Zaniepokojona zleciałam na dół, skacząc po kilka stopni. Kiedy z rozbiegu otworzyłam na oścież drzwi, wilk wciąż był tam. Na widok mnie podskoczył, nastroszył się… a potem przycisnął uszy, jak nieszkodliwy pies, podszedł do mnie i położył się u nóg, z winą zaglądając w twarz i merdając ogonem. Rzuciłam się przed nim na kolana, objęłam za szyję i wtuliwszy w gęstą sierść z cierpkim zapachem leśnego zwierzęcia, rozpłakałam się z ulgi.
Rolar i Orsana, którzy spóźnili się ode mnie parę sekund, nie śpieszyli się triumfować, trzymając się z dużej odległości od wilka. Wampir zaczął pierwszy:
– Wolha, jesteś pewna, że on nie…
W tym samym momencie koniuch pani Biełozierskiej akurat przyprowadził nasze konie, wyczyszczone i osiodłane – wczoraj wieczorem kilka razy powtórzyliśmy mu (na wszelki wypadek, bo u koniucha był dziwny zwyczaj kiwania głową jak u nierozumnego cudzoziemca), że konie będą nam potrzebne już o świcie, ale sami zaspaliśmy. Smółka, zobaczywszy mnie w objęciach z wilkiem, zazdrosno parsknęła i zaryła ziemię ostrym kopytem nie pokazując, zresztą, przerażenia. Dotychczas nie pomyliła się ani razu, i wszystkie wątpliwości co do autentyczności wilka opadły. Mój język nie chciał nazywać go „Lenem”, nawet raz próbowałam i zamilkłam, zmieszawszy się – to tak jakby pod nieobecność przyjaciela chciałam rozmawiać z jego wiernym psem, zwracając się do niego imieniem gospodarza. Zresztą okazało się, że wołać wilka, jak i wydawać mu polecenia nie trzeba – on doskonale rozumiał mnie bez słów, podporządkowując się moim gestom albo czytając myśli. Rolar, któremu zadałam to pytanie, najpierw roześmiał się, a potem zamyślił się. Według niego, nikt nie wiedział jak wygląda wieczne życie po śmierci. Całkiem możliwe, że wilk nadal posiada telepatyczne zdolności Władcy.
Na Orsanę wilk podejrzanie zawarczał, za to Rolara przyjął nawet bardziej przyjaźnie, niż mnie za pierwszym razem. Kucnąwszy, wampir ostrożnie pogłaskał zwierzę, które do niego podeszło i pokiwał głową:
– Chudy jak szkielet. Tak nie pójdzie, trzeba przez te dwa dni, które zostały nam w zapasie, go odkarmić, inaczej nie będzie miał sił do podróży i transformacji.
– Za dwa dni?!
– To nie jest zwyczajny wilk. Szybko dojdzie do siebie; z odpoczynkiem i dobrym pożywieniem wystarczy mu kilka godzin. – Rolar, przytrzymując spadające spodnie, podał mi swój pas. Orsana pogrzebała w torbie i zaproponowała wampirowi motek kosmatej wełnianej linki na zamianę. – Ale musimy się pospieszyć.
Z pasa wyszła świetna obroża, szeroka i trwała. Wilk przyciskał uszy, szczerzył zęby i próbował wykręcić mordę, póki zapinałam sprzączkę wsadziłam dolny koniec przez pętelkę, lecz zazwyczaj zachowywał się bez zarzutu. Następnie przywiązałam do pasa pozostałość linki (dość długiej na dwadzieścia łokci), okręciłam wolny koniec na rękę i wskoczyłam w siodło, barwnie przedstawiając, że jak ptak wylecę z niego, jeżeli wilkowi przyjdzie do głowy zerwać się na bok. Ale nie puszczę, nawet jeśli będzie mnie to kosztowało życie}.
Teraz zostało nam tylko pożegnanie z panią Białozierską; etykieta nie pozwala pędzić po schodach na złamanie karku, więc tylko przestąpiła próg, dokładnie skrywając ciekawość. Speszyłam się, więc ceremonią pożegnania zajął się Rolar, obsypawszy damę komplementami i zmysłowo pocałowawszy uprzejmie wyciągniętą rękę (Diwiena zdumienia przekrzywiła się na jego dziwną brodę, lecz niczego nie powiedziała). Wampir grał naturalnie, jakby często wpadał w odwiedziny do królewskiego pałacu, odwiedzając “spokrewnioną jako kuzyna kuzynkę”. Ciekawie, gdzie nauczył się ogłady? Na pewno nie w witiagskich koszarach. Może Orsana ma rację i naprawdę wysłali go jako szpiega?
Zanim wróciliśmy na trakt, wstąpiliśmy do jednej wsi, gdzie kupiliśmy u rzeźnika pud mięsa wprost od krowy i od razu odcięliśmy dla wilka spory kawałek. Kilka minut obserwowaliśmy, jak wilk z rykiem go pożera. Przechodzący nieopodal ludzie rzucali na nas nienawistne spojrzenia, lecz nas nic nie wzruszało. Niech ktoś spróbuje zaatakować nas albo wilka.
