O wiele za późno przypomniałam sobie, że pracujący Krąg może zniekształcać albo niwelować zaklęcia. Po wąsach Rolara nie było już śladu, a moja kurtka, i już i tak zniszczona, stała się malowniczą kompozycją podartych łachmanów – wiele razy, machinalnie, rzucałam zaklęcia na dziury i plamy, że nie ruszone i oryginalne zostały tylko guziki i pas.
Rolar zmieszał się na początku, lecz zaraz pognał za Lereeną, która już przeszła przez próg. Wampir nie odważył się złapać ją za kołnierz i wciągnąć z powrotem do świątyni. Rzucił mi rozpaczliwe błagalne spojrzenie, ale byłam w parszywym nastroju, więc pokrzyżowanie naszych planów nie zrobiło na mnie wrażenia. Podniosłam się i pełna prostracji ruszyłam ku wyjściu. Wilk szeroko ziewnął, przeciągnął się, zeskoczył na podłogę i leniwie potruchtał za nami.
Orsana czekała na nas w progu. Radośnie do nas podbiegła, ale zobaczywszy moje przygaszone oczy – umilkła. Spróbowała mnie objąć ze współczuciem, ale zrobiłam unik i przeszłam obok.
A raczej przeszłabym, gdybym nie wpadła na jakąś pierś, której właściciel nie chciał zejść mi z drogi. Póki byliśmy w świątyni, plac się znacząco zaludnił, jednak najwyraźniej nie w celach świętowania. Powiedziałabym, że wszyscy mają ponury nastrój. Nikt nie trzymał na rękach dzieci, nieliczne kobiety mało co odróżniały się od mężczyzn, dumnie zamieniając spódnice na spodnie i dobywając mieczy.
Zrobiłam krok w lewo, ale dziwny typ nadal blokował mi przejście, więc w końcu byłam zmuszona na niego spojrzeć. Ciemnowłosy wampir przeciętnego wzrostu z szaro-zielonymi oczami i długim kruczym nosem. Na skroniach bieliły się pasemka, zaplecione w warkoczyki. Nie robił na mnie dobrego wrażenia, które psuła chamska czapka i czarna toga ze srebrnymi klinami. Wyglądał w niej jak dajn, wygłaszający pogrzebową mowę, zafascynowany swoją pracą i wspaniałym uczuciem, jakby miał teraz zaśpiewać.
Lereena zdążyła przejść połowę odległości od świątyni do końca placu, ale nagle potrząsnęła głową, zatrzymała się i lekko się odwróciwszy, królewskim gestem wskazała na mnie i Orsanę:
– Ach tak, zabijcie te dziewczyny. – I przepraszająco dopowiedziała: – To nic osobistego, wiedźmo. Po prostu chcę być pewna, że tajemnice kręgu nie wyjdą poza dolinę, a ludziom niestety nie można ufać.
Tłum radośnie się ożywił, zbliżając się do nas i ze świszczącym szelestem obnażając miecze.
Mimo niedawnych samobójczych myśli, jestem teraz stanowczy przeciwna ich wykonaniu, jeszcze takim sposobem. Kiedy zechcę, wtedy umrę, bez żadnej pomocy – najpierw testament napiszę i list pożegnalny, umyję się i przebiorę. I pewnie zdążę się jeszcze dziesięć razy rozmyślić!
Patrząc na “gnomich żołnierzy” (by translator of „aspidow”) odechciało mi się umierać. Nie zauważyłam ani jednego gworda, narodowej i ulubionej broni wampirów, która oprócz krwiopijców nikt nie władał. Wychodzi na to, że okrążyli nas łożniacy, a poddanie się bez walki mordercom Lena, równało by się zdradzie wobec niego. Nigdy niech tego ode mnie nie oczekują!
Orsana również nie zamierzała błagać o litość. Najemniczka milcząco przysunęła się do mnie, sięgając ręką do miecza znajdującego się na jej plecach. Westchnęłam głęboko, przygotowując się walczyć do końca, ale przed nami w ochronnym geście stanął Rolar.
– Tylko je dotknij,- cicho, ale wyraziście powiedział. Z jakiegoś dziwnego powodu Lereena, drgnąwszy, wydała rozkaz odwrotu łożniakom, którzy z jawnym niezadowoleniem podporządkowali się jej. Spełniły się moje najgorsze obawy – albo ktoś podszywa się pod Władczynię albo zwerbowali ją do swojej szajki, bo inaczej by się jej w ogóle nie posłuchali.
– Rolar, Rolar, – z udanym współczuciem pokiwała głową Władczyni. – Nigdy nie potrafiłeś być lojalnym poddanym. Wygłosiliśmy ci publiczną mowę i wypędziliśmy poza granicę Arlissu, ale nauka poszła w las i znowu kwestionujesz moje polecenia.
– Kiedy one są niesprawiedliwe,- stwierdził Rolar, bezczelnie wytrzymując spojrzenie lodowatych oczu.
– Polecenia Władczyni NIE MOGĄ być niesprawiedliwe,- podniosła głos Lereena. – Pora to zapamiętać.
– Prawdziwej Władczyni – możliwe – odparował Rolar. – Znasz mnie, Lereeno: jeśli z głów tych dziewczyn spadnie choć jeden włos – gorzko tego pożałujesz, obiecuję.
– Grozisz mi?! – ze zdziwieniem w oczach zapytała Lereena, oglądając się po bokach w poszukiwaniu moralnego poparcia. – Wiesz, co ci teraz zrobię?!
– Zabijcie go razem z nimi,- świszczącym szeptem poradził nieprzyjemny typ w todze, malejąc w moich oczach ostatecznie.
Rolar i Lereena, zszokowani tak oryginalną radę, dziko popatrzyli się na mężczyznę.
– Mnie?!
– Jego?!
– A to co za ghyr? – zażądał wyjaśnień Rolar. – Pierwszy raz go widzę, a popatrz tylko – nie różni się wcale charakterem.
– To mój nowy doradca,- ogłosiła wyzywająco Lereena. – Wysokie miejsca nigdy nie bywają puste!
– Nie żeby ktoś chciał. Za takie rady uduszę go gołymi rękami!
Winowajca, stojący wcześniej nieco dalej, wylazł z tłumu i zaczął kontynuować swój pomysł:
– Wasza Wysokość, radzę usunąć tego dokuczliwego zdrajcę. Dzisiaj przyprowadził z sobą dwie ludzkie kobiety, a jutro rozpowie o naszych planach i sekretach innym przedstawicielom tej nikczemnej rasy.
