oni rozpoznają wszystkich żywe istoty?

– No dobrze, pomyliłem się! Kajam się i pełzam u twoich stóp! Jesteś zadowolona? – odburknął Rolar. – Trzeba wynosić się stąd. Szybko łożniacy zrozumieją, że, pognawszy za ofiarą na gapę, zostawili trzy pierwsze.

– Bez koni daleko nie pójdziemy – zaniepokojona zauważyła Orsana.

– Lepiej podejść kawałek niż zostać w tym miejscu – uwaga Rolara była nie pozbawiona sensu. Najemniczka włożyła sztylet w pochwę i zerwała się na równe nogi. Podchwyciłam torbę i poszłam za przyjaciółmi.

Ku naszej ogromnej uldze, las wkrótce się skończył. Nad polem migotały rzadkie gwiazdy, księżyca nie było widać. Okazało się, wilki złapały nas w jakiejś setce kroków od skraju lasu, dniem my dawno byśmy go zauważyli zarysował się przebłysk. Rolar gwizdną na dwóch palcach, przeleciało echo nad śpiącą równiną, i nie zdążyło się zgubić wśród łagodnie położonych pagórków, jak zmieniło się narastającym tupotem. Na przodzie biegł Karasik, bok w bok z nim – Wianek i kilka kroków dalej – Smółka. Byłam gotowa pocałować ją w czarną szkodliwą mordę, lecz odłożyłam czułości na potem i szybciej wskoczyłam do siodła. Bardzo w porę. Tylko wyszperałam drugie strzemię i wyprostowałam się, jak kobyła pisnęła, stanęła dęba i bez popędzania rzuciła się naprzód. Cudem utrzymawszy się w siodle, obejrzałam się i nieomal spadłam z własnej winy – od podnóża lasu szybko rozpełzał się czarno szary cień. Przejęcie zawodząc, wilki zbudowały szerokie półkole, jak konie wyścigowe podczas obławy i rzucili się w ślad za nami. Oni niezbyt się rwali do roboty, i wkrótce pojęłam, dlaczego – na przodzie zabłyszczała rzeka.

Mnie dogonili Rolar z Orsaną. – niezupełnie słusznie, konie ich poniosły i instynktownie przybliżyły się do Smółki.

– Zaprzestali oblężenia, nie zostawiwszy nawet pary wartowników! – Najemniczka niebezpiecznie zwiesiła się w lewo. – Widocznie, rozważali jak Rolar co do koni – w polu między rzeką i lasem my nie będziemy mogli wykonać żadnego ruchu.

– Co to jest za trakt bez mostu?! – rzuciłam się na boga winnego wampira. – Wy co, towary z brzegu na brzeg przerzucacie z katapulty? A kupcy z rozbiegu po wodzie biegną?

– Dlaczego? Most jest tylko w nocy. Przy nim zazwyczaj dyżuruje stróż, za symboliczną opłatą…

– Gdzie?! – przerwałam, zdecydowana oddać wszystko do ostatniej nitki stróżowi, byle jak najszybciej wynieść się z tego brzegu.

– Powinien być na przodzie, na trakcie- zmieszanie odezwał się wampir. Droga, dotychczas prowadząca pod górkę, dała nurka w dół, i Krogania otworzyła się przed nami w całej wspaniałości stromych brzegów i potężnego łożyska, dwa razy szerszego od Pieszczoty.

Most i naprawdę był. Jego zniszczony szkielet bardzo malowniczo dymił się pod księżycem, przypominając szkielet gigantycznego smoka. Lecz osadzać koni nie pomyśleliśmy – wilczy krąg otoczył brzeg i teraz zaciskał się, odciąwszy drogę powrotu.

– Jeżeli spróbujesz dać nurka, już nie wynurzysz się – mrocznie obiecałam Smółce, mając nadzieję, że budowniczym starczyło rozumu nie stawiać most w samym szerokim i najgłębszym miejscu.

