Granicą Arlissa, w odróżnieniu od Dogewy, była nie droga, a rzeka, która zamknęła dolinę w okrągłą pętlę. Przyjechaliśmy nie po trakcie, a po prostej ścieżce z Kuriak, i straży granicznej, jak i samych wampirów, w pobliżu nie było. Na tej stronie brzegu rósł wiekowy las, przeważnie dębowy, lecz wiatr już donosił tutaj nasiona z Jasnego Gradu, i skraj lasu ożywiała parada białych jesionów, a u ich podnóża na całego kwitły Elfiell Viresta, czyli złote elfickie dzwonki.
– Będziemy się przeprawiać? – chmurnie zainteresowała się Orsana, napinając cugle i zatrzymując się dwie sążnie od brzegu – już boleśnie elokwentnie kołysały się nad w wodzie bezkształtne skrawki, które niegdyś były odzieżą.
Mostem, jak i mówił gnom, nawet nie pachniało. Pachniało szlamem, padliną i jeszcze jakimś świństwem, które zabarwiło wodę na nienaturalny czerwonawy kolor.
Pociągnęłam nosem i stwierdziłam:
– Woda jest zatruta.
– To rzeka, Wolha – niepewnie sprzeciwił się wampir. – Jak można ją zatruć?
– Spójrz, woda nie porusza się. Widocznie, ją zatamowali w najbliższym zakolu, a następnie wlali kilka beczek trucizny. Już dawno, inaczej pływałyby tu nadal zdechłe ryby.
Rolar akurat złaził z konia, przytrzymując się za rzemyk, ale ręka, drgnąwszy, ześlizgnęła się, i jak worek spadł na ziemię. Zwrócił się do mnie swoją krzywiącą się fizjonomią. – A co z rusałkami?
– Jeżeli one nie zwiały zanim wznieśli zapory, to im to na pewno nie wyszło na dobre. A krakeny mogłyby przeżyć – i przeżyli, sądząc po tym, że most został zniszczony.
– O bogowie… – Wampir, nie wstając, objął głowę rękoma i wtulił twarz w kolana. – Jak ona mogła?! Za co?! U nas były przepiękne stosunki, zawsze mogliśmy umówić się, zdecydować, zadawać pytania…
My ze współczuciem milczałyśmy, doskonale rozumiejąc, że bez polecenia lub chociażby wiedzy Władczyni nie obeszło się. W wodzie brzęczała jakaś maszkara, z trzaskiem pędziły ważki, a w oddali, wśród rzadkich sitowi, buszowała kaczka. Nieprzyzwyczajony do jadu drób, pogodnie pływający na tle martwej rzeki, robił większe wrażenie, niż gdyby pływały tu trupy rusałek.
Po około dziesięciu minutach Rolar opanował się, głęboko westchnął i podniósł się. Był nienaturalnie spokojny.
– Iść w stronę głównego mostu jest bez sensu – najprawdopodobniej, on też jest zburzony. Brodu nigdzie nie ma, zostaje nam tylko przepłynąć rzekę wpław. – Wampir zaczął się rozbierać, ale szybko złapałam go za rękę.
– Poczekaj, nie róbmy nic pochopnie. Skąd wiemy, jakiego świństwa tam nalali??
– Ale przecież ambasada jakoś przedostała się na ten brzeg. – w zamyśleniu powiedziała najemniczka. – Tratwę opuścili lub zrobili tymczasowe przejście z drewienka.
– Osobiście nie zaryzykowałabym przedostawać się przez rzekę po drewienku, jeżeli przedtem Kraken rozwalił kamienny most. Rolar, a w Arlissie jest “efekt brudnopisu”?
– W dolinie, za rzekę nie rozpowszechnia się.
– A magowie?
– Rok temu nie było, i wątpię, żeby pojawili się teraz, kiedy dolina jest zamknięta dla innych ras.
– Do tego, właśnie, z Wolhą bardzo pasujemy.- przypomniała mu Orsana.
– Władcy i Stróże mogą przychodzić do doliny, kiedy im się chcę i mogą przyprowadzać kogo chcą. – opędził się Rolar.
– No tak – mrocznie potaknęłam. – jeśli Straże nie przyzwyczajeni i strzelą w brzuch, a potem będą pytać, jaki leszy go tu przywiał.
– Straż to Straż, i jest po to by z daleka odróżniać swoich od cudzych. Zacznij myśleć jak mamy przedostać się na drugą stronę.
– No i wymyślę. – Przyjrzałam się rzece. Nie była taka szeroka, miała z dwadzieścia pięć sążni, ponadto – stała, więc wszystko powinno wyjść. Zszedłszy do wody, kucnęłam, zamknęłam oczy, kilka minut pomilczałam, koncentrując się, a następnie cicho, czule, jednym długim świszczącym słowem wypuściłam z powietrzem zaklinanie. Od moich rozłożonych rąk potoczyła się przezroczysta, iskrząca się ścieżka. Dotknąwszy brzegu, ona oślepiająco błysnęła zielenią i zginęła.
Bardzo zadowolona z rezultatu (po raz pierwszy stosowałam zaklęcie mostu na rzece, a nie między dwoma taboretami w szkolnym audytorium), cofnęłam się do tyłu i jarmarcznym gestem zaprosiłam przyjaciół, aby zacząć przeprawę.
– Co? Prosto po wodzie? – nieufnie uściśliła Orsana.
– No tak. Wiedźma jestem czy nie? Idź, nie bój się. – Ja demonstracyjnie stanęłam jedną nogą na wodę, przeniosłam na nią ciężar ciała, parę razy zakołysałam się i wróciłam z powrotem na brzeg. Ścieżka z honorem wytrzymała próbę, stając się jeśli niewidzialną to przynajmniej zgadywaną przez drobne fale. – Tak, i oczy koniom zakryjcie, by nie skakały.
Na czas czarowania puściłam smycz, póki przyjaciele szukali po torbach ścierek, wilk z własnej inicjatywy odważył się podjąć rolę przewodnika. Ścieżka z lekka była sprężysta pod jego łapami, a bliżej do środka leciutko wibrowała, klepiąc po wodzie, jak długa giętka deska, opierająca się tylko na końcach.
– Najważniejsze – nie śpieszycie się. – nakazałam, patrząc za wilkiem, który zamaszystym skokiem pokonał ostatni sążeń – wtedy będzie się mniej trząść. Lecz również nie zatrzymujcie się, inaczej “mostek” zacznie słabnąć i rozpadać się pod nogami.
Orsana potargała Wianka po szyi, by skryć przerażenie, wzięła ogiera pod uzdę i stanowczo poszła na ścieżkę. Dziewczyna i koń, z lekkim echem tupiący po wodzie, zupełnie mogli zapoczątkować przepiękną legendę o młodych niewinnych pannach i zabawnych jednorożcach, dzięki świadkowi zdarzenia, jakiegoś wrażliwego grajka. Lub kolejnej złowrogiej opowieści o wampirach, którym nawet rzeka nie stoi na przeszkodzie – Rolar na wszelki wypadek wyczekał, póki Orsana nie dotrze brzegu, i poprowadził Karasika w ślad za nią.