– Dokuczliwy zdrajca? – Rolar zachichotał, ale złowrogo zmarszczone brwi nie zwiastowały doradcy Lereeny niczego dobrego będący w zasięgu wzroku Rolara. – Zabawne. Według was porywam ludzi na siłę opowiadam was o naszych sekretach, o których oni, jak chcą, już dawno wiedzą?
– Ja, między innymi, nie jestem dziewczyną, a Nadworną Dogewską Wiedźmą! – odważyłam się odezwać. Wyszło jak zwykle piskliwie i nie na miejscu. Prawdę mówiąc nie liczyłam odniesienie sukcesu swoją mową i zaczęłam mówić mając na uwadze swoją drużynę. – A moja przyjaciółka prawie nic nie wie, więc nie róbcie z siebie głupków, rozejdziemy się w pokoju, a w naszej pamięci pozostaną ciepłe i barwne wspomnienia o tym dniu.
– Ale walnę go wcześniej,- dodał Rolar. – Wspomnienia będą wtedy jeszcze barwniejsze!
Lereena nie pozwoliła uderzyć doradcy, ale i nie zamierzała wrzeszczeć na bezczelnego wampira.
– Ręczysz za nie? – niespodzianie zapytała Władczyni.
Rolar nie odpowiedział i nawet nie przytaknął, tylko w zdumieniu uniósł brwi – przecież ty o tym wiesz, po co przerywać tę przedstawienie? Lereena długo, oceniająco patrzyła na niego, potem parsknęła, wzruszyła ramionami i powiedziała:
– Żeby waszych dusz za pół godziny w Arlissie nie było! – Po czym odwróciła się i poszła do Domu Narad.
– No można go choć raz walnąć?
Lereena tylko dosadnie machnęła w ręką. Doradca złośliwie na nią popatrzył, ściskając zbielałe pięści. Zmieszane wampiry patrzyły na siebie, nie chowając mieczów, ale i nie atakując.
– Chodźmy zjeść śniadanie,- jak gdyby nigdy nic zaproponował Rolar, obracając się do nas. – Tu niedaleko jest wspaniała gospoda, w której podają swoje danie firmowe – niemowlę zapieczone w cieście. Żartuję, Orsana, żartuję, karpia. Wolha przestań się krzywić, musisz nabrać sił – tylko trochę później, kiedy pomówię z Lereeną, bo będziemy mieli dużo do roboty.
– Ale dała nam tylko pół godziny!
Wampir się tylko skrzywił.
– Nie bójcie się. Lereena ma wiele wad, ale nie będzie za nami biegać z klepsydrą i nie poślę za nami oddziałów łożniaków. Trudniej będzie uzyskać drugą audiencję i porozmawiać z nią o łożniakach. Pójdę teraz do niej, porozmawiam, a potem…
– Rolar, bądź przytomny! Trzeba wiać, póki się nie rozmyśliła,- błagała Orsana, łapiąc wampira za rękaw. – Jakie, do łysego ghyra, podejrzenia?! Ona jest łożniakiem i nie ma się co zastanawiać! Doradca też jest z tej bandy – patrzy na nas jak szczur pod miotłą!
– Nie jest łożniakiem,- pokręcił głową Rolar. – Już własny… Władczyni z nikim nie pomylę.
– No to jest z nimi w zmowie! – złapałam Rolara za drugi rękaw.
Unieruchomionego między nami, ale wciąż próbującego iść do Lereeny wampira, trzymałyśmy mocno.
– Otwórz oczy! Czy Władczyni nie zauważyłaby jak jej poddani zmieniają się w metamorfy? Udajmy, że odjeżdżamy… tylko udajmy – jestem pewna, że za nami pojadą. Prawdziwa Lereena by nas jeszcze puściła, ale te potwory – nigdy! My wiemy o nich, zabiliśmy z pół tuzina ich wspólników – to wystarczy nie na trzy, a na trzydzieści wyroków skazujących.
Ale trzy głosy – mój, Orsany i rozumu nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Rolar stanowczo strząsnął z siebie nasze ręce i szybko poszedł, a raczej pobiegł za oddalającą się Lereeną.
– Lereena, rew! Qur lehar′t!
– Weer lehar′ten? – niechętnie odezwała się Lereena, zatrzymując się, i w tej samej sekundzie najbliższy wampir stojący za jej plecami rzucił się na nią, objął ręką za szyję i przystawił do gardła szeroki myśliwski nóż.
Przez niecierpliwość widzów przedstawienie zaczęło się wcześniej.
– Co to za żarty?! – Władczyni próbowała udawać królewskie oburzenie, ale nie osiągnęła sukcesu. – Straż, na pomoc!
Oczywiście nikt się nie poruszył. Na placu zapanowała trumienna cisza.
– Oddaj mi miecz głupolu,- zasyczał doradca, wychodząc zza pozostałych wampirów.- Też ciebie to dotyczy, najemniczko… i żadnej magii, inaczej ona umrze!
Orsana i Rolar wymienili spojrzenia. Oddać broń wrogowi – to oznacza pozbycie się ostatniej nadziej. Ja miałam lepszy wybór – magia zawsze była przy mnie… przynajmniej póki miałam głowę.
Lereena nie wydała żadnego dźwięku, ale w jej stale pogardliwym spojrzeniu widoczny był strach i błaganie o pomoc. Zawahawszy się, Rolar ostrożnie położył miecz na ziemi i popchnął go w stronę doradcy. Ten się nachylił i go poniósł, z zadowolonym uśmieszkiem i orężem w ręce. Teraz oczekująco popatrzył się na Orsanę.
Zmusić najemniczkę nie było takie proste.
– Podejdź to dostaniesz! – zaparła się, wyciągając swój miecz, ale nie dla wroga. – spróbuj mi go zabrać!
– Orsana! – tragicznie wyszeptał Rolar. – No proszę… błagam ciebie… przecież oni zabija Lereenę!
– No i ghyr z nią! Nie podoba mi się i nigdy mi się nie podobała.
Nie wiadomo, ile łożniaków zdążyłaby zabić nasza najemniczka, ale nagle Lereena pisnęła, ostrze powoli zaczęło wrzynać się w jej szyję, a potem wypadło z bezwładnej ręki i na ziemię spadła głowa. Miecz opadł, potem znów wzniósł się do góry, kreśląc łuk wokół właściciela.
Te złociste włosy i ironicznie zwężone oczy rozpoznałabym wśród tysiąca innych.
Len!!! Ale jak?!
Czasu na wyjaśnienia i szczęśliwe uściski nie było. W tym samym momencie wyciągnęłam raptownie z kieszeni paczuszkę z proszkiem z żuczkojada, na oślep rozdarłam opakowanie i rzuciłam je w powietrze.