Skok z wysokiego brzegu w nieznaną rzekę i bez tego zostawia masę niezapomnianych wrażeń, a kiedy wwalasz się tam konno na koniu, twoje uczucia można wyrazić tylko słowem: “Imruk (Przypomnienie autora: Bardzo nieprzyzwoite trolle przekleństwo. Często wykorzystuje się je ze słowem “pełny”)!!!” Opowiadając o podobnych momentach, który przeżyłam oni przeszczęśliwi wkręcą, że “całe życie przeszło mi przed oczami”, lecz ledwie zdążyłam dotrzeć do siedmiu lat, kiedy pojęłam, że jeszcze nie długo po będę na tym świecie – jako głucha, ślepa i z okropnym świerzbem w nosie. Pokręciwszy głową i mrużąc oczy, ja mniej więcej doszłam do siebie. Szybko obejrzałam się. Smółka szybko, celowo płynęła naprzód, rozgarniając wodę nie gorzej od kaczki. Konie wyraźnie opóźniały się. Zobaczyć, czy są na nich jeźdźcy, nie udało mi się.

Kobyła już dotykała kopytami dna, kiedy wilki nareszcie zdecydowały przyłączyć się do zawodów pływackich. Prawda, skakać z rozbiegu nie zaczęli, a ostrożnie zeszli po brzegu.

Po upływie kilka minut konie dostały się na mieliznę i westchnęłam z ulgą – nasze straty ograniczyły się do brody Rolara, bez śladu zginowszej w wirze. Wampirowi starczyło jednego spojrzenia, by stwierdzić:

– Z ogierami tu nie podejdziemy, brzeg zbyt stromy. Wolha, ty ze Smółką wydostawajcie się i skaczcie konno, a my z Orsaną puścimy się wzdłuż mielizny, poszukamy…

– Kiedy znajdziecie, wtedy wszyscy razem wydostaniemy się stąd – przerwałam. – Ty co? Was tu bez soli zeżrą, a ja z góry będę się lubować?

– Z dołu tobie będzie mniej do lubowania – odburknął Rolar. – Leź, jak mówią… głupia!

– Co?

Głos ja nie podnosiłam, lecz po moim tonie wampir pojął, że żreć go będą nie tylko wilki, i rozsądnie się zamknął.

Wilki powoli, lecz nieubłaganie zbliżały się. Na przodzie biegł przywódca, zachłannie błyskając oczami, jak idący na abordaż pirat. Dla efektu mu brakowało mu tylko jatagana w zębach.

Smółka chrapnęła i cofnęła się, gotowa znów zabawić się w wyścigi konne, lecz na środku rzeki przed pływającymi łożniakami zjawił się wysoki wodny pagórek, zawrócił, opasał krąg, i kreatury z piskiem zginęli w wirze. Pozostali szybko wrócili się z powrotem do brzegu. Ktoś zdążył, lecz dla wszystkich szczęścia nie starczyło…

– Duża ta ryba – oznajmiła lodowatym głosem Orsana.

– Patrząc, czym ją karmili – najmniej oszołomiony odezwał się wampir.

Ocalałe wilki wdrapały się na stok i zbiły się w kupę, rycząc i zawodząc. Żal było na nie patrzeć, ale bardzo przyjemnie było uświadamiać sobie, że i one mogą na nas tylko popatrzeć.

– Dlaczego nie szukają miejsca gdzie jest w bród? – zastanawiałam się, spoglądając wzwyż – nie czeka na nas tym brzegu druga połowa stada, które rozdzieliło się przed spaleniem mostu.

– Prawdopodobnie wiedzą, gdzie jest. Dziesięć wiorst stąd, kierując się w górę rzeki.- Rolar, strząsnąwszy odrętwienie, zawrócił konia. – Pojechali, nie będziemy tracić czasu. Jeżeli szybko znajdziemy most, to do świtu zdążymy odgrodzić się od nich jeszcze jedną rzeką. Dobra, macie doświadczenie w podpalaniu mostów? Nie? No to, trzeba będzie improwizować…

Загрузка...