Zatrzymałam się dłużej, zmieszanie przygładziłam z tyłu włosy – czarodziejska rezerwa znowu była w normie, odbudowawszy się jeszcze szybciej, niż tamtym razem. Czy ona się w ogóle kończy? Ach, szkoda, że od razu nie sprawdziłam… Pogrążona w zadumie, nieświadomie wskoczyłam na kobyłkę, i ta jaki zwykle ruszyła w teren. Kiedy oprzytomniałam, było za późno: Smółka już biegła przez rzekę, znajdując sposób, żeby tak miękko i przemyślane stawiać kopyta, by mostek prawie nie się kołysał. Nie była to zwykła przejażdżka po trakcie, lecz kobyła pewnie szła naprzód, jak po zwyczajnych deskach. Kilka sekund później zmrużyłam oczy, oczekując głośnego pluśnięcia, a następnie zrozumiałam, że ta parszywka wietrzy magię, więc również jest zdolna to tego, by ją widzieć.
Gdy tylko mijałyśmy środek rzeki, przezroczysta ścieżka wypięła się w trzy garby i równa powierzchnia przekształciła się w strome schodki. Smółka, nie utrzymawszy się, usiadła na tylne nogi, i z piskiem potoczyłyśmy się w dół, jak na sankach z lodowej górki. Za plecami coś wyło, sapało i chlapało, Rolar i Orsana walecznie (to znaczy obnażywszy miecze i nie obracając się plecami do rzeki) rozbiegli się w różne strony, a wilk, nastroszywszy się i wyszczerzywszy kły, przypadł do ziemi. Gdybyśmy posiadały oczy z tyłu głowy, razem z kobyłką piszczałabym jeszcze głośniej: Kraken, który wynurzył się z głębi spróbował chapsnąć nas zębami, lecz niewiele chybił i w paszczę wpadła mu ścieżka. Unoszący się na powierzchni smok nabrał niemałą prędkość i wyskoczył z wody na jedną trzecią srebrzysto – zielonego ciała, odciągnąwszy ścieżkę, jak strzała łuku. Co zdarzyło się dalej, nietrudno się domyślić – ja i koń koziołkując wylecieliśmy na brzeg, a nadzwyczaj energicznego krakena z podwójną prędkością pociągnęło w dół, następnie znów szarpnęło wzwyż i znowu w dół, jak wiszący na strunie spinacz. Po piątym lub szóstym drganiu “struna” uspokoiła się, smok rozwarł zęby i powoli zatonął, zamykając wyłupiaste oczy wiszące mu na nosie i bezwiednie płynąc, kołysząc się całym ciałem.
Smółka przejechała się kilka sążni na zadzie, potem wpadła na sposób hamowania, nie zrzuciwszy amazonki. My nie zdążyłyśmy nawet do rzeczy się przestraszyć, lecz, spojrzawszy na blade twarze moich przyjaciół i zza których wyglądały mordy ogierów, żywo doszłyśmy do formy. Nie spieszyłam się wstawać, obawiając się, że nie utrzymam się na drżących nogach.
– Do-dokąd t-teraz? – “rześko” zapytałam.
– T-tam. – Wskazującego palec Rolara drżał najmniej, na konia udało mu się wskoczyć dopiero za drugim razem. Nieopodal była wąska przesieka, tradycyjna dla wampirzych dolin, która zaczynała się nie od samego skraju lasu, a dopiero za krzakami. W Dogewie takich było mnóstwo. Określić, w jakim miejscu trzeba przedrzeć się przez wyglądający na nieprzystępny las, mógł tylko stary mieszkaniec, znającego się na tropieniu i okolicy. Na zwykłych drogach stały straże, legitymujące i pobierające wjazdowe cło.
Rolar popędził konia ostrogami, a ten pochylił głowę i jak taran poszedł przez krzaki, z trzaskiem łamiąc i rozsuwając gałęzie. Wianek rozkapryszał się, i Orsana musiała zrobić trzy kółka, raz po raz podprowadzając go do krzaków, od których on odwracał w ostatnią sekundę. Choć bardzo to dziwne, kaprysiła i Smółka, dla której dotychczas pojęcie “bezdroże” nie istniało. Ona nie, że sprzeciwiała się przeciw chłoszczących po mordzie gałęzi, bardziej nie podobało się jej przebywanie na tym brzegu i mój pomysł by jechać dalej. Ale co miała zrobić: z Nadworną Wiedźmą, ponadto uzbrojoną w pręt, nie podyskutujesz.
Zanim krzaki zwarły się za końskim zadem, obejrzałam się na rzekę, i ścieżka, powtórnie błyskając, zginęła.
Arlisskij las był bardziej mroczny od dogewskiego – może, z nieprzyzwyczajenia lub dzięki pochmurnej pogodzie, która jak zawsze zepsuła się przed wieczorem. Nie śpiewały ptaki, chociaż w liściastym lesie, do końca wiosny śpiewały ptaki rankiem i ciemną nocą, tak inspirującej słowików. Nad głowami nieprzyjaźnie szeleściły ciemne dębowe liście, do nas i do końskich nóg raz po raz przylepiała się zakurzona pajęczyna. Dogiewscy Strażnicy chodzili właśnie po takich ścieżkach, “efekt brudnopisu” związywał je w jedyną sieć, dając możliwość patrolować większą dzielnicę granicy, którą można obejść w dziesięć minut. O żadnej pajęczynie tam mowy nie było, pająki nie nadążały naciągnąć i dziesiątki sieci, jak Straże znów je rozrywali. Niedbałość tutejszych żołnierzy straży granicznej, obliczając, że Arliss pokłócił się ze wszystkimi rasami, budziła czujność. Czyżby oni liczą na krakena? Tę kreaturę nie tak trudno oszukać lub odciągnąć, zwłaszcza jeżeli ty sam jesteś magiem lub masz kilku “zbytecznych” kompanów.
A tu jeszcze zaczęło się coś niedobrego dziać ze Smółką. Podkuliwszy ogon i wciągnąwszy szyję w siebie, ona pochrapywała, parskała, bryzgała pianą, szła po dziwnej falistej trajektorii, dziko krzywiła się na strony, odskakiwała od wypełzających na drogę korzeni.
– I dlaczego nie rozpoznamy w niej objawów choroby? – zbyt późno zaczęłam się martwić, nie rozumiejąc, co dzieję się z moją bojową przyjaciółką. Rolar proponował mi zostawić konia w Kuriakach i przesiąść się na jego ogiera, lecz zrezygnowałam, chociaż Smółka podlegała podwójnemu zabezpieczeniu – była pół kjaardem, jak i kobyłą. Coś nie chciałam wierzyć w historię z zarazą. Jeżeli to taka już straszna i śmiercionośna zaraza, to dlaczego przez trzy miesiąca ona nie wyszła poza granice Arlissa? I Len, któremu na pewno o niej powiedzieli, nie życzył zmienić Wolta na zwyczajnego konia. A on nie z tych, kto lezie na rożen z czystego uporu. Wychodzi, że wiedział lub podejrzewał coś, tak jak ja.
Pospiesznie obejrzałam Smółkę od stóp do głów, przemacałam brzuch i poobserwowałam aurę, ale żadnych odchyleń, nie licząc dziwnego zachowania, nie znalazłam.
– Według mnie, ona się po prostu boi. – przypuściła najemniczka.
– Krzaków i drzew?
– Tego, co w krzakach i za drzewami.
– Rolar, a ty kogokolwiek czujesz?
– Nie. Najwyżej parę biełek na tym dębie.
– Chyba moja kobyła nie posiada takiej ostrej biełkofobii.