Co tu się zaczęło dziać! „Wampiry” znajdujące się najbliżej nas zapiszczały z bólu, porzuciły broń i zaczęły obracać się w kółko, rozrywając paznokciami swoje ciała. Rolar zręcznie przedostał się przez otaczający go pierścień łożniaków, poturlał po ziemi, kopnął doradcę w pachwinę i w locie złapał swój miecz, który wypadł z bezwładnej ręki. Sekundę później stał ramię w ramię z Lenem i Orsaną, którzy teraz rąbali na kawałki metamorfy, które uniknęły styczności z żuczkojadem. Tych było niedużo. Ja, która kucnęłam po środku wojennej zawieruchy, nie przestawałam bombardować najbardziej żywotnych wrogów krótkimi salwami zaklęć. Teraz wiedziałam z czym mam do czynienia, więc pachy (takie stworzenia – przyp. red) i zajączki wiały na wszystkie strony.
Na świętowanie zwycięstwa nie było czasu. Ze wszystkich stron napływały nowe oddziały wroga. Pierwsze trupy zaczęły się rozkładać, rozpływając się na gołej ziemi. Pod nogami od razu zrobiło się ślisko.
Tylko Lereena, nieustannie mrugając oczyma, rozglądała się wokół z wyrazem bezgranicznego zdziwienia na bladej twarzy.
– Do świątyni! – pierwszy połapał się Rolar. Chwyciwszy Władczynię za rękę, tak nonszalancko pociągnął ją za sobą, że ta nieomal uderzyła w zapaskudzoną belkę.
– Co… jak możesz… impertynent! – zawyła Władczyni. Na dalsze sprzeciwy Lereena nie miała czasu – Rolar nadal wlókł ją do świątyni, wyciągnąwszy przed siebie rękę z mieczem. Len i Orsana ubezpieczali go po bokach, blokując uderzenie przeciwników, albo odpychając nogami leżących, bezwiednie miotających się po placu. Zatrzymałam się i starannie plotłam zaklęcie. Ognisty półokrąg spalił dobrą jedną trzecią placu. Ogromne drzewo, które płomień walnął w korzeń, z trzaskiem upadło na najbliższy dom, miażdżąc ściany jak papier.
Dogoniłam przyjaciół przy samym progu świątyni. Len i Orsana zatrzasnęli drzwi od razu za moimi plecami i założyli je belką.
Nabrawszy tchu, ustawiliśmy się przyjaciel na przyjaciela. Zauważyłam, że wampiry i najemniczka nie mają zamiaru opuszczać obroni. Pod ich wzrokiem Lereena zwinęła się w kulkę, przeciwnie kręcąc głową:
– Nie, nie! Nie wiedziałam! Naprawdę! Nie jestem z tym związana! Rolar co tu się dzieje?
Wampir bez szacunku splunął na podłogę.
– Co się dzieję? Co się dzieję?! Święta naiwności! Kto tu jest Władczynią? Ty czy ja? Idź i zapytaj swojego nowego doradcy, jeżeli nie możesz skorzystać ze swojego daru!
Na zewnątrz zapanowała podejrzana cisza. Na wszelki wypadek też wstrzymaliśmy oddech, obawiając się przepuścić jakąś atrakcję.
Z pewnym wahaniem ktoś z pełną kulturą zastukał w drzwi.
– Kto tam? – cienkim szyderczym głosem zapytała Orsana.
– Otwórzcie! – naiwnie zażądali łożniaki głosem doradcy.
– Sami otwórzcie! – zjadliwie zaproponował Len, wygodniej chwytając miecz. Gnomi miecz prawie że syczał w rękach nowego właściciela, ale stalowy chwyt uniemożliwiał powrót do dawnego właściciela. (?)
– Nie przeciągajcie swojej śmierci,- doszło do nas zza drzwi. – I tak stamtąd nie wyjdziecie, zbędziecie zdychać z pragnienia i głodu, a to nawet idzie nam na rękę!
– Całe życie to uciekanie od śmierci,- filozoficznie wzruszył ramionami Rolar. – Spadaj, chodząca padlino. Tu nie burdel, żeby ci otworzyli po jednym pukaniu.
Metamorfy umilkł, myśląc nad następnym zdaniem.
– Gdybym nie wiedział, że to siły nieczyste, to bym myślał, że za drzwiami stoi przyzwoity wampir, nie na żarty rozgniewany niedawną rozmową z krnąbrnym ludem – ze zdumieniem powiedział Len i nieoczekiwanie z całej siły wbił niesforny miecz aż po samą rękojeść i z taką samą szybkością go wyciągnął. Na rysie pośrodku ostrza widniała krew, a po tamtej stronie drzwi ktoś z chrypieniem osuwał się na ziemię.
Mieliśmy wielką nadzieję, że to był doradca, jednak nie był aż tak głupi, by podsłuchiwać przy samych drewnianych drzwiach.
– Hej, wy! – znów zaprowadził który zbrzydł głos. – Potrzebujemy tylko Władców, pozostali mogą iść sobie na cztery strony świata!
– Idźcie do leszego, panie doradco, tam pana od dawna oczekują,- zaklęła Orsana i, pomyślawszy, zjadliwie dodała: – Bądźcie tak uprzejmi, i nie zabierajcie wojsk – właśnie dyskutujemy nad taktyką pogromu waszego żałosnego wojska.
Drzwi zahuczały – doradca w gniewie kopnął je nogą. Słyszeliśmy jak odchodzi dając w między czasie wskazówki na temat wyglądu tarana.
– Daremny trud. – rozprostowałam palce. – Nie tak łatwo pokonać te drzwi i bez mojego zaklęcia. Ale na wszelki wypadek… tak będzie lepiej. Co mamy na posiedzeniu wojennej narady? Będziemy brać jeńców czy ograniczymy się do grabieży i ogólnej rzezi? Dobra, a co mamy z nią zrobić?
– Ona nie jest metamorfem. – Orsana z jawnym rozczarowaniem kiwnęła na szary nalot żuczkojada, który opadł na włosy i ramiona Lereeny. – Dawajcie oddamy ją wspólnikom – łożniakom, a nuż się udławią!
– Udowodnij najpierw, że to nie są twoi wspólnicy, – odburknęła Lereena. – Rollearren, Ar′akk – tur, terr kve rell′ast? Terr?
Tak, nie wierzymy! – jednogłośnie stwierdziły wampiry.
Lereena zmierzyła ich druzgocącym, ale niestety, mało efektywnym spojrzeniem. Od tego nie przybyło nam do niej zaufania. Widząc, że wszystkie argumenty będą bezużyteczne, rozdrażniona Władczyni wyrwała swoją rękę od Rolara, odeszła na bok i przysiadła na skraju ołtarza bokiem do nas i drzwi – niby, że myślcie i róbcie co chcecie, mam to wszystko gdzieś. Prawdę mówiąc odetchnęłam z ulgą. Obecność Lereeny denerwowała nie mnie tylko, gdy tylko odeszło napięcie trochę się rozładowało i zrobiliśmy się bardziej żwawi i zwarci.