Przez wilka musieliśmy radykalnie zmniejszyć tempo. Mógł biec równo z końmi, ale kosztowało go to wiele wysiłku. Serce mi się krajało, kiedy zaczynał utykać i zwalniać, a następnie robił rozpaczliwe szarpnięcie wprzód doganiając nas. Wziąć go na siodło nie mogłam, tak że musieliśmy prawie co godzinę zatrzymywać się i czekać, póki nie nabierze tchu i nie przekąsi. W jeden dzień przejechaliśmy tylko połowę zwyczajnej trasy. Wieczorem znów zaczął padać deszcz i kiedy ukazało nam się miasto (“Bras,- zakomunikowało Rolar – jedno z największych miast Kraju Jezior; można nawet powiedzieć, że jedyne”), zdecydowaliśmy nie kusić losu i przenocować na opustoszałym podwórzu, którego najwidoczniej rozbójnicy unikali. Do wieczora zostały niecałe dwie godziny, lecz woleliśmy stracić je, aniżeli życie.
Patrząc na wyludniony Kraj Jezior można by rzec, że bras był stolicą, będąc wielką wsią z dużym ściekowym rowem po środku). W twierdzy mieszkała niezbyt wysoko postawiona osoba, wycieńczona kacem po wczorajszym spacerku – nawet strażnicy nie uniknęli tej żałosnej doli i teraz siedzieli na kucach po obu stronach zwodzonego mostu, trzymając się za pionowo postawione halabardy. Waleczni wojownicy obrzucili nas obojętnymi spojrzeniami, nawet nie zainteresowawszy się dokumentami i celem wizyty.
Czym dalej od twierdzy, tym rzadziej spotykaliśmy kamienne domy, które zmieniły się na drewniane chałupy. Na ulicach kipiało życie. Szczury, koty i wróble bez żadnego zażenowania śmigały między nogami wesołego ludu. Zatrzymawszy jakiegoś oberwańca, spytaliśmy go o drogę do najbliższego zajazdu, który okazał się być jedynym w miasteczku. Więcej takich placówek nie było potrzebnych: świętymi przybytkami, malowniczymi krajobrazami, historycznymi miejscami i innymi osobliwościami Bras nie mógł się pochwalić, ale przejezdni kupcy byli całkowicie zadowoleni.
Jak na ironię losu, tylna część zajazdu ściśle przylegała do cmentarza. Główna droga, prowadząca do cmentarza, okazała się być najlepszym traktem w całym miasteczku Poszło na nią tysiące płyta szarego i różowego granitu, najczęściej spotykanego w elewacji świątyni. Pragnęło się po niej chodzić całe życie. Po niej pragnęło się przenieść narzeczoną na rękach. Nie zdziwiłabym się gdyby kondukt pogrzebowy dotarłszy do bramy, zawracał, by zafundować nieboszczykowi powtórkę z rozrywki.
Rolar, chichocząc, zakomunikował, że dwadzieścia lat temu była tu zwyczajna wiejska ulica, niebrukowana z licznymi dziurami, ale belorski król umówił się z elfickim na budowę pałacyku i drogi prowadzącej do niego, żeby monarchowie i ich ambasady mogły bez zawady spotykać się na neutralnym terytorium Kraju Jezior. Beloria odpowiadała za dom, Jasny Grad – za drogę. Elfy uczciwie wypełniły swoją część umowy, a ówczesny brasowski namiestnik nie wytrzymał i zwiał razem z przeznaczonymi na ten cel pieniędzmi. Do tej pory go szukają, lecz nikt się nie spieszy z powtórnym sfinansowaniem pałacyku, chociaż nawet głupiec wie, że ghyr go szybciej znajdzie niż sam tu przyjdzie z własnej woli.
Z okien zajazdu był piękny widok ogarki od świeczek, nagrobki, wianki, kwiatki i czarne figury, szlochające nad grobami. Gospodarz placówki i służąca dawno przyzwyczaili się do tego życiowego widoku, ale nieliczni przejezdni byli innego zdania. Orsana starannie patrzyła sobie pod nogi, Rolar machinalnie wygwizdywał znany motyw “Ostatniego”, a ja mamrotałam rozdrażniona, że zazwyczaj magom i ich pomocnikom płacą za nocleg na cmentarzu, ale aż do tej pory nigdy się nie zdarzyło żeby było odwrotnie.
Nie musiałam płacić. Nie wpuścili mnie z wilkiem do zajazdu. Gospodarz był nieugięty – jego żona ubóstwiała koty, trzymała ich co najmniej z tuzin, koci smród płynął nie tylko z otwartych na roścież okien i drzwi – nawet z rury.
