Zbudził mnie dźwięk mieczy. Ja szybko zerwałam się na równe nogi – nadaremnie: Rolar i Orsana po prostu się rozmiękczali.
– Dobrego ranka, Wolha! A raczej, dzień dobry!
– Pozdrowienie, śpiochu! Nie dotrzymasz nam towarzystwa?
– Z trójką z bojowych sztuk, postawionej z litości? Zwolnijcie! – znów ułożyłam się i naciągnęłam na głowę koc, lecz czy można zasnąć w tych nigdy nie kończących się brzękach, świstach, tupotach i krzykach? Potem ktoś na mnie nastąpił (kto – nie przyznali się, zwalając winę przyjaciel na przyjaciela, na Smółkę i moją burzliwą wyobraźnię), bójka wybuchła nad moim uchem, i w tej samej chwili posypały się iskry z mieczy, i ja, dziękując losu, na czworakach wypełzłam spod koca, ostatecznie rozstając się ze snem.
– To nieuczciwe! – z oburzeniem wrzasnęła Orsana. Obróciwszy się, zobaczyłam ją leżącą na plecach, z zadartą nogą, którą Rolar trzymał za kostkę.
– A wierzgać się – to uczciwie? – Wampir puścił nogę Orsany i najemniczka w tym samym czasie spróbowała kopnąć go poniżej pasa.
– Bogowie cię za to ukarzą – zagroziła Orsana, wściekając się za niedozwolone przyjęcie, czy może za zręczność, z którą Rolar uniknął kopniaka.
– Oni mnie już ukarali – tobą! – Wampir podszedł i wyciągnął do niej rękę, którą dziewczyna, co dziwne, przyjęła. Nareszcie obie strony się pogodziły…
Źle się wyspałam, na dodatek nie złaziliśmy z koni od samego ranka, pędząc w nocy leśnymi ścieżkami. I tylko kiedy niebo na wschodzie poszarzało, a ziemia ucichła przed świtem, policzyliśmy naszą czasową przewagę i bez pośpiechu, pozwoliliśmy zmęczonym koniom zatrzymać się. Śpieszywszy się, i tak padliśmy na ziemię. Nie było nawet sił na rozpalenie ogniska, a odzież i koce musiałam wysuszyć sama. Teraz od nich pachniało spalenizną. Ja nie pamiętałam, jak i kiedy postawiłam ochronną barierę, ale ona była w miejscu, przy czym taki potężna, że za nią wokoło naszego postoju zgromadziła się cienka szara obręcz z małych muszek i motyli. Nieopodal leżała ogłuszona wrona, która po zderzeniu z barierą bezradnie wymachiwała nóżkami.
Czekała na mnie przyjemna niespodzianka: moi towarzysze, wstawszy godzinę wcześniej, zagotowali wodę z malinowymi gałązkami i nawet nazbierali jakiś grzybów pogańskiego gatunku, usmażywszy je na gałązkach. Oboje twierdzili, że grzyby są jadalne, tylko o tym mało kto wie, i z nadzieją czekali, kiedy podejmę się próby kulinarnej tych walorów smakowych. Niestety, nie doczekali się – jestem rozsądnie ograniczyłam się do ukropu z chlebem, rozważywszy, że, jeśli grzyby są jadalne, o tym wiedzieliby wszyscy (a nie tylko ci, którzy ich nigdy nie próbowali).
Rolar i Orsana jeszcze długo przekonywali się w spożywczej wartości grzybków, ale w koniec końców poszli po moim przykładzie, a grzybki poganki oddali Smółce. A raczej, wyrzucili w krzaki, a kobyła odszukała je tam sama i żarłocznie zjadła razem z gałązkami. Jej nic się nie stało, ponieważ ona wcześniej jadała muchomory jak trawę, to chyba to nie mogło służyć jako dowód ich jadalności.
Po obiedzie, zaczęliśmy się doprowadzać do porządku – szukać rzeczy, czesać się, a Rolar wyciągnął z torby zapasową brodę. Och… jak nam z Orsaną było wesoło… po pierwsze, ona ewidentnie długo leżała w magazynie i po upływie terminu zdatności mól gorliwie postanowił usunąć ją z oferty. Po drugie, sprzedawca albo srodze pożartował sobie, albo pomylił się przy kompletowaniu – wąsy były czarne, cienkie i obwisłe, a krótka szeroka broda przeraźliwie odróżniała się od wąsów, że z daleka wyglądała jakby się paliła, oślepiając oczy. Gorzej – niedbale zmięta na dnie torby, teraz sterczała we wszystkie strony, jednocześnie zaginając się wzwyż, jakby Rolar jechał w przeciwnym kierunku wichury. Gdy naśmiałam się, kazałam mu wyrzucić ją, po stwierdzeniu Orsany, “pogańskie włosy”, w zamian nałożywszy na niego zupełnie przyzwoitą iluzję. Prawda, przez nie bez przeszkód przechodziła ręka, i wroga, który życzyłby sobie schwycić wampira za brodę, oczekiwała niemiła niespodzianka. Za to teraz nie można było jej odróżnić od prawdziwej.
Całą noc na niebie nad łąką coś błyskało i nad ranem widocznie zasępiło się, poszarzało, a horyzont obłożył się chmurami i stamtąd było słychać podejrzane grzmoty.
– Żeby deszczu nie było – niepokoił się Rolar, raz po raz spoglądając na niebo. – Bieda w kraju jezior z pogodą – jak jest ulewa, to minimum na dzień, a, bywa, że i na tydzień. Chmury tworzą się nad jeziorami, a potem woda spływa z powrotem i tak w kółko.