– Podsadź mnie! – Orsana wskazała Rolarowi prawe skrzydło drzwi, nad którymi w wysokości sześciu łokci był mały słoneczny lufcik. Wampir podstawił jej złączone ręce i z ich pomocą Najemniczka delikatnie wskoczyła na belkę. Przylgnęła twarzą do belki, gdzie widniała dziura.
– Co oni tam robią? – szybko zapytałam.
– Nic. Stoją. Doradcy nie widać – z pewnością, osobiście bierze udział w budowie tarana. – Orsana przestąpiła z nogi na nogę, wygodniej usadawiając się na belce. – Oż ty, ile łożniaków – przynajmniej pięciuset i wszyscy z mieczami! Skąd w środku miasta pojawił się tak duże wojsko i dlaczego nie wzbudziło podejrzeń?
Lereena wyniośle ściągnęła usta, ani myśląc zaczynać rozmowy. Jednak pozostali nie przerywali wyczekującej ciszy, więc musiała odpowiedzieć:
– W Arlissie odbywa się coroczna rekrutacja do zapasowego garnizonu, którzy szkolą (lub szkolili się) w bojowych rzemiosłach w celu podniesienia się państwowego bezpieczeństwa. Treningiem zajmują się imigranci z Dogewy – trzy miesiące temu poprosiłam Arr`akktura żeby przysłał mi setkę doświadczonych wojowników do wzmocnienia mojego garnizonu.
– Nic podobnego – pewnie sprzeciwił się Len, na którym teraz skupiła się cała nasza uwaga – aż do momentu ogólnego zmieszanie. Spostrzegłszy się, Rolar szybko ściągnął z siebie kurtkę i oddał Lenowi, a ten obwiązał ją wokół pasa i kontynuował: – O ile pamiętam, owa prośba wylądowała w koszu zanim ja ją doczytałem. Jeszcze czego – osłabiać własny garnizon ze względu na kaprys wyniosłej sąsiadki, opętaną manią prześladowczą! A te typy nie są w ogóle z Dogewy, bo żadnego z nich wcześniej nie widziałem.
– Jestem wyniosła? – zeskoczyła z ołtarza rozwścieczona Władczyni. – Przynajmniej po Arlissie nie chodzą o mnie dwuznaczne anegtody.
– Za to po Dogewie – chodzą,- “pocieszył” ją Len. – Dobra, kpiny na bok. Możliwe, że w roli “dogewskiego wzmocnienia” wystąpił zaginiony oddział Dorriena – wydaje mi się, że widziałem jednego z Woliczan w zeszłym roku, kiedy przyjechał do Dogewy na święto piwa. Rolar znasz historię o marszu-spacerku przez góry? (spacerek – tak mi słownik i translator wypluli – jak ktoś wie o innej formie to niech da znać)
Ciemnowłosy wampir twierdząco kiwnął.
– Równo dwa miesiące temu w czasie treningu w wąwozie Czterech Pik zaginął oddział Dorriena. Myśleli, że skryła ich lawina. Ani trupów ani żywych nie znaleźli, czemu się nie dziwię – wąwóz jest zawalony przez skałę i lód z każdej strony.
– Wolija? Po raz pierwszy słyszę o takim państwie! – Zmarszczyła się od zdziwienia Orsana, odrywając się od dziury. – Oj! Aj-ja-jaj!
– To jedna z Dwunastu Dolin. – Rolar, który nie odchodził od drzwi, niewzruszony wyciągnął przed siebie ręce i Najemniczka, która straciła równowagę, wpadła w jego ramiona. – Znajduje się na północnym wschodzie Wolmenii, u wschodniego podnóża Grzebieniastych Gór.
– Wąwóz Czterech Pik znajduje się w Grzebieniastych Górach? – Orsana nie śpieszyła się schodzić z rak przyjaciela, więc Rolar prawie na siłę ją strzepnął z siebie. – Tak? No to jeśli oddział – jak jemu tam, Roddiena? Dorriena! – nie zginął pod lawiną, no to dlaczego nie wrócił do Woliji, a powlókł się aż do Arlissu, podając się za dogewian?
– Na to mogę ci odpowiedzieć. – teraz Rolar z wdziękiem kota wskoczył na belkę, żeby poobserwować przeciwnika, który stał przed wejściem świątyni (wymyślającego, niewątpliwie, wredne i perfidne plany). – Tylko w Arlissie sprawuje rządy kobieta! Tylko w Arlissie nie mogą przebywać inne Rasy! Tylko z Arlissu uciekła Rada Starszych na czele z Doradcą, doprowadzonego do granicy wściekłości przez kaprysy przerażonej dziewczyny! Gdzie jeszcze mogli skierować swoje stopy cudownie zmartwychwstali wojownicy? Oho, oto i taran! Nikczemnicy! Ścieli mój dąb!
– Sam go posadziłeś? – ze współczuciem spytała Orsana.
– Nie, ale w dzieciństwie uwielbiałem chować się na nim od natrętnej młodszej siostrzyczki. Do tej pory nie nauczyła się po nich chodzić. Oho!
Rolar zeskoczył na podłogę i w tym samym momencie świątynia zadrżała. Marmurowe statuy zachwiały się.
– A właśnie, drzwi – to jedyna rzecz, która zostanie po takich dziesięciu uderzeniach – mrocznie zauważyła Orsana.
Przyszła moja kolej siedzenia na belce.
Drugie uderzenie nie nastąpiło. Dąb zadrżał w rękach „taranczyków” jakby był śliską żmiją, rozdziawił wierzchołek jak paszczę i walną zaostrzonym ogonem rozrąbując na pół łożniaków mających mniej szczęścia i zwinności. Pozostałych odrzuciło od ożywionego klocka i uciekli jak pluskwy od światła. Jadowicie pomachawszy za nimi w rozwidlonym językiem, taran majestatycznie owinął się wokoło świątyni, ziewnął, wczepił się zębami we własny ogon, naprężył się i znieruchomiał jak za dawnych czasów.
Teraz mieliśmy dodatkową obronę w wyglądzie mocnej dębowej obręczy, na amen otaczającą świątynie.