Pomyślałam. Nie chciałam zostawiać wilka na ulicy. Przecież mógł znów zwiać, ugryźć kogoś, wszcząć bójkę z psami, lub, co gorsza, mogły nas znowu dogonić metamorfy. Na szczęście odpowiedź znalazła się sama – jeden z miejscowych, podsłuchawszy naszą rozmowę, zaproponował mi nocleg w jego szopie na siano. Teraz nie wiadomo, kto z nas został zwycięzcą – ja w szopie na siano czy Orsana z Rolarem w zaśmierdziałym kotami cmentarzu.
Przez całą noc siano szeleściło, piszczało i potrzaskiwało, szare cienie biegały po ścianach i donośnie zeskakiwały na klatki z królikami. Wilk wciąż zrywał się w teren i ganiał natrętne szczury (mam nadzieję, że tylko ganiał), a wracając, skręcał się w kłębek u mnie w nogach i zaczynał szukać pcheł, dźwięcznie kłapiąc zębami. Około trzeciej godziny histerycznie zarżał koń w pobliżu. Wydało mi się, że to była Smółka, więc wyskoczyłam by jej poszukać i już na ulicy zrozumiałam – przypomniałam sobie – że to koń z zajazdu, a właścicielką głosu była jedna z gospodarczych szkap… Tak, że nie spałam całą noc, a dorywczo drzemałam.
Obudziwszy się wraz z pierwszymi kogutami, wyskoczyłam z szopy, szczękając zębami od zimna. Słońce jeszcze nie wzeszło, a trawa była tak przesiąknięta rosą, że można ją było zbierać garściami. Zjadłszy śniadanie razem z gościnnymi gospodarzami, odwdzięczyłam się im za nocleg, przeczytawszy nad zieleniącymi się grządkami zaklęcie “by w ogrodzie warzywnym wszystko rosło” (bardzo prościutkie i efektowne zaklęcie – natychmiast zaczyna rosnąć marchewka, ziemniaki, rzepa, buraki, ogórki, koper, chrzan, lebioda, mlecz, pokrzywa i mokrzyca – na ogół, wszystko, czym mógł się pochwalić przyzwoity ogród warzywny).
Orsanę i Rolara spotkałam u bramy zajazdu. Czule objąwszy rozdzielający ich słup, prowadzili powolną, lecz niewątpliwie rzeczową rozmowę, zapomniawszy o osiodłanych koniach, które zdążyły rozejść się po okolicznych krzakach. Smółka, niewzruszona, kończyła jeść świerkowy, przyozdobiony wstążkami wianek, leżący na świeżym grobie, a ogiery melancholicznie szczypały trawę wokół omszałych nagrobków. Zauważywszy mnie, wampir i najemniczka odskoczyli w różne strony, zalali się rumieńcami i, synchronicznie wykaszlawszy się, zaczęli życzyć mi dobrego dnia. Milcząco wskazałam palcem boczną część cmentarza, oni obrócili się, stęknęli i rzucili się łapać swoich czworonożnych przyjaciół. Nie było łatwo – przez noc odzież i włosy przyjaciół tak przesiąkły kocim zapachem, że konie parskały i cofały się, rezygnując z podejścia do gospodarzy.
– Przed wieczorem będziemy w Arlissie – obiecał Rolar, jakoś obłaskawiając Karasika. – Tylko wpierw zrobimy nieduży postój i zajedziemy do Kuriak.
– Do Kórników? – nie dosłyszała Orsana. – Po co?
– Ku-ria-ki. Nazwa wsi, a przy okazji największej stajni koni w całej Belorii. Zupełnie prawdopodobne, że łożniaki kupują konie właśnie tam.
– A jeżeli nie?
– Posiadacze stajni, jak wszyscy handlowcy, konkurują z innym i doskonale wiedzą, kto, kiedy, kogo, co i ile sprzedał.
– Tak, on powie ci powie! – zwątpiłam, w porę szarpiąc Smółkę za powód. Przechodząca obok baba nigdy nie domyśliła się, w jakim niebezpieczeństwie były jej nosidła, które zainteresowały wszystkożernego konika.
– Jak nie powie od razu to zaprowadzę w ciemny kąt, szeroko się uśmiechnę i zaproponuję obopólne warunki. – Patrząc na wampira, nie sposób było się domyślić czy mówi poważnie czy też żartuje.
Ruszyliśmy w drogę, ale u przy wyjeździe z Brasa zauważyłam sklep Zielarza, pospieszyłam się i, poprosiwszy przyjaciół by troszkę poczekali, weszłam do środka. Właściciel sklepu nie był magiem, lecz w ziołach można było przebierać, wszystkie były zebrane według opisów i dat, co jest wyjątkowo skuteczne. Postałam w sklepie jeszcze z pięć minut i wyszperałam brakujący składnik. -. Niedbale włożywszy pakunek do kieszeni, rozliczyłam się, wyszłam i znów wskoczyłam na konia. Orsana bez szczególnego zainteresowania zapytała, co było mi potrzebne, na co ja tak samo obojętnie odpowiedziałam, że zakupiłam ziół by uzupełnić zapasy. Dziewczyna trochę wyraźnie poczerwieniała, zorientowawszy się, że chodzi o żołądkowe krople, a ja nie zaczęłam jej tego wyjaśniać. Póki jeszcze bardziej się nie obrazi.