Na przekór jego mrocznym prognozom, poszczęściło nam się – chmury płynęły nisko, lecz obok. To z prawej strony, to z lewej strony z nich spadały mgliste strugi deszczu, wiatr przynosił zapach mokrej ziemi, czasem – pary kropli, i na tym się kończyło. Dzień był bez przygód, co więcej – nieznośnie nudny. Wokoło, dokąd nie spojrzysz, garbiły się bezleśne pagórki, leżące w cieniu chmur. One nie zbliżały się i nie oddalały się. Rolar zakomunikował, że kilkadziesiąt wiorst na północ – jest Pridriw, gdzie, podobno, jest ze dwieście jezior i jeziorek, zostawionych niegdyś przez przepełzający lodowiec. Po słuchach – dlatego, że nikt jego nie zobaczył i nie opisywał, a parę setek do wszystkiego przyzwyczajonych wieśniaków, rozmieszczonych na brzegach jezior, nie liczy się. Orsana słuchała wampira z autentycznym zainteresowaniem, i on pochlebiany, rozpływał się nad słowikiem nie gorzej od “bajarza” z Witiagskiego zamku. Ja jednosylabowo potakiwałam mu i w żaden sposób nie mogłam się zdecydować, czy mam się gniewać na niego za “głupią” lub odpisać na straty te naprędce wyrwane słowo. Przedtem również zdarzało się nam nagradzać się nieprzyzwoitymi epitetami, lecz to nie wychodziło za ramy przyjacielskiej pogawędki, i my nawet tego nie zauważaliśmy, nie mówiąc już o tym, by obrażać się. Rolar zaś wymówił to słowo z taką goryczą, jakby ono szło z samego serca i dlatego przedźwięczało jako obraźliwe.
Wampir sam poruszył drażliwy temat:
– Wolha, ja, oczywiście, przepraszam, nie chciałem na ciebie krzyczeć, lecz na przyszłość zapamiętaj: Strażniczka odpowiada nie tylko za siebie, a w niebezpiecznych sytuacjach, podobnych jak wczorajsza, takie idiotyczne bohaterstwo jest niestosowne.
– Myślisz, że gdyby Len był z nami, on by was rzucił?
– Oczywiście – bez wahania odpowiedział wampir. – Gdyby on tego nie zrobił, to zginęlibyśmy niepotrzebnie, a to jeszcze przeboleje. Lecz ja nie proponowałem tobie nas rzucać. Mogłabyś poczarować z góry, a zobaczywszy, że sprawę jest licha, uratowałabyś się chociażby sama. A “za kompanię” do boju wkracza tylko beznadziejny głupiec, o czym ciebie powiadomiłem… jeszcze raz przepraszam.
Jak nie jestem godna pożałowania, Rolar ma rację. Orsana podtrzymała jego pełnym wyrzutu milczeniem. Ja przegryzłam wargę, by ukryć zmieszanie.
– Teraz obiecajcie, że potem nie będziecie mi jako zjawy, rzucać mi wypominań za kompanię.
– Jeszcze czego – zachichotali. – My i bez tego znajdziemy jakiś powód. Na przykład, za te przepiękne grzyby, które ty tak oburzająco zlekceważyłaś, obraziwszy nasze najlepsze intencje.
– Ale wy też ich nie jedliście! – oburzyłam się.
– Ze zmartwienia przez gardło nie przeszły – weselili. Orsana dodała: – Lecz konika – wybrałaś innego. Ona rozsądnie nie miesza się do walki, a zwiewać na niej można nawet przez rzeki i góry!
Potargałam kobyłę po grzywie:
– Mam takie uczucie, jakby to ona mnie wybrała.
Rolar kiwnął:
– Tak jest widocznie. Kiedy wampir chce zaopatrzyć się w kjaarda, idzie do tabunu i jeżeli spodoba się jakiemukolwiek źrebięciu, to sam podbiegnie do niego.
– A jeżeli nie?
– No to przychodzisz w następnym roku. Można spróbować poszukać w innych dolinach, chociaż to nie jest zbyt mile widziane. Kjaardów i dla własnych mieszkańców nie zawsze wystarcza.
– A posiadacz kobyły nic nie ma przeciwko wampirom, którzy regularnie zwabiają jego źrebięta na własność?
– U Kjaardów nie ma posiadaczy. Tylko przyjaciele, którym oni pozwalają na sobie jeździć. Prościej osiodłać dzikiego dzika, niż cudzego kjaarda, tak że o “kradzieży” nawet mowy nie ma.
– To dlaczego sam na zwyczajnym koniu jeździsz? – ze zdziwieniem zainteresowała się Orsana. -Ani jednemu kjaardowi się nie spodobałeś?
Rolar wyraziście mlasnął się po prawym kle:
– Jedna sprawa – ludzka wiedźma na takiej kobyle, a zupełnie inna – wampir na kjaardzie. Was w najgorszym wypadku obryzgają święconą wodą, a nas wyśledzą w ciemnym zaułku fanatyczni wiedźmini, którzy poświęcili życie polowaniu na wampiry. Przybiją i zgodnie obrabują – niepotrzebnie, co, starali się? Oni doskonale to wiedzą: kjaarda posłuszne tylko nam.
– A ja?
– No, Smółka jest półkrwi, a ty… ty.
– A ja? – stałam się czujna.
– E-e-e… Strażniczka – jakoś zaciął się wampir.
– A kobyle to obojętny jest mój statut? Dzisiaj Strażniczka, jutro nie. Jeżeli ja, z powodzeniem zamknę Krąg, zwrócę Lenowi rear, to wypadnie mi pożegnać się i z koniem?
– Nie, oczywiście. – Rolar wymuszenie się uśmiechnął, jakby na ważnym zebraniu zamiast wina w pucharze podali mu ocet, a on salwą wypił “za zdrowie Władcy” i nie ma prawa nawet zmarszczyć się. – Prawdopodobnie, ona zobaczyła w tobie niejakie… e-e-e-e… skryte zdolności.
– Magiczne zdolności?
– Nie wykluczone – chętnie, lecz nieszczerze powiedział wampir, bylebym się odczepiła.
Burza zastała nas bliżej wieczora, ale na szczęście, nie w szczerym polu, a obok niedużego zakwaterowania, które wymurowane było przy ścianach zamku – niewysokiego i bez szczególnego bogactwa, lecz dobrze umocnionego. W Belorii takich było pełno, zwłaszcza w głuszy lub bliżej granicy. Zamki zazwyczaj należały do rycerzy z wybitnych dawnych rodów, czyi przodkowie w nagrodę za waleczność otrzymali od króla kawałek niepotrzebnej mu ziemi (jak wiadomo, z dobrymi ziemiami królowie nie rozstają się, obdarzając poddanych bohaterów głównie zgniłymi bagniskami, głuchymi puszczami lub starymi, jeszcze elfickimi zabudowaniami). Z zasady, okoliczni mieszkańcy natychmiast przeprowadzali się bliżej powstającego zamku, sprawiedliwie rozważając, że “będzie bić lżej”, nie mówiąc już o upiorach. W razie napadu wrogów wieśniacy ukrywali się w zamku i pomagali go bronić, a w pokojowy czas płacili rycerzowi niedużą daninę za ochronę od rozbójników, dzikiego zwierza niby wilków i niedźwiedzi, jak również smoków, mających zwyczaj bez popytu raczyć się owcami i krowami.