Wyraźnie zakłopotany wróg nieśmiało wyglądał zza domów i drzew, nie przejawiając chęci kontynuować oblężenia. Dopiero pół godziny później, usłyszeliśmy pseudo doradcę, który złośliwie się kłócąc pierwszy podbiegł do świątyni i złośliwie kopnął stwardniałe cudo(wydaje mi się, że się mocno uderzył, ale nie przyznał się, więc pozostawała mi tylko wyobraźnia), a potem znów nastał porządek w szeregach wroga.
– Jeżeli ona jest prawdziwa i nie po ich stronie, to dlaczego nie zabili jej od razu? – Orsana skinęła na Lereenę.
– Możliwe, że nie chcieli ukazywać swej obecności wcześniej – przypuścił Len. Na pewno wiedział tyle co my – od Orsany lub Rolara. Zobaczywszy zniknięcie reara od razu zablokowałam to miejsce od telepatii, żeby Lereena nie grzebała w moich myślach. Zresztą len miał tylko kilka minut, których nie starczyłoby mu na rozeznanie sytuacji u mnie. – Nie podlegają telepatycznym zdolnościom, a bez nich Władczyni nie mogłaby jak dawniej kierować Arlissem, gdyż poddani powzięliby niedobre podejrzenia i wypowiedzieli jej posłuszeństwo.
– I jeżeli Lereena do tej pory żyje, można mieć nadzieję, że w dolinie są jeszcze prawdziwe wampiry – z westchnieniem ulgi dokończył Rolar.
– I teraźniejsze sarny,- mrocznie potaknęłam, złażąc z belki. – Ciekawie, gdzieś teraz mój konik?
– A gdzie patrzyli Strażnicy? – przypomniała sobie Orsana. – Dobra, łożniaków nie można odróżnić od wampirów, ale na początku, kiedy w dolinie były jeszcze kjaardy i Strażnicy na nich jeździli, dlaczego nie poinformowali Lereeny o ich dziwnym zachowaniu?
– Strażnicy już dawno nigdzie nie patrzą. – Machnęłam ręką. – Zginęli na miejscu, kiedy zamienili się z sobowtórami. Pozbawiony szóstego wampirzego zmysłu, nowy pograniczny garnizon patroluje tylko główne drogich. Dlatego tak łatwo przekroczyliśmy pierwszy pierścień doliny. Myślę, że wolijski oddział nie pojawił się od razu w dolinie – najpierw osiadł na granicy, po cichu podmieniając Strażników i trując kjaardy, a następnie…
– Trafnie o kjaardach. – Twarz Lena, który patrzył, wydawać by się mogło, przez drzwi, rozświetliła się znajomym uśmiechem przedsmaku. – Teraz będzie bardzo wesoło!
Rolar i Orsana, odpychając się od siebie, poleźli na belkę, a przylgnęłam do dziury, która została po mieczu Lena.
Na zewnątrz na razie nie było widać żadnych nieprzewidzianych atrakcji. Doradca niegłośnie szeptał pomiędzy sobą a zgromadzonymi wokół niego wspólnikami, czasem spoglądając w naszą stronę, jak chciał się przekonać, że świątynia stoi w miejscu, a nie uciekła na paluszkach w krzaki. Sądząc po jego ponurej fizjonomii, szybka kapitulacja nam nie groziła.
Właśnie zebrałam się zapytać, co Len miał na myśli, ale nagle na plac wtargnęła Kella na parskającym Wolcie.
Spostrzegłszy łożniaków, czarny ogier stanął dęba, ale w przeciwieństwie od Smółki nie rzucił się do ucieczki, a pogalopował naprzód, torując sobie drogę kopytami. Zielarce z ogromnym trudem udało się go okiełznać i zmusić by stał na czterech nogach.
– Co tu się dzieje? – zaczęła krzyczeć, rozglądając się po bokach.- Gdzie wasza Władczyni? – - Chcę, nie, żądam, żeby natychmiast do nas wyszła!
Za nie na żarty rozgniewaną wampirzycą z lasu wyjechało i zatrzymało się na skraju placu około setki wampirów na zwykłych koniach.
– Sądzę, że Lereena sama najbardziej na świecie pragnie stąd wyjść – półgłosem zawarczał Len i krzyknął w odpowiedzi: – Kella, uważaj! To nie są wampiry, tylko kreatury, które przyjęły ich wygląd i trzymają nas w oblężeniu!
Łożniaki chętnie potwierdziły jego słowa, kierując miecze na nieproszonych gości.
Zielarka odsunęła się, a Wolt cofnął się i zatańczył w miejscu, szczękając kłami i złośliwie porykiwał.
– Wszystko w porządku? – Kella, szybko opanowując się, ścisnęła końskie boki kolanami, i Wolt, stęknąwszy, stanął jak wryty. Jeszcze troszeczkę i by zgniotła.
– Tak!
– Nie obrażali ciebie? – skrupulatnie zapytała Zielarka, jak leciwa babcia, przybywająca na pomoc swojemu ukochanemu i jedynemu wnuczkowi oraz gotowa własnoręcznie dać łomot nikczemnym chuliganom, którzy odważyli się podnieść ręce na jej drogocenne dziecko.
– Kella! – rozdrażniony wydusił Len. – Nie, oni mnie tylko zabili!
Oddział wampirów wydał zgodne westchnienie, z ostrych czubków gwordów z odgłosem pstryczka wyskoczyły długie wbudowane ostrza, u niektórych błysnęły miecze – na szczęście, nie gnomie. Mimo pięć lub sześć razy większej przewagi liczebnej więcej przeciwnika nikt nie zamierzał uciekać. Przeciwnie – śmiertelnie obrażone wampiry, złośliwie zmarszczywszy się i wyszczerzywszy kły, czekały tylko na sygnału do ataku. Jednak nie było żadnego sygnału ani od Kelli ani od dowódcy łożniaków, jednakowo zajętych obserwowaniem przeciwnika i gorączkowo wymyślając plan działania.
Tymczasem z naprzeciwka pojawił się jeszcze jeden oddział, większy i głośniejszy. Na ten raz – ludzki i bardzo z czegoś niezadowolony.
– Wy moją córeczkę chcieć wąpierzę przeklinać?! – Donośny głos zakończył wejście trzeciego oddziału.
– Tatko!!! – radośnie zaskrzeczała najemniczka, tak trącając Rolara łokciem, że prawie spadł z belki. – Tutaj jestem! Zadaj bobu tym łajdakom!
– Twój ojciec – dowódca przygranicznych wojsk Winessy?! – wytrzeszczył oczy wampir, przyglądając się rosłemu siwemu chłopowi na białym koniu z zaplecioną w warkocz grzywą. Winesskie flagi powiewały nad groźnymi szeregami podległych mu jeźdźców. Było ich co najmniej dwie setki. – Ty, co, móżdżek nam pudrowałaś, odważna najemniczka, biedna wiejska córeczka, bezinteresowna patriotka?! W pikę tatusiowi poszłaś, chcąc wstąpić do legionu sojuszniczego królestwa?!