Kuriaki jawiły się przed nami ze szczytu wysokiego łagodnie położonego pagórka, a ja nie powstrzymałam westchnienia od zdumienia – wszędzie, dokąd się spojrzy, rozciągało się ogromne, porośnięte trawą pole, zapełnione końmi i budynkami. Wieś, jeżeli tak ją można nazwać, bardziej przypominała obóz wojenny – konie pasły się i biegały po całym terenie, a wokół nich krzątali się ludzie i psy, ciągnęły się wozy z workami owsa i wozy z sianem. Boksy stajni przeplatały się z wiejskimi chatkami i ogródkami, i tylko w centrum było coś podobnego do placu, okrążonego przez domy typu sklepowego z pstrymi szyldami.
Rolar nie pojechał w mieszkalną część wsi, a zaczął jeździć wśród koniuchów uważnie przysłuchując się – a raczej czekał na natchnienie, bo najwyraźniej sam nie wiedział kogo szuka. “Na wampirzym węchu” – poprawiłam i nie pomyliłam się: Rolar rozpłynął się w radosnym uśmiechu i pewnie skręcił w stronę drzwi wyglądające jawnie na wrota stajni. Były otwarte na roścież, boksy stały puste, lecz w końcu korytarza, w ostatnim boksie z lewej strony, ktoś grzebał się, niegłośnie burcząc i miarowo rzucając na postawiony w przejściu wózek bryły końskiego obornika.
Wilk naprężył się, nastawił uszy, ale nie zaczął warczeć. Rolar niegłośnie kaszlnął, przerywając burzliwą żniwną działalność. Z boksu ostrożnie wyjrzał krępy gnom z widłami, zmrużył swoje oczy jak ślepy, próbując dojrzeć trzy ciemne figury na tle oświetlonego słońcem przejścia, a następnie wydał triumfujący krzyk, upuścił widły i rzucił się nam naprzeciw.
– Upiór, niech mnie! Rolar, stary przyjacielu, dawne czasy, wróciłeś! – Niski brodacz podskoczył i zawisł na szyi. – A już myślałem…
– Orum, przyjacielu! – Rolar serdecznie poklepał gnoma po plecach. – Nie jestem taki stary, nie przekroczyłem jeszcze sześćdziesiątki po mojej pierwszej setce!
Rozwarłszy objęcia, gnom ześliznął się na podłogę i gorąco potrząsnął rękę wampira.
– Ot już kogo nie oczekiwałem zobaczyć! Chodziły pogłoski, że ciebie… – Orum zamilkł, zauważywszy mnie z Orsaną. – A to co za piękności? W jak dobrze pamiętam, ty nigdy nie ciągałeś za sobą dwie dziewice naraz, ha ha ha!
– To nie dziewice, ale złośliwa wiedźma i krwi rządna najemnica. Oj! – Rolar chwycił się za drzwiczki, uciekając od nas. – Przecież przedstawiłem! Złośliwą Wolhę i krwiożerczą Orsanę. Hej, dosyć, zabierać ręce! P Przecież nie przeczę, że wy – piękności!
Zamachnęłyśmy się na niego trzeci raz, jednak nas ubiegł.
– One wiedzą, że jestem wampirem. – wyjaśnił Rolar dla uniknięcia dalszych nieporozumień.
– O! – poważnie powiedział gnom, oglądając nas z autentycznym zainteresowaniem. Widocznie, próbował odgadnąć, czym zasłużyliśmy na taki honor. Potem przeprowadziło spojrzenie na wilka, który siadł u moich nóg, i jego oczy ostatecznie zaokrągliły się. – No i sprawy…
– Sprawy. – potwierdził Rolar. – Trzeba coś wyjaśnić.
– Więc po chyra tu starczymy?! – oprzytomniawszy, z dawną energią zagrzmiał gnom. – “Srebrna podkowa” jest już dawno otwarta!
– Nie mam nic przeciwko. – uśmiechnął się Rolar. – Dziewczynki, mam nadzieję, że jesteście bardzo głodne? “Srebrna podkowa” nie pieści swoich klientów wytwornymi daniami i stołecznym serwisem. Nawiasem mówiąc, choć bardzo to dziwne, nikt jeszcze nie otruł się… znaczy, nie poskarżył się…
Gnom zerwał skórzany robotniczy fartuch, zarzucił go na drzwiczki boksu i wrzasnął na całe gardło:
– Kar′ka-a-a! Gdzie przepadło to mrakobiesowe nasienie?!