Z daleka wydawało się, że zamek się pali.,Przebite iglicą niebo wiło się nad zamkiem ogromną czarną wstęgą, rozrzucając macki białych błyskawic i donośnie łomotać w łonie grzmotu. W niektórych miejscach tańczyły purpurowe ogniki. Pochyliwszy się i schowawszy się pod kapturami, my byśmy i tak przejechali obok głównej drogi do zamku, starając się poprosić o nocleg w jedną z chatek, lecz Rolar w porę zobaczył kłaczek pergaminu, drżącego na wietrze wokoło wbitego w słup milowego gwoździa.
– Wolha to twoja działka. – Wampir niebezpiecznie zawrócił Karasika, dając mi podjechać do słupa.
– Trze – ba egzoryzma i proszącej magiszkiej pomocy dla bidnych ludzi, bo tam zjawa w po – mie -szcz- enia typu zamak Ap-ła-ta… – przeczytałam, z trudem rozpoznając pokręconych runy półanalfabety skryby. – Tpru, Smółka! Fe! Wypluj! No ot, teraz ja nigdy się nie dowiem, ile kosztuje wydalenie przewidzenia z pomieszczenia typu zamek.
Orsana podniosła oczy na zamek.
– Z tego, tak? – zainteresowała się, i w tej samej chwili, jakby odpowiadając na jej pytanie, za zamkiem z trzaskiem uderzyła błyskawica, podniósłszy snop iskier powyżej iglicy. – Chodź, zainteresuj się!
Rolar roześmiał się i szarpnął za lewe lejce, zmuszając Karasika wrócić na ścieżkę.
– A dlaczego by i nie? – pomyślałam głośno. – Przeczekać w zamku jest bezpieczniej, niż w polu lub na pustym podwórzu.
– Wolha, ty zwariowałaś – przekonana oświadczyła Orsana. – Tam jest zjawa!
– No i co? A jak ciebie ukąsi?
– Wszystkie zjawy, które widziałem – wszczął rozmowę Rolar – były albo przebranymi dzieciakami albo urojeniem białej gorączki. Jeżeli podeprzemy drzwi łóżkiem i nie będziemy nadużywać chmielnych napoi, to najgorsze, co oni mogą nam zrobić to pojęczeć i pobrzęczeć łańcuchami pod drzwiami.
– Bywają i prawdziwe zjawy – nie zgodziłam się. – I nawet z zupełnie materialnymi łańcuchami, jak walną cię po głowie – mało zobaczysz!
– No dziękuję, pocieszyłaś! – parsknęła Orsana.
– Nie bój się, dziecinko. – Rolar, podjechawszy do Orsany, pieszczotliwie pogłaskał dziewczynę po mokrej głowie. – Od zjawy jeszcze nikt nie umarł, najczęściej od zawału. Ty jesteś panna młoda, zdrowa, w najgorszym wypadku – posiwiejesz.
Orsana, uparcie kiwnąwszy głową, zrzuciła jego rękę:
– Zjawa jak zjawa, rezygnujemy? W końcu prześpię się na czystych prześcieradłach.
– Szanuję – poważnie powiedział Rolar. – Większą waleczność, niż pokonanie własnego tchórzostwa.
– Wolha, może ja jego zabiję? – z nadzieją zapytała Orsana. – Mu wszystko jedno, potem i tak wskrzeszą, a ja choć duszę odprowadzę!
Rolar zmarkotniał. Nie odpowiadając na te przytyki, uważnie obejrzał kamienne ściany z wąskimi okienkami i niegłośno wymamrotał:
– Chyba łożniacy nie odważą się otwarcie szturmować zamku, a jeżeli pod pretekstem polowania na zjawę uda nam się wprosić się na nocleg, do rana zostawią nas w spokoju.
– O jakim spokoju mówisz? – z nerwowym spojrzeniem uściśliła najemniczka.
Wampir jest sceptycznie parsknął:
– Spieramy się, czy w zamku są dzieci lub półprzytomna babka lub ciotka z manią prześladowczą albo służąca – lunatyczka lub wiecznie pijany krewny?
– Spierajmy się, czy tam jest prawdziwa zjawa? – Ja nie patrząc wyciągnęłam rękę, Rolar ścisnął ją, a Orsana położyła dłoń z góry, zatwierdziwszy spór.
Drzwi otworzyły się po trzecim stuknięciu, a raczej, po rozjuszonemu kopnięciu nogą – pukać w grube deski pięścią było na próżno, zaprzestałam tego po pierwszej próbie.
– Dzień dobry! – w uniżenie przeciągnęła dwójka, patrząc na nas od góry do dołu. Dwie pary są niebieskich oczu, dwa zadarte noski. U chłopaka – zwichrzona czuprynka, u dziewczynki – dwa grube proste warkoczyki za uszami. Maluchy nie miały dziesięciu lat, najwyżej dwa.
– Aha! – wiele mówiąco okazał Rolar. – Dzieci!
– Diera, Słar! – zalamentowano z góry. Ktoś, podskakując, naprędce schodził po wąskich stopniach krętych schodów. – Ile razy ja wam mówiłam – nie otwierajcie sami drzwi, przyjdzie zła ciocia wiedźma, włoży was w worek i zaniesie sobie na obiad!
Dzieci spojrzały – na mnie z niemym zachwytem. Dziewczynka nawet usta otworzyła, pokazawszy dwa rzędy równych mlecznych zębów. “Zła ciocia” zmieszana cofnęła się za plecy Rolara, nie wykazując życzenia zanosić urwisów gdzie by to nie było.
Zza schodów wynurzyła się kobieta nieobjętej formy. Puszyste wspaniałości jej ciała mocno obciągała jaskrawo-różowa sukienka z białym koronkowym spodem, a spód puszystych halek nie wyglądał uroczyście z pomponami i białymi robionymi na drutach pończochami. Zobaczywszy gości, dama (najwidoczniej niania) spostrzegła się, głupio szarpnęła spódnice, wyprostowała się i przestawiła się na ciężki majestatyczny chód. Niestety, na ostatnim stopniu straciła równowagę i niania, pisnąwszy, machnęła rękoma i z grzmotem opadła na podłogę – z zawistnym śmiechem dzieci.