– Nie twoja wampirza sprawa! – krzyknęła Orsana. – Nie no, tylko popatrzycie na tego nikczemnika – wygonili go z Arlissu, nawet wampirom sprzykrzył się bardziej niż gorzka rzodkiew, a teraz – poucza! Gdzie chcę – tam i pójdę, ciebie się nie pytam!
– Mnie nie wyrzucono, jestem w dobrowolnym wydaleniu, to dwie różne rzeczy!
– Czyżby? – sceptycznie wygięła brew Lereena, i Rolar zaczął krzyczeć już nad nią:
– A ty, siostrzyczka, lepiej zamilcz, póki ci cichaczem szyję nie skręciłem! Nawarzyła kaszy – teraz wyrzucimy ciebie na zewnątrz, będziesz ją jeść!
– Siostrzyczka?! – wstrząśnięte krzyknęłyśmy z Orsaną.
– Przyrodnia – niechętnie uściśliła Lereena. – I nie ma co się tak na mnie patrzeć, wszystkie pretensje do mojej matki! Już ja, to bym za nic nie zniżyła się do mieszanego ślubu…
– No i pomrzesz starą panną – wywróżył Rolar. – Z ciebie nie to, że Władca – ostatni troll za żonę nie weźmie, chyba że pół doliny w posagu obiecasz! Zresztą, ona teraz i za darmo nikomu nie potrzebna – cała jest naszpikowana łożniakami, odgrodzona od całego świata przez zatrutą rzekę! Jak wpadłaś na sposób rozprawić się jeszcze z rusałkami, co? W czym ci przeszkadzali?
– One pierwsze zaczęły! – oburzyła się Władczyni.
– Tak w ogóle bez przyczyny? Chociaż próbowałaś z nimi porozmawiać?
– Ja? Z rusałkami, stojąc po pas w wodzie i wysłuchując ich wiecznych kpin?! – Lereena zrobiła obrzydliwy grymas. – A od czego jest Rada Seniorów?
– Wszystko jasne- mrocznie stwierdził Rolar. – rusałki od razu rozgryzły łożniaków i bez gadania wysłali ich na dno, a Lerka, nie znalazłszy czasu osobiście się we wszystkim zorientować się, posłała do Danawiela jakiegoś ze swoich fałszywych doradców. A ten, wróciwszy, naopowiadał Władczyni o strasznie groźnych rusałkach i podpowiedział jej aby zatruła rzekę. Prawda?
– A co jeszcze miałam robić? – odburknęła Władczyni.
– Nic – pokornie przyznał wampir i, nagle rzuciwszy się w stronę ołtarza, tak ryknął, zawisłszy nad Lereeną, że z piskiem przewróciła się plecami na płytę, jak nieszkodliwy szczeniak. – Wszystko, co mogłaś, to już zrobiłaś, idiotko! Kpiny jej, widzisz, wygadują! Niechętnie w nowym płaszczu do rzeczki włazić! Teraz wpadłaś po samą głowę, przy czym wcale nie w wodę!
Kiedy indziej my byśmy z ogromną przyjemnością poobserwowali tą burzliwą rodzinną scenę, ale za drzwiami rozbrzmiał głośny krzyk, który sekundę później zastąpiło rżenie, tupot, chrzęst broni i wybiórcze okrzyki wściekłości i bólu. Orsana znów przylgnęła do otworu, a ja zgięłam się przy szczelinie.
Nie wiadomo, który z dowódców pierwszy odważył się machnąć ręką, ale długo oczekiwany gest był przyjęty z entuzjazmem, i na placu zapanowało borowy wie co. Ku naszej niewypowiedzianej uldze, nasz ratunek szybko rozeznał się w sytuacji i zgodnie zaatakował pseudo wampiry gnomimi mieczami. (chyba Gromyko nie może się zdecydować – przyp. red). Dwa oddziały, które poruszały się konno, dosłownie zgniotły kilka rzędów łożniaków, ale potem ugrzęźli w tłumie, a wtedy w ruch poszły miecze i gwordy.
Za moimi plecami Rolar kontynuował wrzeszczeć na Lereenę, ale jego głos tonął w wojennym zgiełku i nie można było zrozumieć poszczególnych słów.
Przez kilka minut ludzie i wampiry musieli się bardzo sprężać – na żywych łożniaków konie nie reagowały, ale poczuwszy fetor bijący od rozkładających się trupów, szybko oprzytomniały i stanowczo zrezygnowały z udziału w bitwie. W siodle została tylko Kella. Galopem przemierzała kręgi wokół placu, rozsądnie nie mieszając się do walki z powodu braku broni i Woltowi musiał walczyć za dwoje, depcząc łożniaków, którzy nawinęli mu się pod kopyta.
Tak byliśmy zainteresowani widowiskiem, że przerażony krzyk obracającego się Lena: “Rolar, przestań! Ona teraz…” – był poniewczasie.
“Teraz” już nastąpiło.
Lereena jakoś dziwnie wykręciła szyję, konwulsyjnie szarpnęła żuchwą, która nagle powiększyła się z każdej strony, transformując całą głowę, po niej i ciało. Zęby stały się bardziej ostre i wydłużyły się, ręce nienaturalnie się wyciągnęły, biała sukienka w strzępkach opadała na podłogę Rolar zdążył ledwie odskoczyć, gdy wijąca się na ołtarzu kreatura podniosła czerwonooką, zębiastą mordę. Bestia złożyła skrzydła wklęsłe półkole, wyciągnęła szyję i bezdźwięcznie wrzasnęła. Wbiło nas w kąty i przycisnęło do podłogi, fala dźwiękowa uderzyła po plecach, jak workiem z trocinami. W uszach nieznośnie zagwizdało, potem świsnęło jak powie mroźnego wiatru. Jeszcze chwila i lunęłaby z nich krew, ale na nasze szczęście, kreatura zamknęła paszczę, robiąc wdech i rozglądając się.
– Pod ołtarz! – głośno rozkazał Len, inspirując nas swoim osobistym przykładem.
Ledwie zdążyliśmy dobiec i na czworakach wpełznąć pod płytę, jak Lereena znowu zaczęła krzyczeć, zapewne na dłużej, powoli zmieniając tonalność, ale nie siłę dźwięku. Wokół z hukiem wybuchały statuy, wielkie marmurowe odłamki z wdziękiem piór wirowały w miniaturowych huraganach, raz po raz wystrzeliwując w różne strony jak z procy. Ściany i podłoga szybko pokrywały się wgnieceniami. Wydawałoby się, że kamienie szlachetne w ogóle powinny obrócić się w pył, ale ku mojemu zdziwieniu całe i nieuszkodzone leżały na podłodze, jakby przykleiły się do kątów heksagramu – najwyraźniej strzegła je szczątkowa magia kręgu.