– Tutaj – zwięźle zawarczało coś nad naszymi głowami. Na belce, zwiesiwszy jedną kosmatą łapkę i podkuliwszy drugą, siedział, błyskając czerwonymi płomykami nieproporcjonalnie ogromnych oczu, średnich rozmiarów doniczek. Istota krótkim nożykiem strugała skrawek brzozowej kory, używając go jak prowizorycznej łyżki. Domokrążca odłożył niedokończony posiłek, wyprostował się, zwiesił drugą łapkę i niewzruszenie strząsnął trociny z kosmatego brzucha prosto w zwróconą do niego osobę.
Gnom, ściśle rozwścieczony mośka, zaskakał w miejscu, obsypując domowiczka zawiłymi przekleństwami, w której wspomniał dobrą setkę krewnych nieczistika, jak również okoliczności, przy których Orum marzyłby zobaczyć ich wszystkie w trumnach.
– Czeko tobie, brodaty? – niewzruszenie zawarczał domokrążca. – Czemu kudaczesz, czeko mastrować nie dajesz? Nie widzisz – mieniem zaopatruję się, zasłechło too, wcześniej mleczko z chlebkiem było.
– Ja tobie zaraz chleba dam – z uszu popłynie! A no, złaź żwawo! Praca dla ciebie jest!
– Czeko tszepa? – leniwie zainteresował się domokrążca, rączkami czyszcząc brzuch od drobnych wiórek, które nieustannie spadały w dół, ku wielkiej irytacji gnoma.
– Stajnię doczyść i suchej ściółki dosyp, żeby wieczorem konie suche i czyste były jak wrócę!
– A czo mi za to będzie? – trudnych wyrazów domokrążca najwyraźniej nie mógł ścierpieć. Drobne biesy nie zasłużenie korzystały z darzącego je przez naród szacunku, osiedlając się w chatach wyjątkowo dla własnej wygody, a nie by pomagać gospodarzom, jak ci naiwnie sądzili. Doprosić się od domokrążców o jakieś pożyteczne działania dla domów rzadko się udawało, przy czym jako zapłatę mogły wziąć uniżenie podstawiony spodeczek jak i zawartość zostawionego na stole garnka, albo mogą bezwstydnie splunąć w wyżej wspomniana zawartość. Raz na miesiąc, domokrążcy bezczelnie przedstawiali przed gospodarzami spektakl swojego uroczystego odejścia z posady “ szczęścia izdebki”, to znaczy związywali łyżkę w węzełek na kijku i niespiesznie, by zdążyli ich zatrzymać i pozyskać, kuśtykali do drzwi. Tym niemniej, wieśniacy czcili tych poganów, i szybciej wygnali by wiedźmę niż biesa.
– Strucla z makiem!
– A drożdżówkę z twarogiem? – Domokrążca zaczął się oblizywać.
– Ach ty, żarłoku! Znajdzie się dla ciebie bułka!
– Z twarogiem? – skrupulatnie uściślił Kar′ka*.
– Z ghyrem!!!
Szwark! Nie zdążyłam zobaczyć, jak domokrążca zeskoczył na dół, dopiero co on siedział na belce nagle pojawił się w nieczyszczonym boksie. Nie tracąc czasu na próżno, bies rozwinął taką burzliwą szybkość, że obornik poleciał przez drzwi z potrojoną prędkością.
– Pójdźmy, pójdźmy szybciej! – Gnom, przytupując z niecierpliwości, szarpnął Rolara za rękaw. – Czeka nas duża rozmowa, duże pragnienie i duży głód, a mamy bardzo mało czasu, po obiedzie powinienem pojechać do Brasu po owies dla koników!
– Co się stało, Orum? Coś z Le… Władczynią? – wyraźnie zaniepokoił się Rolar. Gnom rzucił wiele mówiące spojrzenie w moją i Orsanę stronę.
– Władczyni?… Hmmm… No zgoda. Żywa i zdrowa, jeżeli to chciałeś usłyszeć. Ot tylko załatwiła się ostatecznie. Dawajcie, usiądziemy przy stole – opowiem wszystko po kolei, bo na czczo myśli mi się plączą.
Zmarszczywszy się, Rolar przyśpieszył kroku. Ledwie dostrzegaliśmy go, gnom w ogóle przeszedł na bieg, lecz nie skarżył się, wręcz przeciwnie – wyprzedził nas i pierwszy otworzył na oścież przekrzywione drzwi starej – prastarej chatki, po próg wbitej w ziemię i obrośniętej mchem do samej futryny.
Przybita nad drzwiami podkowa z łuku z wyrazami “Na szczęście!” rozmiarami przypominała chomut*; w nią górnej części przylepiło się jaskółcze gniazdo, a w nim wrzeszczały dopiero co wyklute pisklęta, spostrzegłszy podlatującą rodzicielkę. Pomyślałam, że jeżeli ta przerdzewiała ozdoba spadnie komukolwiek na głowę, szczęście zyska dopiero w następnym życiu.