Rolar pośpiesznie poszedł, podawszy rękę ofierze natartych woskiem schodów. Wypadało mu chwycić się za poręcz drugą ręką – podnieść tak dobrze odżywioną damę bez oparcia okazało się nie tak prosto. Postawiona na nogi, niania przede wszystkim kazała dzieciom iść na górę i umyć się przed kolacją. Parka niechętnie podporządkowała się; zresztą, dobiegłszy do pierwszego piętra, zwiesili się na poręczy, podsłuchując i oglądając gości.
Jak się wyjaśniło, skrawek pergaminu wisiał na słupie nie pierwszy dzień.
– Czarownicy? Za zjawą? – ze sporym lekceważeniem zainteresowało się babiszcze.
– Zgadli – po lekkim zamęcie potwierdziłam.
– A co tam wróżyć? – zachichotał tłuścioch. – Chodzicie i chodzicie, spokoju nie ma żadnego! W tym tygodniu wiedźmina ze schodów zrzuciło, wczoraj dajn sam odszedł. Zachlapał, starzec, wszystkie kąty woskiem i zioła nadymił – u odegrało się to na gospodyni – migreną. A wy z czym przyszliście? Gospodyni powiedziała – bez dyplomu nikogo nie wpuszczać, dosyć. Bo wynajęliśmy tamtym razem druida-samouka, tak u gospodyni kotka ukochana przepadła i dotychczas skądś z pod podłogi padliną razi!
– Mam dyplom. – włożyłam rękę za pazuchę i rozwinęłam przed nosem ciotki zmięty zwitek z pieczęcią.
– My piśmienności nie nauczeni – przewarczała z niekłamanym szacunkiem. – Pójdę do gospodyni i zreferuję.
Wyrwawszy ode mnie dyplom, nianię z dziwnym dla jej figury żwawością zadreptała po schodkach. Jasnoblond główki w górze schody zgodnie zniknęły.
W ogromnym holu było nieprzytulne, mimo, że leżały wszędzie dywany. Ze ścian spoglądały oczyma rogate jelenie głowy, potrzaskiwały świece w masywnych kandelabrach, nieprzyjaźnie zerkały rodzinne portrety. Czym dalej od wejścia, tym wredniejsze stawały się przedstawione na nich fizjonomie. Na portrecie założyciela rodu w ogóle należałoby namalować po trzy-cztery pionowe i poziome kreski, a w dole napisać numer skazanego.
Gospodyni zeszła dziesięć minut później, gdy akurat zdążyliśmy się rozejrzeć. Okazała się wysoką, pociągającą kobietą lat czterdzieści ze szlachetną postawą i manierami bez zarzutu.
– Dobry wieczór państwo – majestatycznie, lecz bez nadmiernego honoru powitała naszą różnorodną kompanię. – Witajcie w Płowej Róży.
– To wasz zamek? – uściśliła Orsana.
– Rodzinny, mojego spokojnego męża. – Kobieta zwróciła mi dyplom. – Przepraszam, nie przedstawiłam się – Diwena Białozierska, obecna właścicielka zamku i okolic. Przyjemnie dowiedzieć się, że nareszcie w naszym kraju pojawił się prawdziwy fachowiec. Pani Redna, praktykowaliście na dworze, słusznie?
Ja nie podzielałam jej zachwytu nad moją błyszczącą karierą i przyznałam się uczciwie:
– Bardzo niedługo. Musiałam zostawić posadę ze względu na dalsze doskonalenie magicznej sztuki.
– Chwalebne dążenie. – Diwena pozwoliła sobie na przychylny uśmiech. – Proszę was, przejdźmy do górnych komnat. Wy i wasi przyboczni zmęczyliście się podczas podróży, czy nie będzie przesadną natrętnością z mojej strony zaprosić żebyście zasiedli za naszym skromnym stołem?
– Ani trochę. Przepraszam, przedstawiam wam… e-e-e… moją siostrę Orsanę i spokrewnionego kuzyna kuzyna Rolara.
Rolar, niczym nie okazawszy zdziwienia, nachylił się i szarmancko pocałował wytworną dłoń gospodyni. Orsana przedstawiła niezgrabny dyg.
– Bardzo mi przyjemnie. – Gospodyni uśmiechnęła się jeszcze raz, potem wyciągnęła rękę do miedzianego dzwonka, który stał we wnęce obok jednego z kandelabrów. Na melodyjny dźwięk przybył siwy staruszek. – Brim, pokażcie gościom ich komnaty. Czekam na państwa za pół godziny!
Z tymi słowami gospodyni odfrunęła po schodach, nam zaś wypadło wlec się za dworzaninem dobre pięć minut – tak niespiesznie i dokładnie wybierał on miejsce na stopniach, zanim postawił nogę.
– Co ciebie napadło? – rzuciła się na mnie Orsana, jak tylko zostaliśmy sami w luksusowych komnatach z szerokim łóżkiem, lustrem, mahoniowymi meblami i ogromną skórą niedźwiedzią na podłodze. – Siostra – jeszcze się zgodzę, lecz po co było przedstawiać go jako stryjecznego kuzyna?
– Spokrewnionego kuzyna – poprawił Rolar. – Inaczej musiałbym z tobą spać jako służący – gdzie indziej.
– Przedstawiłaby jako przyjaciół! – Orsana ostygła, lecz uznawać Rolara za krewnego uparcie nie chciała.
– By powziął podejrzenie, że jesteśmy w nagannych związkach? Cierp, Orsana, z arystokratami trzeba zachowywać się jak z obłąkanymi – wszystko tolerować i nie dawać powodu do kompromitacji.
– Ale zakwaterowała nas w jednym pokoju! Ja jestem przeciwna takiej rozpuście!
– W dwóch przyległych i drzwi między nimi zamyka na rygiel – poprawiłam. – Nie niepokój się, rozpusta ograniczy się do bratniego pocałunku w szczękę.
– Dobrym bratnim ukąszeniem w szyjkę – rozpłynął się w klastym uśmiechu wampir.
– Gryź – niespodzianie zgodziła się Orsana, podstawiła Rolarowi szyję.
Wampir, nie głupiec, ukąsił. Co tu się zaczęło!
– Idiota! – krzyczała dziewczyna, odskoczywszy na bok.- Ja żartowałam!
– Ja też! – Rolar trzymał się za szczękę, podbitą łokciem Orsany. – Wariatka! Mało kła nie fybiła!
– A to nie było gryźć! – buszowała Orsana, gotowa uwolnić wampira od wszystkich pozostałych zębów.