Naprędce postawiona obrona nie dała nam ostatecznie ogłuchnąć, lecz lamentująca paskuda powoli zaczęła ją przebijać i ból w uszach nie ustawał.
– Że z niej takie? – zaczęłam krzyczeć, sama usłyszawszy swojego głosu. Ale Len wystarczyły myśli.
– To druga postać kobiety-wampira! – ¬poruszywszy się, krzyknął mi w samo ucho. – Zamiast wilka u mężczyzn, tylko, że pojawia się spontanicznie i nie podlega kontroli!
– Ją można ją zatkać?!
– Nie da się, póki sama się nie uspokoi!
– To na długo?
– Zależy jak silny był wstrząs!
– Nie mogłoby być mocniej!
To, co zmusiło łożniaków do poddania się, bez trudu udało się jednej wściekłej wampirzycy. Świątynia wibrowała, jak żelazny kocioł, po którym tłuką pogrzebaczem, ze szczelin między kamieniami sypał się kit, a same kamienie wypadały ze ścian.
– Upiorzyca ghyrowa! – nie wytrzymałam.
– A się jeszcze dziwiłaś, dlaczego się nie chcę z nią żenić!
– Ja?! Żeń się z kim chcesz, mnie to nie obchodzi! Kim jestem, żeby się z czegoś dziwić? Strażniczka, tfu! Tak zrobić – raz splunąć, nawet nie trzeba pytać!
– Wolha, a ty co? – speszył się Len.
– Co ja? CO ja?! Jestem wściekła, jeżeli ty jeszcze tego nie zauważyłeś! Cały tydzień za mną hurtem i w detalem ganiają przeróżne kreatury, zjednoczone płomienną niemiłością do mojej skromnej osoby, w ciągu dwóch ostatnich lat sama stopniowo przekształcam się w jakiegoś potwora, pół godziny temu w ogóle umarłam, a teraz siedzę sobie pod ołtarzem i nade mną pędzi twoja odrzucona narzeczona, próbując zrównać świątynię z ziemią, na zewnątrz tęsknią na nas w oczekiwaniu hordy łożniaków, a ty niewzruszenie pytasz się, czemu jestem niezadowolona?!
– I czemu jesteś niezadowolona? – niewzruszenie zainteresował się Len.
Udusiłam się z oburzenia, a ten nikczemnik dodał:
– Czy ja ciebie o coś prosiłem? Zmuszałem doganiać ambasadę, wiązać się z łożniakami, jechać do Arlissu i przeprowadzać obrzęd? Ty sama podjęłaś decyzję, a teraz okazujesz mi jakieś dziwne pretensje!
– Dziwne?! Mam nadzieję, u ciebie nie ma jeszcze jednego Strażnika?
– Nie ma, a co?
– Chcę być pewna, że jeżeli teraz ciebie zabiją, to więcej nigdy cię nie zobaczę!
Teraz wrzeszczeliśmy na siebie jak przyjaciel na przyjaciela wyjątkowo od nadmiaru uczuć, zapomniawszy o wampirzycy. Pierwszy raz widziałam Lena tak wściekłego, nawet zbladł od oburzenia:
– I to twoja wdzięczność?!
– Co?! Jeszcze powinnam ci podziękować?!
– Wyobraź sobie!
– Przepraszam, ale tu moja wyobraźnia jest bezsilna!
– Jak śmiesz mi zarzucać takie rzeczy – po tym, co dla ciebie zrobiłem?!
– Co ze mną zrobił! I kiedy tylko zdążyłeś, nikczemny krwiopijco?!
– Jestem krwiopijcą?! Ach ty bezwstydna, parszywa wiedźmo! Gdybym tylko wiedział!
– Gdybym tylko wiedziała!
W tym samym momencie obok nas zabrzmiał głośny, histeryczny pisk, dającej o sobie przypomnieć Lereeny, tak że “parszywa wiedźma” i “nikczemny krwiopijca” zgodnie przemilczeli i zwrócili się do Orsany. Najemniczka, przekonawszy się, że zawładnęła ogólną uwagą, w tej samej sekundzie przymknęła usta, wykaszlała się i rzeczowo stwierdziła:
– Uspokoiliście się? Pogódźcie się i zacznijcie myśleć jak mamy się stąd wydostać!
Oprzytomnieliśmy i zawstydziliśmy się, lecz nie zaczęliśmy z fałszywymi uśmiechami ściskać sobie ręce, a od razu przeszliśmy do skomplikowanej umysłowej procedury.
– Wyjście jest tylko jedno – przez drzwi! – zorientowałam się natychmiast.
Orsana, najwidoczniej dawno to zauważyła, dlatego że gniewnie zaczęła krzyczeć w odpowiedzi:
– Nie możemy wyjść spod ołtarza póki ona cały czas wrzeszczy, a w powietrzu lata to świństwo!
– Więc pójdziemy do drzwi razem z nim! – zdecydowanie powiedział Len, uderzając Rolara w bok i spojrzeniem wskazując mu na spód marmurowej płyty. – Gotowy?
– Dawaj!
Wampiry naprężyły się i uniosły płytę. Jeden koniec zadarł się wyżej niż drugi i Lereena zleciała z ołtarza, pokręciła się po sufitem, przypominając ogromnego nietoperza z kruchym bladym ciałem i półprzezroczystymi skrzydłami. Nie mogła wylecieć przez dziurę w kopule, a uczepić się za jej skraj i przecisnąć się między nim, się nie domyśliła. Pisk nie cichł, płyta odczuwalnie wibrowała. Wampiry jakoś wyrównali jej położenie, i na zgiętych kończynach podreptaliśmy do drzwi, jak cztery gnomy pod jedną tarczą. Korzyści ze mnie i Orsany prawie nie było, ale bardzo się starałyśmy.
– Jak je otworzymy?! – zaczęła krzyczeć Orsana, kiedy do drzwi pozostało najwyżej pięć kroków. – Tam jest pierścień z tarana, a drzwi otwierają się na zewnątrz!
– To mój problem! – wrzasnęłam w odpowiedzi, uwalniając ręce potrzebne do rzucenia zaklęcia. – Nie zatrzymujcie się, wyobraźcie sobie, że ich nie ma!
Daliśmy nurka w drzwi, jak w wodospad i przemknęliśmy przez nią na wylot, razem z taranem. Jak się okazało, przy wyjściu czekał na nas doradca z niewielkim oddziałem łożniaków. Nie zdążyli radośnie machnąć mieczami, jak nieuprzejmie przelecieliśmy obok, a w ślad za nami wyleciała upiorna Władczyni.