Weszliśmy gęsiego pod zachęcającą podkową, by zanurzyć się w dymiący półmrok karczmy. Gnom zapytał u przebiegającego chłopczyka o jego wolny ukochany stolik, potem rozpromienił się i zaprowadził nas w najciemniejszy kąt, nieco dalej od drzwi i okien.
– Co dzisiaj na obiad? Mięso jest?
– Ryba rzeczna smażona, kapuśniak wczorajszy, kotlet “Syty”, baranie żeberka w czosnkowym sosie i kapusta duszona z dodatkami. – obojętnie wyliczyła dziewica w zapaćkanym, niegdyś białym fartuchu.
– Rybę- powiedziałam.
– A mi kapustę z kotletem. – Orsana dokładnie obejrzała krzesło, lecz jednak usiadła, chociaż czarna plama po środku podejrzanie przypominała źle zmytą krew. Wilk wlazł pod stół i zwinął się w kłębek.
– A nam wszystkiego, tylko jak najwięcej! – zachichotał gnom. – Stój! Gdzie idziesz?! I po kubku piwa, oczywiście!
– Opowiadaj. – zażądał Rolar, nie czekając na realizacje zamówienia. – Co się zdarzyło w Arlissie po moim… odjeździe?
– No, najpierw ona rwała się i miotała… – Gnom zakaszlał i przygasł. – No… Władczyni nie zaaprobowała twego postępowania. Ona w żaden sposób nie oczekiwała, że podporządkujesz się jej idiotycznemu poleceniu.
– Jakiemu poleceniu? – żywo zainteresowała się Orsana.
– Potrzebny był jej człowiek w Legionie. – objaśnił Rolar, spojrzeniem nakazując przyjacielowi milczeć. Ja popatrzałam na wampira co najmniej elokwentnie, lecz on wolał być jawnym i bezwstydnym kłamcą, aniżeli wyjawić prawdę.
– Szpieg? – pogardliwie parsknęła dziewczyna. – Tak ja i wiedziałam!
– Szybciej, obserwator. – zmiękczył stwierdzenie Rolar. – Obserwował, uczył się, ale nie podsłuchiwał i sekretnych map nie kradł. I co dalej?
Nie wiem, jak Orsana, ale ja mu nie uwierzyłam. Co to jest za “obserwator”, który nie pojawia się w Arlissie miesiącami i, prawdopodobnie, w ogóle nie czuje więzi ze swoją ojczystą doliną.
– A dalej zaczęła się sama uciecha… – Gnom sprzątnął ręce ze stołu, pozwalając rozstawić przyniesione przez dziewicę półmiski. Od nich wypływał nie najprzyjemniejszy, lecz zupełnie jadalny zapach. – Ot i tu ona się zamotała. Wszędzie pojawili się wrogowie, spiski, zamachy. Do publicznych straceń, chwała Wielkiemu, nie doszło. Ci, co mądrzejsi albo podpadli Władczyni, dali drapaka przy pierwszych przejawach niebezpieczeństwa. Reszta doczekało się wydalenia, pozostali przycichli, jak myszy pod miotłą.
Gnom odrzucił w tył głowę i rytmicznie zabulgotał piwem w przełyku. Rolar chmurnie bębnił po stole palcami, trawiąc nowiny. Orsana raz ugryzła kotlet, a resztę, odsunęła na kraj talerza i zabrała się za kapustę. Moja ryba, okazała się zupełnie zjadliwa – albo też zgłodniałam bardziej, niż myślałam. Zjadłszy kilka kawałków, zaczęłam rozglądać się za solniczką i niepostrzeżenie posypywałam talerz z chlebem szarym proszkiem z saszetki.
Orum ostatecznie dopił piwo baraniną, rzucił obgryzione kości pod stół, i po chwili tylko było słychać chrupnięcia.
– Potem znaleźli się wrogowie na skalę światową. Że niby ludzie nie szanują jej przepięknej doliny, i elfy jakoś podejrzanie uszami strzygą, a gnomy – szpiedzy Wolmenni! Troli wszystkich powypędzała jeszcze zeszłego razu… no, pamiętasz, kiedy dzieci jej odegrały…
– Pamiętam, pamiętam. Przejdź do setna sprawy.
– Bądź łaskaw. – Gnom smutnie zajrzał w pusty kubek i podsunął do siebie miskę z kapuśniakiem. – A tu na dodatek znalazł się nowy doradca. Jakiś emigrant, nikt w Arlissie go nie zna. Czy to on ją podpuszcza, czy to prosto taki głupiec, że źle doradza – ghyr go wie. Teraz do Arlissu, prócz wampirów, nikogo nie wpuszczają. Mieszane rodziny zwiały do Dogewy i Leska.