– I chyba nie można się zdawać na jego słowa. – podchwyciła Orsana. – Osobiście nie opuszcza mnie poczucie, że ktoś patrzy mi się na plecy.
– Mnie też. – zgodziłam się. – Ręczę, Smółka też to czuje.
– macie manię prześladowczą, dziewczyny. – wyrozumiale rzucił wampir. – Nie ufacie mi – popatrzycie na mojego ogiera: nawet ucho mu nie drgnie.
– Was, chłopów, weźmie… – westchnęła Orsana. – Rolar, w ogóle masz pojęcie o takiej rzeczy, jak żeńska intuicja?
– A, masz na myśli żeński ekwiwalent logicznego myślenia?
– Rolar, a gdzie Straże? – znowu zbyt późno się spostrzegłam. – W Dogewie oni już dawno by nas zatrzymali lub chociażby pokazali się zza drzew i przywitali. Ani jednemu człowiekowi, jeżeli jego przyjazd nie był uzgodniony z Władcą, nie udawało się przeniknąć w głąb doliny nawet na setkę kroków. Straże Granicy wyróżniali się węchem, który czasami nie ustępował samemu Władcy, i rozpoznawali nieznajomych na pół wiorsty.
– Nie wiem… – Rolar obejrzał się po bokach, chociaż według mnie, i tak było wszystko jasne – w pobliżu nie ma ani jednego Strażnika.
– To dziwne… Prawda, z tej ścieżki mało kto korzysta… Lecz dla Strażnika to nie ma znaczenia, on znajdzie cię nawet w największej gęstwinie.
Pogrzebałam w kieszeniach i zaproponowałam Smółce chlebową skórkę, ale ona w roztargnieniu powąchała ją i odwróciła się, kontynuując wypatrywać anonimowego szpiega.
– Zgoda, niczego nie wyczuwasz, pojedziemy dalej. – włożyłam nogę w strzemię, lecz wskoczyć na konia nie zdążyłam. Smółka nagle pisnęła, tak samo jak przy napadzie łożniaków, i stanęła dęba, młócąc w powietrzu nogami z pazurami. Utkwiwszy w strzemieniu, spadłam na plecy i ze świstem wyleciałam z buta, który razem z kobyłą pogalopował z powrotem w stronę rzeki.
Pytać, czy wszystko ze mną w porządku nikt nie zaczął – ja jednym szybkim ruchem usiadłam, samo zdziwiwszy się z własnego zdrowia i żywotności. Zresztą, mieliśmy poważniejsze problemy – kogo bić i gdzie uciekać, jeżeli wrogów będzie trochę za dużo.
W przydrożnych krzakach cicho trzasnęła gałąź. Jedna, druga, jeszcze bliżej… Rolar i Orsana synchronicznie machnęli mieczami, a ja zebrałam się, gotowa rzucić pulsar w pierwszą niesympatyczną różę lub mordę, lecz tu nagle gałęzie drgnęły, rozsunęły się, i na ścieżkę przed nami wyskoczyła mała ruda sarna. Potrząsnęła długimi uszami, przekrzywiła się na malowniczo sparaliżowaną grupę i rzuciła się precz na złamanie karku.
– Doskonale. – mój ton i wyraz twarzy absolutnie nie pasował z sensem wypowiedzi – po prostu wspaniale. A teraz za nią z wyciem skoczą stada wilków i tłum rozbójników, i my umrzemy od zgrozy zanim nas dopadną.
– Tam nie ma nikogo. – sprzeciwił się zmieszany Rolar, wkładając miecz do pochwy.
– Otóż właśnie, nie. I kobyły mojej też nie ma. Wy coś pojmujecie? – wstałam, podkulając bosą nogę i żywo przypominając sobie kolegę po nieszczęściu, nienawistnego wieśniaka z kamieniami w butach.
– A ty?
– Mogę tylko przypuścić, że ktoś tu czarował. I bardzo dobrze, ponieważ niczego nie czuję. Zaraza, wszystkie moje rzeczy i zioła zostały w przytroczonych torbach, a bez nich sprawdzić mojego domysłu nie możemy. (“Dobrze, że choć żuczkojada nie wyciągnęłam z kieszeni”,- dodałam w umyśle).
– Fantomy, jak w tym zamku, tylko że niewidoczne? – zrozumiała Orsana. – Lecz po co wampirom straszyć swoje konie?
– Nie ma po co. – potwierdziłam. – Znaczy, że robi to ktoś inny. Różnica mała, ale pewnie robi to ktoś z zemsty za wydalenie.
– Człowiek?
– Lub rusałki. One potrafią czarować – prawda, po swojemu, bez zaklęć. Jakoś udaje im się zagęszczać wokół siebie magiczną energię i przekształcać ją w siłę myśli.
– Wśród elfów i gnomy też są magowie. – przypomniał wampir.
– Lecz ich nie truli, jak rusałek, i oni nie zaczną robić drobnych świństw.
– Jak ludzie?
– Otóż właśnie. – mrugnęłam porozumiewawczo wampirowi z takim zbójniczym błyskiem, jakbym dnia nie mogła przeżyć bez małego sabotażu. – Rusałkom nic innego nie pozostaje jak wyjść na ląd, a stoczyć otwartej walki z nami nie mogą.
Musiałam wdrapać się na Karasika i usiąść za Rolarem. We dwoje w jednym siodle było ciasno i niewygodnie, szerokie plecy wampira zasłaniały mi widok z przodu i częściowo z boków, a chyboczące nogi nie dosięgały strzemion. Próbowałam umieścić je na piętach Rolara tak, że na pewno nie był uszczęśliwiony moim sąsiedztwem.
– Jeśli przez zatrutą rzekę rusałki nie mogą zbliżyć się do Arlissa, to jak udaje im się sprowadzać tu fantomy?
– Może dlatego ją zatruli? Chociaż ty ma rację, fantomy trzymają się najwyżej kilka dni. No, nie wiem. Najwyżej ktoś regularnie nasyła je z innego brzegu.
– Udając rybaka? – skrzywiła się Orsana. – Schować się tam nie ma gdzie, a trafić w niego strzałą to łatwizna.
– Opala się na słoneczku. – przypuścił Rolar, po raz kolejny strząsając moje nogi. – Kilka kroków dalej jest malutka chatka.
– Niepotrzebnie uczepiliśmy się jednej wersji. – Niezadowolona powierciłam się w siodle, nieomal nie wypchnąwszy z niego wampira. Usiąść wygodniej się nie dało, ale przynajmniej tyłek sobie rozprostowałam…
– Im dłużej o niej dyskutujemy, tym zdaje się być bardziej prawdopodobna, a przecież to zaledwie przypadkowy domysł. Co, jeżeli sprawa wcale nie w fantomach? Nagle ten…
I tu nareszcie pojawili się Strażnicy.
U kobiety, która odrzuciła się na oparcie tronu, były chłodne fioletowe oczy, władcze, nieprzyjemne i jednocześnie czarujące. Krótkie włosy, jasne do srebrzystej bieli, były ułożone w lekkim bałaganie. Zmysłowe usta nie skrywały pogardliwego uśmiechu, a ostra linia nosa dodawała osobie jeszcze więcej pychy. W roli jedynej ozdoby występowały złote kolczyki w formie trójlistnej koniczyny z długimi trzonkami -łańcuszkami.