Nie zmieszawszy się, łożniaki połączyli przyjemność z pożytecznym: rzucili się za nami w pogoń, jednocześnie uciekając od Lereeny. Para małodusznych łożniaków próbowało zamienić nas w świątyni, ale drzwi znowu powróciły do swojej dawnej formy i w rezultacie rozbili sobie czoła. W odróżnieniu od nich, wcale nie zamierzaliśmy się ratować ucieczką i gwałtownie zatrzymując się spotkaliśmy się z wrogami twarzą w twarz. Rzucona w cel przez wampiry płyta była dla niektórych nagrobną, pozostali musieli raptownie hamować i cofnąć się do tyłu. Lereena nadleciała za ich plecami, drasnęła pazurami i poszybowała ku niebu, nie przestając krzyczeć. Zabić nikogo nie zabiła, ale odciągnęła, więc nie zamierzaliśmy z tego nie skorzystać, zabijając pięciu na miejscu. Doradca, zaraza jedna, cofnął się i wtopił się w tłum, ale Len z Rolarem od razu zaczęli biec za tropem. Razem z najemniczką nie zostałyśmy bez pracy: na mnie od razy zamachnęli się trzej łożniacy, ale tylko jeden zdążył dobiec nadziawszy się w końcu na miecz Orsany.
Lereena powiewała nad placem, jak prześcieradło które zerwało się z sznurka, nie pomagając swoim, a siejąc panikę w szeregach przeciwnika, uniemożliwiając łożniakom uświadomić sobie swoją przewagę liczebną i wymyślenia jakiegoś lepszego planu. Prawdziwe wampiry, widocznie, często spotykały się z atakami histerii swoich “przepięknych” kobiet i prawie nie zwracały na to uwagi, tylko kulili się, kiedy przelatywała tuż nad samą ziemią, piskiem rozszarpując jakiegoś nieroztropnego wojownika. Zostawione przez nią szkody powodowały, że bitwa na nowo się rozkręcała.
Kontynuowałam częstować wszystkich chętnych bojowymi pulsarami, i po upływie kilka minut moją rezerwa sięgnęła do dna – po raz pierwszy przez ostatnie dwa tygodnie. Nie miałam czasu szukać energetycznego źródła, więc musiałam wziąć miecz. W przez głowę śmignęła mi podła myśl, że lepiej rzucić nim w łożniaków i upaść na ziemię udając trupa, ale zamiast tego przylgnęłam do pleców Orsany, gdzie chroniłyśmy się nawzajem. Parę uderzeń udało mi się zablokować, następnie Najemniczka wykonała półobrót i drasnęła mojego przeciwnika samym koniuszkiem miecza, za to w poprzek gardła.
Wrogowie ponieśli ogromne straty. Elitarny dogewski oddział i winnescy żołnierze straży granicznej, zahartowani częstymi potyczkami ze skorymi do bójki stepownikami, drogo sprzedawali swoje życia – dwa – trzy za jedne. Ale niestety za wszystkich stron placu przybywało „kupców”, po cichutku biorąc górę.
W tym samym momencie na niebie pojawił się czarny punkt. Szybko nabierał kształtu i rozmiaru smoka, raczej smoczycy. Gereda zrobiła krąg nad placem, szukając odpowiedniego miejsca i usiadła na dachu świątyni. W zamyśleniu popatrzyła w dół, jak ogromna skołtuniona wrona toczyła się po ziemi, (chodzi o to, że wojownicy przypominali hmm… zmokłą nastroszoną wronę, o ile dobrze zrozumiałam autorkę – przyp. red) a następnie głęboko wciągnęła powietrze i dmuchnęła płomieniem w sam środek starcia, gdzie akurat bił się w nierównej walce Len, parę dogewskich wampirów i dobry tuzin niezbyt przyjaznych łożniaków.
Zaczęłam krzyczeć bodaj czy nie głośniej od Lereeny, ale kiedy płomień znikł, w czarnym wypalonym kole stało kilka zażenowanych wampirów, których buty i kolczugi malowniczo dymiły. Władca powitalnie oddał honory Geredzie mieczem, i wampiry znów rzuciły się do walki.
Mój krzyk poszedł mi na rękę – smoczyca zauważyła mnie z Orsaną i celnie plunęła ogniem w skradających się do nas łożniaków. Złocisto – purpurowy strumień rozprysnął się na ziemi, przeciwnicy zginęli w odbitym słupie ognia i więcej się nie pojawili. Uderzył w nas żar, ale nie stopił się nawet jeden włos. Lewark chwalił się, że smoki potrafią wytworzyć trzydzieści sześć rodzajów płomienia, od iluzji do płomiennego skrzepu, wybiórczo spopielającego rycerza w caluteńkiej zbroi i na odwrót. Po żarze przyszedł czas na pot – w tak rzeczywistej demonstracji brałam udział pierwszy raz i przyjemności z tego, jak to powiedzieć, nie miałam żadnej. Zwłaszcza, kiedy spojrzałam na miecz Orsany, wysmarowany krwią łożniaków i dymiący się do samej rękojeści. Gdzieniegdzie na przyjaciółce gniła kurtka.
Jeszcze dwa – trzy takie same efektywne splunięcia – i łożniacy ginęli! Porzuciwszy miecze, rzucili się we wszystkie strony byle dalej. Nie goniliśmy za nimi, najwyżej do końca placu – za bardzo się zmęczyliśmy i nie ryzykowaliśmy wbiegać do nieznanego lasu.
Lereena nadal piszczała, robiąc okręgi wokół świątyni. Podczas nieobecności innych dźwięków jej wycie wbijało się w uszy z potrójną siłą. Smoczyca pozwoliła jej zrobić jeszcze trzy okrążenia, a następnie złapała ją zębami jak pies przelatującego obok wróbla i wampirzyca zginęła w jej paszczy. Na zewnątrz zostały tylko skrzydła. Trochę podrygując zwisały z jej paszczy i powoli zaczęły ginąć we wnętrzu pyska Geredy. Gereda poczekała parę minut i obrzydliwie splunęła Władczynią na łączkę przed świątynią. Lereena poruszyła się, z trudem uniosła się na łokciach i tępo popatrzyła się na zawaloną przez trupy plac.
W ciszy, która nastąpiła, Len jako pierwszy uniósł nad głową miecz i obie armie zwycięzców triumfująco i bez sensu zaczęły krzyczeć, a potem rzucili się bratać, nie patrząc, gdzie są ludzie, a gdzie wampiry.