– Duch leśny wie co! – Rolar rozdrażniony, z hukiem postawił kufel na stół, kapuśniak zapluskał w talerzach. – Ona w ogóle rozumie, co robi? Rozumiem, jeszcze ludzie, zdecydowała się na konflikt z innymi rasami?
– Dziękuję – jadowicie powiedziałam. – Bardzo tolerancyjne.
– Myślę w stosunku do ekonomii – odpowiedział wampir. – Z dwudziestu przyjeżdżających do Arlissa handlowców dziesięć to elfy i driady, sześć – gnomy, trzy – wampiry z innych dolin, i tylko jeden – człowiek. Jedna sprawa stracić jednego kupca z dwudziestu, a zupełnie inna – dziewiętnaście!
– Patrzcie no, jak orientujemy się w międzynarodowych targach – zjadliwie przeciągnęła Orsana. – Czemu nie poszedłeś do Władczyni pracować jako doradca?
Rolar i Orum dziwnie na nią popatrzyli, lecz nic nie powiedzieli.
– To wszystko? – zapytał wampir gnoma.
– Nie, nie wszystko. Co więcej, jak Władczyni dach zabrali, tak i u pozostałych czegoś w domu brakuje!* Widziałem w ostatnich dniach naszego wspólnego znajomego,, Kobbiera. Najpierw udawał, że mnie nie zna, a potem… potem… brak słów! No nie, ty zrozumiesz, co za nikczemnik? On… on… nie postawił swojemu staremu przyjacielowi nawet kubeczka piwa! – Orum zachłysnął się od oburzenia. Nie wiedząc o co chodzi, po tragicznym grymasie i histerii w jego głosie można było przypuścić, że niefortunny Kobbier wykończył gorąco ukochaną matulę gnoma.
– Nie przeżywaj, Orum, naprawię tę tragiczną zbrodnię. – obiecał Rolar, dźwięcznie mlasnąwszy palcami nad głową. Podskoczywszy do stołu chłopak zręcznie strząsnął z tacy dwa kufle piwa, tak, że obie kiwały się jak bańki wstańki na stole, a czapki żółtawej piany popełzły wzwyż z zagrażającą prędkością.
Orsana z leniwym zainteresowaniem badała przyniesiony kotlet, wyciągając z niego łachmany nieokreślonego pochodzenia.
– Teraz pojmuję, dlaczego kotlet nazywa się „Syty”. – w zamyśleniu powiedziała. – Jeden dwa kęsy – i pojmujesz, że nie jesteś już tak głodny…
– Wczoraj w stajni zdechło chore źrebię – mrugnął porozumiewawczo gnom, ze świstem wciągając piwną pianę. – chciałem zaciągnąć go na mogiły, lecz ktoś mnie wyprzedził…
Orsana szybko postawiła talerz na podłogę. Wilk skoczył i jednym ruchem języka porwał kotlet razem z resztkami dodatków.
Przechodząca obok służąca nachyliła się nad pustym talerzem. Niewzruszona dziewczyna postawiła talerz razem z innymi naczyniami, co wzbudziło we mnie pewne podejrzenia. Mam nadzieję, że oni chociaż je płuczą?!
– Oj, jaka psina! – tymczasem zasepleniła służka, kucając obok wilka. – A można ją pogłaskać?
– Można… – zmęczona pozwoliłam, odchylając się na oparcie krzesła. – Tylko to nie psina, a wilk, i obcych nie kocha.
Dziewczyna podskoczyła jak oparzona i odsunęła rękę. Wilk leniwie odprowadził ją zmrużonym wzrokiem i znów opuścił mordę na przednie łapy.
– A ty teraz jedziesz do Arlissa? – niewyraźnie zainteresował się gnom, żując umoczony w czosnkowym sosie chleb. – Nie radzę… Zwłaszcza z nimi…
Rolar kiwnął na wilka:
– U nas nie ma wyboru.
– A… jasne. No to sukcesu życzę. Daj choć kosmyk włosów na pamiątkę, w urnie jeszcze jest miejsce!
– Żarty się u ciebie… – skrzywił się Rolar i wyjaśnił dziwiącemu się audytorium: – Gnomy spalają swoich nieboszczyków i przechowują cząstki ich prochów w głównej pogrzebowej urnie. Po spaleniu wszyscy przyjaciele i krewni biorą po jednej szczypcie popiołu na pamiątkę. Najstraszniejszą obrazą u gnomów jest nasikanie w urnę. – Dlatego urny należy chować, i możliwie najszybciej jak się da – podchwycił gnom. – Właściwie, właśnie tak straciłem dwie poprzednie…
Parsknęliśmy ze śmiechu.
– Orum, chcę cię o coś zapytać. – Rolar odstawił pusty kubek i wprost popatrzył na gnoma. – Nie wiesz, kto i gdzie sprzedaje młode konie, gniade, rasy belorskiej i ryżej? Interesują mnie partie liczące więcej niż dziesięć sztuk.