Piękno Lereeny nie poddawało się krytyce, nawet błahej. Turkusowa sukienka z gładkiego, drogiego i chłodnego z wyglądu jedwabiu szczelnie otaczała idealną figurę. W głębokim, do połowy biodra, rozcięciu, widniała zgrabna nóżka, ledwie dotknięta opalenizną. “I czym Lenowi nie dogodziła?” – powoli pomyślałam.
– Strażniczka – człowiek. Ciekawe – Władczyni zarzuciła jedną nogę na drugą, i rozcięcie otworzyło się na oścież na całej długości. Mężczyzna na moim miejscu zaśliniłby się. Kobieta, zresztą, też – ale jadowicie, od zawiści. Ja patrzyłam na Lereenę doskonale obojętnie, jak na zwykłego partnera, z którym zamierzałam nawiązać nadzwyczaj ważną dla nas obojga transakcję. – On był pewien, że odezwie się na twój zew. – w zamyśleniu i niezrozumiale kontynuowała Władczyni, szacująco ślizgając się po mnie spojrzeniem. – Dlaczego, ciekawie? Co takiego ważnego nie mógł powiedzieć komukolwiek innemu?
– Na przykład, wam? – nie wytrzymawszy uściśliłam.
– Mi? – Wampirzyca skrzywiła się, jakbym złożyła jej złą ofertę. – Nie. Myślałam, że Nadwornej Zielarce. Zresztą Kella jest już zbyt stara na Strażniczkę. Uczciwie mówiąc, ja nie pojmuję, dlaczego on już dawno nie usunął jej ze stanowiska, i jeszcze pozwala sobą dowodzić. Gdybym była na jego miejscu, Zielarka znałaby swoją rolę.
– Tak, nami już nie będziesz dowodzić. – zawarczałam, krzywiąc się na niewzruszonych Strażników, ściskających moje nadgarstki, jak dwa stalowych pręty.
Mnie, poniżająco rozpiętą między dwoma wampirami, zaciągnięto do samego miasta. Dobrze, że choć pozwolili naciągnąć ofiarowany przez Orsanę but, inaczej ja bym do krwi zdarła sobie skórę na bosej nodze. Jeszcze dwójka strażników prowadziła pod uzdę ogiery. Rolar i Orsana, jednakowo nasępiwszy się i zachowując dumne milczenie (to było nietrudne, Straże same przerywały każdą próbę rozmowy), trzęśli się w siodłach ze skrępowanymi za plecy rękoma. Wilk biegł obok, nie dając wampirom schwycić się lub chociażby odwiązać linki. Przy domie Narad (w arlijskim wykonaniu on bardziej przypominał kupieckie stragany z białego elfickiego granitu) rozłączyli nas – przyjaciołom nakazali iść dalej, a mnie, po godzinnym oczekiwaniu na ganku, powlekli na “audiencję”.
Choć bardzo to dziwne, Lereenię pochlebiał ten niecodzienny komplement. Ona niedbale machnęła ręką, wampiry wypuściły mnie i zgodnie cofnęły się na krok. Jeszcze jeden ruch, i zostałyśmy w domu same. Potarłam poobijane nadgarstki. Ciekawie, może ona czytać moje myśli? Ja na wszelki wypadek postawiłam magiczną obronę od telepatii, lecz nie czułam się bezpieczna. To zaklęcie szybko rozpadało się, wypadało odnawiać je co pięć – dziesięć minut, a to drażniło, odczyniało i mieszało się z innymi zaklęciami.
– Siadaj – kiwnęła Władczyni na jeden ze stołków, zwróconych w stronę długiego stołu w centrum sali. Sprzeciwianie się było głupotą. Lereena wstała, z głośnym stukaniem obcasów przeszła się po marmurowej podłodze i siadła naprzeciwko, sczepiwszy ręce pod brodą. Pojedynek spojrzeń przegrałam w pierwszej minucie. Patrzeć jej prosto w oczy było nieznośnie, szczera pogarda mieszała się w nich z litością – tak jak stary wilk patrzy na szczekającego szczeniaka, który przez głupotę zagrodził mu drogę do owczarni.
– To jego sprawa i jego prawo. – nareszcie odezwała się Władczyni. – Ważny rezultat. Sądzę, że pojawiłaś się w Arlissie, by przeprowadzić obrzęd na moim Kręgu? Czemu dogewski ci się nie podoba?
“Nie czyta, – pomyślałam ucieszona. -Albo oszukuje, czeka, aż spróbuję ją zaczarować?”
– Ja nie zdążyłabym do Dogewy w dwanaście dni.
– Który dzisiaj?
– Dziesiąty.
– Przecież jesteś wiedźmą,- powiedziała ona takim tonem, jakbym zarabiała na życie czyszczeniem jam – czemu nie teleportowałaś się do Dogewy lub nie skróciłaś sobie drogi?
– Ja nie mogłam od razu złapać wilka, a teleportacja nie zostawia śladów, po których on mógłby mnie odnaleźć.
“I, uczciwie mówiąc, ja do tej pory nie wyćwiczyłam się w teleportacji. Zaniosłoby mnie do Jasnego Gradu, na klomb ze świętymi różami, a potem udowadniaj rozwścieczonym elfom, że chybiłaś”.
Lereena w sposób nieokreślony parsknęła.
– Jak to się zdarzyło?
– Wasza ambasada wpadła w zbójniczą zasadzkę. – My jeszcze trakcie drogi przez las umówiliśmy się nie mówić Władczyni i arlijskim wampirom o łożniakach. Zanim przekonamy się, że ona nie jest jednym z nich.
Ona nawet okiem nie mrugnęła, nawet nie zainteresowała się, kto ocalał z jej poddanych. Czy to ja coś niepotrzebnie chlapnęłam, czy to takie drobnostki ją nie wzruszały.
– Kto to był?
– Trolle – ze względu na prawdopodobieństwo skłamałam. W wampiry ona by nie uwierzyła, a trollich klanów jest na pęczki, zresztą ta rasa słynie z nieokiełznanego usposobienia i lekceważenia do śmierci swojego, cudzego, bez litości rozprawiając się z niepotrzebnymi świadkami. Szukać wśród nich morderców Władcy na próżno, a wojnę ogłaszać głupio, na nich to nie zrobi wrażenia i po prostu nie przyjdą.
– Czy naprawdę? -Lereena, widocznie, też przypomniała sobie znane przysłowie: “Śmiały tylko na siebie narzeka, a u tchórza zawsze troll winny”.
– Właśnie tak – z kamiennym wyrazem twarzy potwierdziłam, udając, że nie zauważam szczerej ironii w głosie mojej rozmówczyni. Oskarżyć mnie o mord ona nie mogła, inaczej po co by mi, Strażniczce, tak jechać do Arlissa zamykać Krąg? Wampirzyca zmieniła temat:
– Jak wpadliście na sposób przedostać się przez rzekę, nie skorzystawszy z wiszącego mostu?
– Gdybyśmy wiedzieli, gdzie on jest, skorzystalibyśmy z przyjemnością.
– U rzeki obok arlijskiego traktu stoi informator. Na dzisiejszy dzień to jedyna droga do doliny, most naciągnięty jest na dwie sążnie nad wodą, i rzeczne kreatury nie mają do niego dostępu.