– Ja leciutko… – Rolar zabrał rękę. Kły, sądząc po wszystkim, zostały w miejscu, a krwiak nad wargą tajał w oczach.
– A skąd ja niby miałam wiedzieć? – Najemniczka, uspokajając się, podeszła do lustra, obejrzała szyję i na wszelki wypadek podotykała. – Z tobą nigdy nie zgadniesz, czy żartujesz czy mówisz poważnie!
– Dobrze, teraz zawsze będę uprzedzać: “Uwaga, Orsana, dowcip…” – obiecał wampir.
– Nienajgorsza idea – poważnie zgodziła się dziewczyna. – Rolar, po co ty nade mną wciąż się znęcasz? Co ja ci zrobiłam?
Wampir w sposób nieokreślony odchrząknął i odprowadził oczy, cichutko mówiąc:
– Ty co, dowcipów nie rozumiesz?
– Głupich dowcipów – nie – stanowczo odcięła Orsana i obróciwszy się do Rolara plecami, zdjęła kurtkę i zaczęła rozpinać kołnierz na wylot przemokniętej koszuli. Wampir z ciekawością obserwował ten proces, póki najemniczka nie spostrzegła się: – Ty jeszcze tu?! A no, byś poszedł do swojego pokoju, daj nam się przebrać!
Rolar niechętnie podporządkowywał się, i Orsana własnoręcznie zasunęła za nim rygiel. „Przebierać się” to było za duże słowo; po prostu wykręciliśmy odzież nad postawionym pod łóżkiem garnkiem, a ja ją wysuszyłam i przeprasowałam. Zapach spalenizny wzmocnił się, zmieszawszy się z “aromatami” rzecznego szlamu i końskiego potu.
– A ja? – narzekał za drzwiami wampir, umyślnie pociągając nosem. – Dlaczego nikt nie będzie śpieszył się ratować moją młodą półtora stuletnią duszę od zapalenia płuc, wywołanego przez długotrwały pobyt w mokrej odzieży?
– A to sobie poskacz – mrocznie poradziła Orsana, sznurując buty z cholewami – a nuż się rozgrzejesz.
Doprowadzając się do porządku, wpuściliśmy Rolara. Wampir i nie myślał rozbierać się, a, dawno temu się rozebrawszy, wpakował się w różowe pościelowe przykrycie i przechadzał się po pokoju, z zainteresowaniem oglądając wiszące na ścianach obrazy i nie zapominając od czasu do czasu narzekać na okrutny los.
– Złodziejaszek – z uczuciem powiedziałam, – ot tak na kolację pójdziesz; powiesz gospodyni, że to jest najnowsza starminska moda.
Wampir skręcił się błagalnie, i ja, westchnąwszy, przeczytałam nad jego odzieżą potrzebne zaklinanie. Kiedy on się ubrał i wrócił do naszego pokoju, Orsana już stała u pierwszych drzwi, udając, że go nie zauważa i już tym bardziej nie czeka.
– Orsana, nie wydymaj się! – błagał. – Ja jestem wampirem, co ze mną zrobisz: jak mówi się, u głupca i kpiny są idiotyczne. Czasami obrażę – i nie zauważę. No, jeżeli istotnie obraziłem…
Orsana trochę poczerwieniała, ale nie wyrzekła ani słowa. Przyjąć przeprosiny czasami trudniej, niż przynieść.
– No tak co – pokój? – Rolar, nie doczekując się odpowiedzi, wyciągnął do dziewczyny rękę.
– Rozejm – burknęła Orsana, nie patrząc trzasnąwszy go po dłoni.
– Na długo? – retorycznie wypytałam, otwierając drzwi.
Bum! Diera i Słar spadli na podłogę, pocierając stłuczone czoła – dziewczynka lewą ręką, chłopak prawą.
– A wy co tu robicie?! – strasznym głosem powiedziałam, opierając ręce na bokach i groźnie zawisając nad dzieciętami.
Dzieciaki wymieniły spojrzenia.
– Ciocia wiedźma, a wy naprawdę będziecie jeść małe dzieci? – bardzo uprzejmie zainteresowała się dziewczynka.
Speszyłam się od takiej żądzy wiedzy, za to Rolar nie zmieszał się.
– Co wy, dzieciaczki! – miodowym głosem oznajmił on, przysiadając na kuckach przed maluchami. – Ciocia wiedźma, oczywiście, nie będzie jeść małych dzieci, ma zbyt małe zęby… za to wuj wampir przegryzie was z miłą chęcią!
I Rolar zaprezentował bliźniakom jeden ze swoich najbardziej oślepiających uśmiechów.
Dzieci z piskiem rzuciły się do ucieczki.
– Teraz małe psotniki przestaną nas szpiegować – z satysfakcją powiedział wampir, wstając.
– Koniecznie było pokazywać kły? – skrzywiła się Orsana. – Oni teraz mamie naskarżą.
– Że u wiedźmińskiego wuja są długie ostre zęby? – kpiąco przypuścił Rolar. – Kto, powiedz mi, zwraca uwagę na dziecięce fantazje?
– Pójdziemy, wuju wampirze – przerwałam, pierwsza przekraczając próg. – Na nas już czas.
Zjawa mało sprzyjała prestiżowi pracy w zamku. Brak służącej zwłaszcza ostro dawał się we znaki w czasie uczty – jedyna służąca nie nadążała przynosić półmisków i musieliśmy dość długo siedzieć przed pustymi talerzami, oczekując na swoją kolejność. Ten sam dworzanin zapalił trzy dodatkowe kandelabry i stał u drzwi, czy to zgodnie z etykietą, czy to nie ważąc się wymienić oświetlony pokój jadalny na puste korytarze i podejrzane towarzystwo zjawy.