Odpowiedź nas oszołomiła.
W ciągu ostatnich trzech miesięcy sto pięćdziesiąt doborowych ogierów z Kurakowskiej stajni zostały sprzedane… do Arlissa.
– Co za bzdura?! – krzyknął Rolar. – Po co nam konie? Kjaardy są o wiele mocniejsze, szybsze i mądrzejsze!
Ja bym nie zaczęła twierdzić tak kategorycznie. Możliwe, Smółka i była mądrzejsza od zwyczajnego konia, lecz wykorzystywała swój rozum rzadko i zawsze głupio.
– Niestety, na kjaardy napadła zaraza morowa – z bólem rozłożył ręce gnom. – Barysznik, który przyjeżdżał po konie, skarżył się, że nie nadążają z ich zakopywaniem. Nasze źrebaki okazały się bardziej odporne…
– A kobyły też zdychają? – zapytałam zaniepokojona.
– Nie wiem, ale biorą od nas jedynie ogiery. Zapłacili za pięćset sztuk od razu, przebili oferty naszych klientów i teraz konie idą tylko do Arlissa.
Zaniepokojeni, wymieniliśmy spojrzenia.
– Myślicie, że to związane z… – Ja nie zaczęłam dokańczać, przyjaciele i tak doskonale mnie zrozumieli.
– Nie może być – stanowczo oświadczył Rolar. – przypadek! Oni mogli kupić konie wcześniej, trzy miesiące temu lub w ogóle nie w Kuriakach.
– A są jasno gniade i ciemne? – uściślił gnom.
– Mogą być nawet zwykłe, rude.
– Nasze koniki – uśmiechnął się Orum. – jako jedyny prowadzimy czystą linię. Kuriakowskich koni i znakować nie trzeba, każdy znawca od razu je rozpozna.
– Ja nie jestem znawcą. – Opędził się niedbale wampir. – a taka maść jest bardzo popularna, pewnie u większość wieśniaków są takie koniki.
– Ty co?! – oburzył się gnom. – Porównujesz wiejskie szkapy z naszymi skoczkami! Widziałeś, jak oni biegają? Jak szyję dumnie wyginają? Jak głowę prosto trzymają? Dumniej od innych królów.
– I jabłka śliczne robią – ponuro potaknął Rolar*.
Gnom zasępił się i zajął trzecim kubkiem – Orsany. Najemniczka nawet go nie dotknęła, więc żadnych sprzeciwów teraz nie było.
– W każdym razie, w Arlissie musimy mieć uszy i oczy szeroko otwarte. – stwierdziła najemniczka, w roztargnieniu szczypiąc kromkę chleba. – Nie łożniaki, tak rusałki z wampirami – wygnańcami. Lesz wie, co jeszcze.
Rolar ścisnął zęby, krew nabrzmiała mu w skroniach, lecz zmilczał. Kamień spadł mi z serca – chleb jedli wszyscy, i od kupionego w Brasie żuczkojada nikomu nic się nie stało. Smółce, oczywiście, dowierzałam, lecz leszy wie co mnie czeka? Rolara i Orsanę ona widziała każdy dzień, lecz od rana jakoś to dziwny na nich krzywiła się i starała się trzymać nieopodal mnie. Oczywiście, pewnie nie podobał jej się koci zapach, który odczuwałam nawet ja. Prawdopodobnie, w nocy koty dokonały podłej dywersji i zaznaczyły moim przyjaciołom buty z cholewami, przy czym tak sumiennie i obficie, że napomykać im o tym było wielce nietaktowne. Dzieci i bez tego były w złym nastroju.
– Z rusałkami jest problem. – pochmurnie dodał gnom, starając się nie patrzeć na załamanego Rolara, – pozrywali z trakenami wszystkie mosty, wpław i w bród przepłynąć nie dają, topią bez gadania. Wzdłuż rzek tam narobili, nawtykali desek z napisami, o jakichkolwiek rokowaniach słyszeć nie chcą. Leszy wie, co ich naszło.
Wampir w gniewie stuknął w stół pięścią, zrobiwszy długą szczelinę wzdłuż deski:
– Jakiego ghyra?! Gdzie patrzy ten przeklęty Danawiel?
– Ja jego dawno nie widziałem. Nikt nie widział. Ty wiesz, że on i bez tego niechętnie gadał z lądowymi, wszyscy się dziwili, jak udawało ci się z nimi żyć w zgodzie. Niepotrzebnie odjechałeś, Rolar. Ty jedyny, kogo ona choć czasem słuchała. Na tobie trzymało się wszystko…
– Dosyć- wampir raptownie wstał, nieomal wywróciwszy krzesło. – Jedziemy do Arlissa. Natychmiast!
Sądzę, że nawet gdyby nam przyszło do głowy zacząć się sprzeciwiać, on nie nawet nie spojrzałby w naszą stronę.