– Przyjechaliśmy ścieżką z Kuriak. – Powoli pokonywała mnie okropna pokusa, żeby posypać ją proszkiem, lecz ja rozumiałam, że demaskować łożniaka pośród samych łożniaków po środku miasta – to nie najmądrzejszy pomysł. A jeżeli ja kłamię i Władczyni to zauważy, to zapylam ją o jakąś inną świnię, to nic nie wyjdzie nam na dobre. Prawdopodobnie, Lereena sączyła moje odpowiedzi jeżeli nie jako zdumiewające, to chociażby przekonujące i niegłośnie, trzy razy klepnęła się w dłonie. Z drzwi do wewnętrznych pokojów wyśliznął się służący z tacą, postawił ją przed nami i tak samo bezszelestnie zniknął. Wysoki czajnik, upiększony przez cienkie ryty, dwie filiżanki i dwie górki siekanej czekolady na talarki, jasne i ciemne. Władczyni sama nalała do filiżanek czerwonawy napój, pachnący jaśminem – równo z krawędziami, ani na milimetr mniej. Jedną postawiła przede mną. Płyn nawet nie się poruszył. Z trudem utrzymałam się od pokusy zakołysać filiżanką, żeby przekonać się, że to nie lód. Jak podnieść ją do ust, nawet sobie nie wyobrażałam.
– Przejdziemy do sprawy. Kiedy przeszłaś ceremonię poświęcania?
– Przepraszam?
Lereena bez problemów dała sobie radę z przewozem filiżanki, nadpiła maleńki łyk, wzięła kawałeczek ciemnej czekolady i, zanim położyła w usta, wyjaśniła:
– Jak dawno stałaś się Strażniczką?
– Dwa i pół roku temu. Ale nie było żadnej ceremonii!
– Nie rozśmieszaj mnie. Nieco za mało… – Lereena uważnie, nawet nonszalancko przyjrzała się mi, jakby na wylot prześwietlającym spojrzeniem. – Podstawowe przejawy istnieje, może, i wyjdzie… On bardzo ryzykował, wybrawszy dla tego celu człowieka. Ja nawet nie jestem pewna, że tobie uda się aktywować Krąg, nie mówiąc już o tym, by wejść i wyjść z niego.
Doskonale pojmując, że Władczyni mi nie popuści, po prostu wzięłam filiżankę obiema rękoma, ostrożnie podniosłam i przytknęłam do ust. Potem włożyłam sobie do ust jasną czekoladę – nie na złość Lereenie, prosto nie kochałam gorycz, starczyło mi jej w życiu. Prawdziwa, elficka, samego rozpływa się w ustach. Siedem kładni za funt, według starmińskich cen. Zdziwiłam się, że nie czuje już takiej ostrej antypatii do Władczyni. Szybciej niechęć, jak… do rywalki. Mądrej i niebezpiecznej, z którą trzeba bawić się według zaproponowanym przez nią zasadom, inaczej skutki będą nieprzyjemne.
– Umiem pracować z Wiedźmimi Kręgami, to przecież mój zawód. I, jeżeli wy objaśnicie, co jest mi potrzebne, ja wszystko zrobię.
– Zdumiewające. – Lereena obniżyła głos do świszczącego szeptu, tak żebym nie mogła jej usłyszeć. – Ona ani razu nie widziała, jak zamyka się Krąg, lecz dała zgodę… na takie rzeczy zdolna jest tylko nieustraszona bohaterka lub rzadka idiotka, co, zresztą, to jedno i to samo. Przecież uprzedził ciebie o możliwym ryzyku?
– Tak – skłamałam, nie pragnąc robić z siebie jeszcze większego pośmiewiska. – Ma się rozumieć. Po prostu zdarzyło się to w nieodpowiednim momencie. Ja byłam w odjeździe, a to z nieboszczykami przeboje, a to nie specjalnie zabijać…
– Dlaczego by i nie? – chłodno sprzeciwiła się Władczyni. – Z takimi rzeczami nie żartują. On co, zbierał się żyć wiecznie, tak jeszcze według swoich idiotycznych zasad? Dziwię się, że on w ogóle zdecydował się wybrać Strażniczkę, chociażby… taką.
“Jaką” – wystarczyło się mi domyślić, i chód moich myśli nie spodobał mi się za bardzo. Jeżeli on i odróżniał się od Lereeny, to raczej nie z tej strony…
– Tak wy pozwolicie przeprowadzić obrzęd?
– Ma się rozumieć. A ty w to wątpiłaś?
– Jeszcze jak! – wyrwało mi się.
– Ja nie kłóciłam się z Lenom, mimo tego głupiego losowania. – Lereena obrzydliwie podkuliła usta, spojrzawszy na białego wilka, nie odchodzącego od moich nóg w ciągu całej audiencji. Czasem powarkując na Straże, do Władczyni odniósł się dziwnie obojętnie. – Przecież wiesz o wszystkim, prawda? Otóż, mi absolutnie wszystko jedno, kiedy i z kim on się żeni. Wystarczy, jeżeli on po prostu pocznie mi dziecko. Zaproponowałam mu taki wariant jeszcze tamtym razem, i jego zgoda – to zaledwie kwestia czasu. Możliwe, że ma ukochaną kobietę i on nie chce jej zostawiać. Możliwe, że jej nigdy nie było i on boi się wykazać swój brak doświadczenia. To nic, poczekam. Miłość nie może trwać wiecznie, jak, zresztą, i wstrzemięźliwość. Tak, że możemy odnieść wzajemną korzyść, dziewczyno. Arr`akktur potrzebny jest mi żywy. I jeżeli tobie uda się go zwrócić… mam nadzieję, pamiętasz powrotną drogę? Odprowadzać ciebie do Dogewy nie będzie miał kto. Jej Władcy wypadnie zagościć w Arlissie na nieokreślony termin, wbrew jego uporowi.
– A jeżeli nie uda się? – z drganiem przypuściłam.
Lereena zagadkowo uśmiechnęła się, odstawiając pustą filiżankę:
– Radzę się tobie bardzo postarać. Przyjdź do świątyni jutro o świcie i pokażę tobie, jak zamyka się Krąg. Nawet pomogę, chyba, – wątpię, że u ludzkiego dziewczęcia będzie dosyć zdecydowania doprowadzić obrzęd do końca.
– A co z moimi przyjaciółmi? – spostrzegłam się.
– Zarządziłam, by ich rozmieścili w gościnnym domu w sąsiedztwie. Ciebie do nich zaprowadzą.
Władczyni wstała i podeszła do okna, demonstrując wytworne, obnażone do samej talii plecy. Bezskrzydłe, jak u każdej kobiety-wampirzycy. Tylko teraz zrozumiałam, że na ulicy jest istna ciemność, a w sali nie pali się ani jedyna świeca.
– Można jeszcze jedno pytanie? – zapytałam, podnosząc się. Wilk drgnął i, podbiegłszy do drzwi, z nadzieją zadrapał je łapą.
Lereena pół obróciła się, zdumienie wygięła brew.
– Gdzie są wszystkie wasze Straże?
– Tam gdzie powinni – z lekka zmieszała się Władczyni. – na Granicy!
– Do środka lasu nie spotkaliśmy żadnego.
– Znaczy, wy ich po prostu nie zauważyliście. W moim garnizonie jest więcej niż dwie setki Straży.
– Znaczy, ja ich prosto nie zauważyłam. Dziękuję za audiencję, bardzo… przykro było z was poznać. – otworzyłam drzwi, przepuściłam wilka naprzód i wyszłam w ślad za nim, nie zrobiwszy nawet aluzji na ironiczny ukłon. Nie w moich przyzwyczajeniach odpowiadać lubieżnością na nie ukryte chamstwo. Spierać się z Władczynią mi też się nie chciało. Tym bardziej budować głośne przypuszczenia, dlaczego Straże nie zauważyli nas.