Oprócz nas, gospodyni i niania z dzieciętami, jeszcze troje krewnych pani Białozierskiej. Po prawej ręce gospodyni siedziała jej siostra, chuda stara panna z wysoką peruką na tyle głowy, po lewej – daleki krewny emerytowany. Obok siostry, w bujanym fotelu, skurczyła się nad talerzem staruszka, która chyba straciła rozum – babka spokojnego męża. Siostra co chwila drgała i oglądała się po bokach, staruszka ciągle coś mamrotała sobie pod nosem, grożąc palcem smażonej kurze, daleki krewny zdążył wypić trzy kielichy wina w pięć minut i od razu wszedł w dobroduszny nastrój i raz po raz darł się, by opowiedzieć o bitwie dziewięćset sześćdziesiąt trzeciego roku i swoim osobistym wkładzie w zwycięstwo. (Jeżeli się nie mylę, mowa szła o przygranicznym konflikcie z elfami, przy czym bitwy jako takiej na pewno nie było – Elfy uprzedzająco strzelały z łuków. A ten był pewny, że znajduje się na swoim terytorium, więc położył się w specjalnych jamach i stanowczo rozkazał odchodzić, strzelając i przeklinając wszystkich w odpowiedzi. Ta cholera trwała więcej niż miesiąc, przy czym elfy dawno machnęły na legionistów ręką i zaprzestali oblężenia, mając nadzieję, że ci idioci zgłodnieją i sami odejdą, lecz ci uparcie kontynuowali partyzantkę w Jasnym Gradzie, odżywiając się grzybami i jagodami, jak również dobrymi, ukradzionymi z elfickiej polnej kuchni plackami, póki nie przybyła “pomoc”, wygnana przez ówczesnego belorskiego króla na prośbę swojego elfickiego kolegi.)
Na widok tak obszernego panoptikuma Rolar wpadł w zachwyt.
Jego zdaniem, które zdążył powiedzieć mi szeptem na ucho, bardziej dla dziękczynnego audytorium dla zjawy nie pragnął.
– Jeszcze nie wygrałeś! – wyszeptałam w odpowiedzi, starając się nie stracić nic światowej gadaniny, zawiązanej z gospodynią i jej siostrą. Interesy obu dam kręciły się wokoło życia królewskiego dworu – spraw, intryg i strojów. Plotki i intrygi stworzyłam bez wysiłku, a wygląd stroi należałoby sobie przypomnieć.
Zadowoliwszy ciekawość, Diwena niedużo powiedziała o sobie. Jej obecnie spokojny mąż niegdyś rzucił honorową posadę królewskiego doradcy, następnie “dostał się w niełaskę” – najprawdopodobniej, po prostu sprzykrzył się, a za poważne przewinienie król nie omieszkałby skonfiskować zamku – i podał się do dymisji.
Rozmowa płynnie skręciła na zjawę.
Do zjawy pani Białozierska odnosiła się filozoficznie i w tym samym czasie na nadzwyczaj praktycznie. Osobiście dla gospodyni, zjawa była nic nie warta, lecz stwarzała określone problemy przy rekrutacji służących i przy przyjmowaniu gości. Od razu wykluczyła wrogów owiniętych prześcieradłami, oświadczywszy, że zjawa jest teraźniejsza i należy do jej spokojnej babki. Portret owej kobiety wisiał nad stołem – efektowna kobieta w liliowej sukience, złotowłosa i szarooka. Bardzo podobna do samej Diwieny i jej dzieci.
– A nie ma u was służącej – lunatyczki? – między innymi zainteresowała się Orsana. Gospodyni zdziwiła się, lecz odpowiedziała, że do niedawna była, ale dwie zjawy na jeden zamek – to już za wiele, więc dała dziewczynie wypowiedzenie.
– Wy jesteście pewni, że to jest właśnie ona? – Rolar skinął na portret.
– Jestem pewna – odcięła gospodyni. – Ja ją widziałam.
– I co? – wstrzymawszy oddech, zapytała Orsana.- Przywitała się i przeszła obok – niewzruszenie odpowiedziała gospodyni zamku, nawijając na widelec malusieńki kawałeczek kapusty i podnosząc do ust z zaiste królewskim wdziękiem. jakoś od razu jej uwierzyliśmy. Takie arystokratki zaczną kłaniać nawet żywogłowom.- A mówię – wiedźma! Wiedźma ona i jest! – niespodzianie ryknęła staruszka, zmusiwszy Orsanę do zakrztuszenia się.- O czym ona? – zainteresowałam się, z ukosa spoglądając na babkę, jak gdyby nigdy nic burcząc sobie pod nosem.
– Chodziły pogłoski, że moją babka interesowała się czarowaniem – obojętnie wyjaśniła Diwiena. – Jakoby to ona wywróżyła swojej wnuczce, to znaczy mi, bogatego męża, czego babka męża do końca naszej rodzinie wybaczyć nie może.
– A to prawda? – wciąż pokaszlując, wychrypiała Orsana, rozdrażniona przez wampira, który próbował poklepać ją po plecach.
– Nie – odcięła gospodyni. – Tak, zgadzam się, że z biegiem czasu nasz ród trochę zubożał, lecz on nadal po dawnemu jest wybitny, jak ród męża. Tylko dzięki temu ślubowi mógł przeniknąć w wyższą warstwę społeczeństwa i awansować na doradcę.
– Dobrze. A teraz o zapłacie – przypomniałam sobie. – Na ile szacujecie tą… przykrość?
– Pięćdziesiąt kładni – po niedługiej zadumie postanowiła pani Biełozierskaja.
– Sześćdziesiąt! – szybko poprawiła siostra.
– Ale za każdy rozbity przedmiot z waszej wypłaty będzie odliczona jego pełna wartość – melancholicznie dodała gospodyni.
– Przepraszam?
– W zamku jest wiele przedmiotów z dawnych czasów, w tym kryształów i porcelany – objaśniła Diwiena. – Niestety, poprzedni czarownicy mieli zwyczaj zbijać w pędzie, jak również rzucać w zjawy bezcennymi dziełami sztuki, niektóre z nich posłużyła jako broń. W zeszłym tygodniu straciłam wazę z piątego stulecia, w której spróbował schować się od zjawy niejaki znachor Włanimar, następnie z hańbą wystawionego za wrota…
Przeczekawszy wybuch śmiechu, gospodynia niewzruszenie ciągnęła:
– Bardzo bym pragnęła, by na ten raz moja kolekcja średniowiecznej porcelany nie uległa barbarzyńskiemu zniszczeniu, zwłaszcza, że sama zjawa jeszcze nie naniosła zamkowi i ludziom żadnego uszczerbku, prócz moralnego.
– My też mamy nadzieję – szczerze odpowiedziałam.
Kolacja wlokła się trzy godziny, i kiedy nareszcie wróciliśmy do swoich pokoi, minęła północ. Gdzieś w środku zamku coś wpadło w przygnębienie i przeciągle zaskrzypiały deski podłogowe, zajęczały i otworzyły się ciężkie drzwi. W nieszczelnych ramach zawodził wiatr, za szafami skrobały myszy; do pełni szczęścia brakowało pobrzękiwania łańcuchów łażącej po korytarzach zjawy.