Wydało mi się, że już znam odpowiedź.
Gościnny dom był repliką tego, w którym żyłam w Dogewie, u Kryny. Czysty, lecz mało przytulny, bo sprawiał wrażenie niezamieszkanego. Od nakrytego stołu smacznie pachniało smażonym mięsem, u ścian stały cztery łóżka i dwie szafy, w jednej z nich akurat grzebała Orsana, wybierając sobie parę nowych butów. Kiedy weszłam, obróciła się i poskoczyła, ale nie zaczęła się ze mną witać.
Ustawiłam się na nią z nie mniejszym podejrzeniem. Zrobiliśmy pary kroków naprzeciw przyjaciel kumplu i zastygli jak wkopani.
– Słuchaj, Orsana. – przesadnie rześkim głosem zaczęłam, chowając rękę w kieszeń. – a nie chciałabyś spróbować niejakiego nadzwyczajnie pożytecznego dla zdrowia proszku?
– Dziękuje. – odpowiedziała najemniczka, cofając się pod ścianę. – ja aż tak źle się nie czuje!
– A jak inaczej będę wiedziała, że nie jesteś łożniakiem?
– A nuż ty sama jesteś łożniakiem i chcesz mnie ubić?
– Przecież to ja, nie gadaj głupstw. – strzeliłam palcami, i wokół palącej się na stole świecy pojawiły się dziesiątki złudnych fantomów. – Niemożliwie jest skopiowanie magicznych zdolności, to część duszy, a nie ciała. Pamiętasz, opowiadałam ci, że rozbójnicy nazwali mnie “pustą” i chcieli po prostu zabić?
Ostrożność powoli zaczęła opuszczać dziewczynę, Orsana z westchnieniem ulgi poszła naprzód, ale nie zamierzałam jeszcze jej przytulać.
– Wyciągnij rękę. Nie tak, dłonią do góry.
– No ty i sypnołaś! – stęknęła najemniczka. – To zamiast kolacji, czy czo?
– Liźnij chociażbym raz, tylko tak, żebym widziała.
– A jak on działa?
– Nie wiem, te wilki albo wdychały go razem z powietrzem albo po prostu zaczął przeżerać się przez skórę. W praktycznego magii żuczkojad wykorzystuje się jako składnik zatrutych przynęt, tak żeby dotarł do wnętrza. Nie bój się, dla ciebie jest nieszkodliwy.
– Poczekaj, sprawdzałaś już mnie tak? – Oburzyła się Orsana.
– Kilka razy. I ciebie, i Rolara, nawet po krótkotrwałych wyprawach w krzaczki. Liż, przeklinać będziesz potem. Nie chcę wysłuchać kupy wymówek, które okażą się od łożniaka. Dziewczyna z wyrzutem przekrzywiła się na mnie, zmrużyła oczy i jak skazaniec liznęła dłoń. Po delektowała się, połknęła i liznęła znowu, już z przyjemnością:
– Słodki. Jak mąka z cukrem. A to prawda, że jest pożyteczny dla zdrowia?
– Tumanie. – powiedziałam zmęczona, przysiadając się na najbliższym łóżku i chowając twarz w dłoniach. – Się ledwie na nogach trzymam, a ona jeszcze przebiera – szkodliwy, pożyteczny…
Przyjaciółka przestała przeklinać i ulokowała się obok. Pchnęła mnie leciutko ramieniem:
– Co się stało? Ona nie chcę ci pomóc?
– Przeciwnie. Nawet wyraziła życzenie być obecną, by wszystko przeszło jak trzeba. – przekrzywiłam się na świecę i ta zgasła. Ćmy trysnęły we wszystkie strony, zaczynając lot, i dalej szeptałyśmy między sobą w miejscu niewidocznym z ulicy.
– Doskonale!
– Wątpię. Zbyt lekko poszło, czuję jakiś podstęp.
– W Arlissie nie jesteśmy potrzebni, to prawda. – Orsana mocna poskrobała ślad po ukąszeniu komara na nadgarstku. – Nie nazwali nas niewolnikami, lecz gośćmi na pewno nie jesteśmy. Szybciej, cennymi zakładnikami w obozie wojennym, przy czym z kim oni wojują jest dla nas niezrozumiałe, chyba po prostu komuś podpadliśmy.
– Słusznie. Co więcej, – zamierzają nas cały czas pilnować, i wiem nawet jak, lecz nic nie mogę zrobić. Boję się, że pozostaje nam tylko obserwować rozwój zdarzeń…
– Zanim będzie za późno – niecierpliwie oberwała mnie Orsana. – A gdzie Rolar? Wiesz jakie ma tu sprawy?
– Nie. Przecież zaprowadzili go gdzieś razem z tobą!
– Nas prawie od razu rozwiązali i wypuścili. Powiedzieli, byśmy siedzieli cicho i czekali na ciebie, ale w tym samym czasie zmieniali ochronę i on zwiał. Myślisz, że nie mógł…
– …Zwabić was w pułapkę? – Rolar lekko skoczył przez parapet. – Nie. Wpadłem w nią razem z wami. Mam złe nowiny, koleżanki.
Wampir rzucił mi jakiś przedmiot, który rozpoznałam zanim jeszcze zdążyłam złapać. To była złota obręcz Lena.
– Gdzie ty ją znalazłeś?! – wykrzyknęłam, dusząc się od niepokoju. Obręcz drżała w mojej ręce, szmaragd pobłyskiwał iskierkami w księżycowym świetle.
– W skarbnicy Lereeny. Ona musi swoje skarby. Orsana, jeżeli możesz – wyrwij ze mnie to ze mnie, bo ja nie mogę dosięgnąć do tego.
Rolar obrócił się do nas plecami i zobaczyłyśmy rękojeść sterczącego z nich sztyletu. Widowisko było, lekko mówiąc, nie dla nerwowych. Sztylet wszedł głęboko, do mięśni, trochę poruszając się w takt przerywanych oddechów wampira. Ja, oczywiście, widziałam i gorsze rzeczy, jednak tylko siłą woli powstrzymałam się od krzyku, już o Orsanie nie wspominając.
– No, długo tam będziesz grzebać? – przynaglił wampir. – To boli!
– Ona zemdlała, Rolar. – smutno skonstatowałam, badając tętno biednej przyjaciółki. – Przynieś wody, co?
– Mam iść do studni ze sztyletem w plecach?! Może jeszcze wiadro na nim zawieszę zamiast na nosidle? Nie, tak nie będzie, nie zrobię z siebie pośmiewiska. Będziesz mogła wyrwać go jednym szarpnięciem?
– Spróbuję. Połóż się na podłogę, tak będzie wygodniej.
Rolar ostrożnie się nachylił, padł na czworaka i nie wytrzymawszy wydał cichy jęk, położył się, złożywszy ręce pod podbródkiem.
– Dawaj, wyciągaj. – dał komendę. – A-a-a! Tak nie rozluźniaj, nie wyciągasz siekiery z kłody drzewa!
– Cicho! Na razie się tylko przymierzam.
Orsana ruszyła się i otworzyła oczy. Zobaczywszy mnie dosiadającą konno na skupionym, oczekującym szarpnięcia Rolarze, z rękojeścią sztyletu w rękach, którego zamierzałam właśnie wyciągnąć, lub wbić jeszcze bardziej, odważna najemniczka wróciła do nieprzytomności.
– Trzeba coś zrobić z naszą legionistką – osowiale zauważył Rolar. – Może, potrenować ją na… oj!
– Ot, zabierz na pamiątkę. – położyłam mu przed nosem zakrwawiony sztylet. Wampir energicznie usiadł i zaczął oglądać pamiętną broń.
– Zabytkowy. Broń szkoły Arlissa, z niczym tego nie pomylisz. Widzisz bruzdy wzdłuż ostrza? Tam jest jad. Nie bój się, działa tylko na ludzi.
Pośpiesznie wytarłam rękę o spodnie.
– Wzięli cię za człowieka?
Rolar regenerował się wolniej, niż Len, chociaż krew zatrzymała się praktycznie od razu. Wampir rozebrał się do pasa, zmiął i rzucił w kąt zakrwawioną koszulę. Potem zaczął szukać zapasowej.
– Bardzo dziwne. Wampiry w takich sprawach nigdy się nie mylą.
– A kto na polanie wziął ich za wampiry?- nie bez zdziwienia przypomniałam.
– Za wampira, a nie za człowieka. Pasożyt jeden był w krzakach, tylko świst usłyszałem. Zastanawia mnie, dlaczego nie poznał rodaka?
– Myślisz, zapałałby do ciebie bratnią miłością? – sceptycznie chrząknęłam. – A teraz się zastanów. Przyjechałeś do Arlissa razem z dwójką ludzkich dziewczyn. Sztucznej brody nie zdążyłeś odkleić, skrzydłami nie wymachiwałeś, ze starymi przyjaciółmi nie gadałeś. Ot i narwał się…
– Co tam broda i skrzydła, wampira i bez tego rozpoznasz!
– A dlaczego nie możemy założyć, że to wcale nie był wampir? – odezwała się niepostrzeżenie zmartwychwstała Orsana – która, jak się okazało, uważnie słuchała naszą rozmowę. – Udało mu się oszukać Rolara, lecz sam nie potrafi posługiwać się wampirzym węchem, równa się tylko z ich siłą i żwawością. Ręczę, że prawdziwy wampir rzuciłby sztylet prosto w serce, żeby mieć pewność.
– Lecz mógłbym przysiąc… – Rolar zamilkł i beznadziejnie machnął ręką. – Zgoda, poddaję się. Przeciw łożniakom mój węch jest nic niewarty. O czym rozmawiałyście?
– Rozmawiałyśmy o całej tej sprawie, ale czuję się po tym okropnie. Lereena powiedziała, że nie wypuści Lena z Arlissa. I, boję się, że mi też nie da odejść.
– Nie panikuj. Władczyni kocha straszyć poddanych – sądzi, że dzięki temu będą sumienniej wykonywać jej polecenia, lecz nie pamiętam, by kara przekraczała winę. Unie będzie przetrzymywać na siłę Lena, chyba, że sam zechce zostać. Chyba nie jechał tutaj w nadziei na jeszcze jedno losowanie.
Ścisnęło mi serce, lecz tylko na chwilę, bo szybko się opanowałam. Na co, właściwie, liczyłam? Jednak coś o wiele bardziej mnie niepokoiło.
– Nie zrozumiałeś, Rolar. Len jest rzeczywiście potrzebny jej dla przedłużenia rodu, ale ona nie jest wampirem! Jest łożniakiem, i zamierza zawładnąć jego ciałem od razu po zakończeniu obrzędu. Dlatego nas tak chętnie wpuścili do Arlissa, nawet Straże nie byli przeciwni, by nas nie wystraszyć – czekali aż sami tu przyjdziemy!
– Wolha, nie gadaj bzdur. – z oburzeniem stwierdził Rolar. – Skąd wiesz, że Władczyni jest łożniakiem? Gdzie masz dowody?
– A chociażby to! – pomachałam mu przed nosem złotą obręczą.
– Po prosto mogli to podrzucić.
– Do skarbnicy, gdzie chodzi tylko Lereena i ty? Gdzie tu jest sens? A żebyś widział, jak zareagowała na wiadomość o zagładzie całej ambasady! W żaden sposób! Ona nie wie nic nowego, szpiedzy od dawna ją kontrolują.
– Lereena jest w swoim żywiole.- z uśmiechem pokołysał głową Rolar. – Ona uważa, Władczynie nie mogą okazywać uczuć, bo to je dyskryminuje. Lecz w głębi duszy pozostaje zwyczajną kobietą, współczującą i wrażliwą. Pewnie teraz nerwowo chodzi po sali tronowej, zamknąwszy okiennice i zdjąwszy pantofle, by straż przed drzwiami nie słyszała stuku obcasów.
– Albo będzie dokańczać jeść resztki czekolady, która została. Mówisz tak, bo nie możesz uwierzyć, że prawdziwa Lereena jest martwa.
– Masz manię prześladowczą!
– Oboje wpadacie w skrajność. – wtrąciła się Orsana. – Mamy tylko rzucony zza krzaka sztylet. On udowadnia, że łożnicy są w Arlissie, ale jest ich niewiele, może, w tylko jeden, sam niedobry, który łazi za nami od samego świętego źródła. Ten, co zwiał ze wszystkimi końmi. Ona mogła podrzucić do skarbnicy obręcz, by zniszczyć dolinę – przecież wcześniej lub później tutaj zjawi się ambasada z Dogewy, zaniepokojona długotrwałą nieobecnością swojego Władcy.
– Myślisz, że arlijskim skarb leży sobie na kupce na tyłach podwórka? – oburzył się Rolar. – Tam nie można ot tak sobie wejść, przed drzwiami stoi ochrona, a wewnątrz jest masa pułapek. Wlazłem w skarbnicę przez tajne przejście, o którym wie tylko Władczyni i niektórzy z najbliższego otoczenia.
– Więc ona ufa nie tym, komu trzeba. – wyjrzałam przez okno i na wszelki wypadek objęłam dom szpiegowską osłoną. W odróżnieniu od ochronnej, ta osłona wykrywała obecność innych osób w pobliżu, przecież prócz szpiegów do drzwi mógł podejść posłaniec, a nie chciałam odpowiadać przed Władczynią za zwęglone ciało.
– Orsana mówi prawdę. – Jeśli Lereena i wszyscy jej poddani są łożniakami, nie próbowali by ciebie zabić po cichu, i bez ceremonii załatwili by was póki siedzieliście ze związanymi rękami. Ot tylko wątpię, że jest tu tylko jeden łożniak i przybył on w ślad za nami. Dziwne rzeczy się tu dzieją. Boję się, Rolar, że twoja dolina jest gniazdem, skąd oni rozpełzają się po całej Belorii jak pluskwy.
– Bzdury! – Wampir poskoczył i rozdrażniony zaczął chodzić po pokoju. Doskonale, zresztą, bezdźwięcznie. – Po co wysyłali do Dogewy ambasadę i podmieniali ją? Dlaczego od razu nie wysłali za Arr`akkturem łożniaków?