– Rolar weźmie sobie parter i gospogarcze pomieszczenia – prawem dyplomowanego specjalisty zarządzałam, wtykając palcem w podniszczony plan zamku. – Ty, Orsana, powałęsaj się po pierwszym piętrze, od służebnych sypialni do naszego pokoju, – może zjawa zechce odwiedzić gości? Ja zaś sprawdzę trzecie piętro, dach i wieżyczki.
– A jeżeli my to zobaczymy, co mamy wtedy robić? – z drganiem uściśliła najemniczka.
– Nic – uściśliłam.
– Nic?!
– A co możecie zrobić? Jeżeli nie zapomnicie języka w gębie, spróbujcie z nim pogadać. Może, ono czegoś chce? Może – istną drobnostkę: przepowiedzieć zagładę, wskazać zamurowany w ścianie skarb lub własny szkielet?
– Jego szkielet leży w grobowcu rodzinnym – sceptycznie burknęła Orsana.
– No i co, może ono dawno marzyło przeprowadzić wycieczkę do własnego szkieletu? Może, mu na plecach leżeć niewygodnie? Może, po prostu jest mu samotnie?
– Nie będę jego przewracać! – oburzyła się Orsana. – I obok leżeć też nie będę. Niech smutno będzie komukolwiek innemu, mnie tym nie namówisz.
– A ciebie nikt nie prosi. Przeprosisz i uciekniesz za mną.
– I za mną – wtrącił się Rolar,- jeżeli ono takie same, jak na portrecie, to zgadzam się osłodzić jego samotność!
– Jeżeli się spotkamy – uściśliłam,- zapamiętajcie, gdzie wy jego widzieliście, i znowu zawołajcie mnie. I, na bogów, trzymajcie się nieco dalej od tej przeklętej porcelany! Jedna strata – i my nie tylko nie zarobimy na owies dla koników, ale na dodatek zostaniemy na lodzie.
– Postaramy się! – uniżenie obiecali. Niedawno zauważyłam, że, kiedy Rolar i Orsana nie gryzą się, ich myśli i postępki są jednomyślne.
– W takim wypadku – nie będziemy tracić czasu. Jeszcze chcę wyspać się do rana.
– A może, od razu pójdziemy spać, a rano powiedzmy, że nikogo nie widzieliśmy? – nieśmiało zaproponowała Orsana.
– By zjawa sama rozbudziła nas pośrodku nocy, dźwięcząc łańcuchami nad uchem? Nie, dziękuję. Jeżeli nie wypędzę tego, to chociażby poproszę, by nie przeszkadzało nam spać. Zgodnie obejrzymy zamek i przekonamy się, że jego gospodarze nie są łożniakami i nie zbierają się pośrodku nocy by podstępnie otworzyć bramę.
– No to zgoda – niechętnie zgodziła się najemniczka, poprawiając pas ze sztyletami.
Przed snem służąca zgasiła wszystkie świece, zostawiwszy tylko po olejnym świetliku na każdym piętrze oraz wzdłuż schodów. Wpierw ciągałam z sobą kandelbr z dwoma świecami, ale wkrótce zrozumiałam, że zupełnie mi wystarcza światło księżyca, które sączyło się z wąskich witrażowych okienek, wypełnionych plastrami kryształu.
Łazić po zamku była jedną wielką przyjemnością. Zjawy nie bałam się; przeciwnie, kierował mną zapał rodzimego łowcy. Zaczęłam od dachu – obeszłam dokoła wieży, próbując znaleźć wejście (potem okazało się, że baszta z iglicą – to zaledwie architektoniczny zabytek i niemożliwe jest wejście do niej), ostrożnie spojrzałam przez wysoki parapet, i zachwyciłam się przepięknymi widokami, które rozścielały się w dole, wsłuchałam się w szelest wiatru i, nie zauważywszy nic nagannego, zeszłam na trzecie piętro.
Moim oczom ukazało się dzikie, czarujące i barwne widowisko.
Przez korytarz, zadarłszy puszyste spódnice i wysoko podrzucając grube nogi, galopem unosiła się niania w nocnej czapce i długiej koronkowej koszuli. Jej gęba rozdziawiła się w bezdźwięcznym krzyku; oczy pędziły szybciej niż ciało, wypadając z oczodołów.
Za nianią z hukiem leciała zjawa. Była jaskrawo-liliowego koloru, jak kijanka z rękami, owinięte przez łańcuchy i obwieszone przez odważniki, na dodatek ono jęczało, rzęziło, wyło i pluło. Fale ogłuszającego echa uderzały o kamienne ściany. Ułożono przy ścianach cenne zbroje wrogo się szczerzyły.
Ono tylko przypominało kolorem portret złotowłosej. Zresztą, przy pewnej wyobraźni… Niania skoczyła na bok, szarpnęła do siebie drzwi ściennej szafy i głową wprzód dała nurka w góry łachmanów. Gwałtownie odepchnięte drzwi donośnie klepnęły ją po puszystym tyłku. Zjawa z rozpędu przeniknęła przeze mnie, mignęło liliowym kolorem, zawiało ciepłem i rozpuściło się w kosmykami szybko wirującej mgły.
Zachwiałam się – bardziej od niespodzianki niż wstrząsu. Wsłuchałam się – gdzieś w oddali skrzypnęły drzwi, cicho szurnęła noga.
Zjawa zginęła.
Zjawa rozpłynęła się.
Orsana, bardziej rozdrażniona niż przestraszona, już czekała na mnie w pokoju. Według niej, zjawa przyplątała się koło dziecięcej sypialni, przypominało gigantyczną śliwkę, która uciekła z katorgi, na dodatek wydawało „dziwne pogańskie dźwięki”, zmusiło Orsanę do biegu po całym korytarzu, lecz później najemniczka przypomniała sobie o swoim honorze i, stanowszy z nią w oko w oko, obrzuciła go “brzydkimi słowami”, na co te, zmieszane, poczerwieniało i skapitulowało, rozpływając się w powietrzu. Powtarzać mi cudaczne słowa, Orsana zrezygnowała.
Nie zdążyła najemniczka skończyć opowiadać, gdy wrócił Rolar.
– Wygrałaś! – z progu ogłosił, zatrzasnął za sobą drzwi i zmęczony runął na łóżko, głęboko oddychając.
– No, co tam u ciebie?