– Ambasadą mogło rządzić Lereena, co jest najbardziej prawdopodobne, a historia z zamianą… kjaardy! – oświeciło mnie. – One z daleka wietrzą metamorfy, a epidemia wybuchła nie bez przyczyny. Prawdopodobnie je potruli… prawda, nie mogę pojąć, czym, trzeba będzie się rozejrzeć. Ambasadę, od której z piskiem odskakują wszystkie jadące w przeciwnym kierunku konie, zrzucając jeźdźców lub wywracając wozy, nie mogła nie wywołać podejrzeń. A oni od razu by pobiegli do Lena prosić o pomoc Nadworną Wiedźmę. A wtedy byłam w dolinie!
– Jesteś Nadworną Wiedźmą, więc dlaczego ich od razu nie załatwiłaś? – ze złością rzucił Rolar, znów usadawiając się na podłodze obok naszego łóżka.
– Nie bój się, wiedząc czego szukać, w mig bym to znalazła. Przeczytałabym kilka zaklęć, wzięła włosy, łyżkę krwi do analizy, i wszystko by się wydało! Nie są zdolni regenerować się tak szybko jak wampiry, bo giną od jednego poważnego zranienia. – powiodłam palcem po purpurowej szramie, która została w miejscu wyrwanego sztyletu. Rolar, wzdrygnął się, odsunął i narzucił na siebie koszulę.
– No dobrze, przypuśćmy – nerwowo zgodził się. – ale dlaczego nie czekali na posłów a wyjechali im na przeciw? Jedna sprawa – zastać znienacka uzbrojony oddział, chroniący Władcę, czujny w najwyższym stopniu, a zupełnie inaczej – wyśledzić wampiry pojedynczo, przed drzwiami własnych domów, kiedy nie spodziewają się napadu.
Na to akurat mogłam odpowiedzieć:
– Myślę, że prze “idiotyczne zasady” Lena, jak wyraziła się Lereena. W odróżnieniu od niej, on nie chełpił się tytułem Władcy i nie brzydził się przyjacielskich rozmów z poddanymi. Na oficjalnych spotkaniach nie miał możliwości, lecz przez tydzień podróży mógł zaprzyjaźnić się z ambasadorami i w razie zamiany od razu poczułby fałsz. Łożniak może zawładnąć cudzym ciałem i nawet otrzymać dostęp do jego pamięci – uczyli nas na nekromancji badać trupy, one bez pomocy wszystko pamiętają – ale nadal myśli u niego będą zupełnie różne! Jeżeliby skryli myśli od Władcy całkowicie, to wywołałoby to jeszcze większe podejrzenia. Znaczy, że albo je podrabiają, albo dokładnie sortują. W każdym razie będą wyraźnie odróżniać się od dawnych.
– Wszystko jedno, ale cos tu się nie klei. – pokręciła głową Orsana. – Nie chcieli podmieniać Władcy wtedy, to po co był im teraz potrzebny, jeżeli jego magiczne i telepatyczne zdolności są zablokowane?
– By przeciągnąć czas. Pseudo władca może kilka tygodni, ba, i miesięcy pudrować móżdżek Radzie i mieszkańcom Dogewy, uchylając się od swoich obowiązków pod pretekstem zmęczenia lub migreny, a łożniaki tymczasem zdążą rozpłodzić się w takiej ilości, że staną się bardziej groźni niż wszystkie zjednoczone Rasy razem wzięte. Tss!
Wstrzymaliśmy oddech. Uprzedzający sygnał osłony usłyszałam sama, lecz głośne kroki odróżniła nawet Orsana. Ktoś powoli przeszedł obok domu, nie zatrzymując się i umyślnie szurając butami z cholewami.
– Szydzi, łajdak. – z nienawiścią zasyczał wampir. – Napomyka, że nie możemy stąd wyjść. Może, wyjdę i zwrócę mu sztylet? Jeżeli to prawdziwy wampir, to wyciągnę i przeproszę…
– Nie wygłupiaj się. On tam niejeden.
Mówiłam nie na chybił trafił. Leszy wie skąd, lecz wiedziałam, że poza zasięgiem strażniczej osłony wokół domu krążą minimum pięć wampirów. I wampiry?
– Nie ma co ich prowokować. Obrzęd przeprowadzę w każdym wypadku, przecież to jedyna możliwość zwrócić Lena. A po wszystkim się stąd zmyjemy. Lereena powiedziała, że Krąg znajduje się w jakiejś świątyni, gdzie to jest?
Rolar kiwnął na okno, za którym wznosiło się coś ciemnego i imponującego.
– Tuż obok, w centrum placu. Musiałaś koło niej przechodzić.
– Uczciwie mówiąc, nie zwróciłam uwagi. A ile wampirów jest obecne przy obrzędzie?
– Zazwyczaj do świątynię wchodzi Władca i jeden z Seniorów, dla bezpieczeństwa. Drzwi zamykają się na belkę, a na zewnątrz dyżuruje Naczelny Rady i stoi straż.
– To jest zostanę tam sama z Lereeną, która zastąpi Seniora?
– Nie licząc wilka. Lecz on będzie mocno przywiązany, a ty na parę minut staniesz się absolutnie bezradna.
– I nic nie przeszkodzi jej, w zabiciu mnie?
– Nie, zabijać Strażniczki w czasie obrzędu nie będzie. Natomiast może podejść do drzwi i odrzucić belkę i wpuści straż, która zwiąże ciebie z Arr`akkturem zanim odzyskacie przytomność.
– Drzwi i belkę mogę zaczarować zawczasu. A nie ma tam ukrytego przejścia jak w skarbnicy?
– Tylko nieduży otwór w centrum kopuły, dla światła słonecznego. Wdrapać się po ścianach się ni da, a drzew obok nie ma. Ty co, zbierasz się wziąć Lereenu na zakładniczkę? Jak, przepraszam, to zrobisz? Ona jest o wiele bardziej silna od ciebie, a magia na nią nie działa.
– Len pomoże. Nakarmimy ją żuczkojadem i pomówimy szczerze.
– A jeżeli nic nie wyjdzie i Lena nie będzie? Władczyni chyba nie na ochotnika zgłosi się by próbować twój proszek. Ona pomyśli, że chcesz ją otruć, wymyśliwszy bajkę o złowrogich metamorfach.
– Nie kracz! Wyjdzie. A jak nie, to z Lereena – łożniaczką dam sobie sama radę. Jeżeli Władczyni wyjdzie ze świątyni sama, będziecie wiedzieć, że jest prawdziwa, i ty, Rolar, spróbujesz z nią pomówić i przekonać ją, żeby połączyła się z Konwentem Magów.
– I jeszcze będziemy wiedzieć, że zrobiła z ciebie kotlety. – ponuro dodała najemniczka.
– Masz inny plan?
– Nie,- zamilkła przyjaciółka. – Ale nie można czegoś innego zrobić? Do świtu zostało jeszcze kilka godzin, my czo, będziemy siedzieć, machając rękoma, jak w jamie przed straceniem?
– No… proponuję zagrać w karty. – zupełnie poważnie zaproponowałam. – Zasnąć się nie uda, a po prostu tak posiedzieć – można zbzikować. Jest u nas talia kart?
Przyjaciele zmieszani się wymienili spojrzenia.
– Według mnie, już zbzikowałaś – zauważył Rolar lecz, poklepawszy się po kieszeniach, wyciągnął pulchną talie kart, a Orsana poszła do stołu, poszurała krzesłem i przyniosła żarzącą się świecę. – W co i na co?
– Na to, co przystoi poważnym ludziom. – spostrzegłam się i poprawiłam się: – i wampirom, oczywiście. W rozbieranego głupca, a jak!