– Zjawa! – Rolar, wciąż ciężko oddychając, uniósł się na łokciu przodem do mnie. – Kwiecista, jak siniak pod okiem. Goniłem za nim przez wszystkie pomieszczenia, ale ono wsiąkło w ścianę kuchni, a w kuchni go już nie było.
– Ty za nim czy ono za tobą? – sceptycznie uściśliła Orsana.
Rolar rzuciło jej gniewne spojrzenie, lecz zmęczenie wzięło górę i znów rozwalił się na łóżku.
– Realistyczny wyścig z przeszkodami! – jęczał wampir, tępo wpatrując się w sufit. – Tam, na dole, jest kupa tej przeklętej porcelany, i wszystkiego na takich niepewnych podstawkach, że wystarczy obok przebiec – i juz ma się dość.
– Zbiłeś choć jedną? – zaniepokoiłam się.
– Nie, co ty. Zmieniłem postać.
– Nikt cię nie widział?
– Mam nadzieję, nie. A nawet jeżeli widział – jedna zjawa więcej, jedna zjawa mniej – jaka różnica?
– To nie zjawa – pokołysałam głową. – Rolar, przegrałam. O co spieraliśmy się?
– na nic, po prostu tak – machinalnie odpowiedział wampir, i w tym samym miejscu drgnął. – Co masz na myśli? Spierałem się, że ono jest nieprawdziwe!
– Spierałeś się, że w zamku są dzieci – poprawiłam.
Siedliśmy za stołem wszyscy razem – ja, moi przyjaciele, Diwiena, jej tchórzliwa siostra, emerytowany kamerdyner – od rana trzeźwy, niania z Dierą i Słarem, służąca przytoczyła wózek z obłąkaną babką. Dworzanina nie było widać. Dzieci, choć bardzo to dziwne, zachowywały się bardzo cicho, tuliły się do niani, raz po raz z przestrachem oglądając się po bokach.
– No, jak posuwają się poszukiwania? – niewytrzymawszy po pauzie zapytała gospodyni, podstawiając małą porcelanową filiżankę pod nosek dzbanka do kawy w rękach służącej.
Poczekałam póki filiżanka nie napełni się do pełna i wtedy skromnie odpowiedziałam:
– Pani Biełozierska, muszę was zmartwić. Wasza zjawa nie ma żadnego stosunku do waszej prababki… raczej, ona ma stosunek do jego ukazania, lecz zupełnie nie to, co myślicie.
Po raz pierwszy zauważyłam na beznamiętnej twarzy gospodyni przejaw zdziwienia.
– Ach tak? – Diwiena użyła deserowej łyżeczki odłupując boczek wytwornego ciastka, pytając się mnie z nieprzyzwoitym napłynięciem emocji. – Skądże ono się więc pojawiło?
– Znikąd. Tak naprawdę, niepoprawnie postawiliście pytanie. ONO tu się nie odrodziło. To jest ON. Fantom.
– Przepraszam, ja zupełnie nie rozumiem różnicy.
– Fantom – to przywidzenie, wywołane przez maga – objaśniłam. – W waszym zamku pojawił się niekij psotnik, aktywnie tworząc fantomy: widzieliśmy trzy jednocześnie na różnych piętrach zamku. One są niestałe, walą się od zetknięcia się z materialnym obiektem, nawet od głośnego dźwięku. Jak ten nie bał się dźwięku, obstrzał zjawy porcelaną dawał dobre rezultaty…
– I cóż wy nam poradzicie? Nosić z sobą po półmisku? – chichotał emerytowany dozorca.
– Po co? Będziemy usuwać przyczynę.
– I jak, przepraszam, to zrobicie?
– Wampir,- poważnie powiedziałam.
– Przepraszam?
– Jak mówi się, klin klinem wybijają. U mnie jest znajomy wampir, zaprosiłam go by troszeczkę pomieszkał w waszym zamku, – objaśniłam, z siłą starając się nie zauważać wyciągających się twarzy osób audytorium. – On w ogóle – to ludożerca, lecz nie bójcie się, on obiecał zjeść tylko czarownika. Myślę, że tej nocy ze zjawą, jak i z jego gospodarzem, będzie wszystko skończone. Wy i wasze dzieci będziecie mogli spać spokojnie…
I tu Diera i Słar zaryczeli zgodnie w głos.
Mój obrachunek okazał się słuszny – Rolara – jednak zauważyli, wynaleziona w biegu flanela wypadła na miejscu i okazała potrzebny efekt.
– Fe, dzieci, jak nieładnie,- skrzywiła się pani Biełozierska. – Wy słyszeliście: nie ma ani najmniejszego powodu do niepokoju. Sam król ufał pani Riednej ochronę swego spokoju!
Zakrztusiłam się ciastkiem, lecz potrafiłam kiwnąć, jakby nadal trzymałam królowi czopek.
– Może, u nich brzuchy rozchorowały się? – zmieszanie przypuściła niania. – Oni wczoraj wieczorem wilgotne ciasto z kuchni ciągali, ja ich obkrzyczałam, lecz gdzie zaś za takimi urwisami nadążysz?
– A gdzie zaś wam nadążyć za małym czarownikiem i wiedźmą? – potwierdziłam. – Pani Diwiena, nie wiem czy zmartwi was to albo ucieszy, lecz u kogoś z waszych dzieci – możliwe, że u obu, niedawno ujawnił się magiczny dar, spadek po prababce. Ot oni i bawią się jak mogą – stwarzając fantomy, produkując słuchowe przywidzenia.
– Dzieci, to prawda? – srogo zapytała gospodyni, patrząc na maluchy.
Ryk wzmocnił się.
– No, więc teraz idźcie stąd i stańcie w kącie – zdecydowała Diwiena. – Jak wam nie wstyd – straszyć domowników zjawą! Z jutrzejszego dnia zajmę się wyszukiwaniem odpowiedniego nauczyciela i zaczniecie brać lekcje magii. Pani Riedna, a wy nie zabierzecie ich do siebie na naukę?
Słowo “lekcje” przeraziło bliźniaków bardziej niż słowo “kąt”. Najgorsza kara – kiedy psota przeobraża się w nudne codzienne zajęcie. Oni ryczeli – każdy ze swojego kąta – jak dwie niewinne dziewice przed ślubem pod przymusem.
– Bardzo ubolewam, lecz jestem zmuszona zrezygnować. – Skręciłam leżącą na kolanach serwetkę i wstałam zza stołu. – Razem z krewnymi będziemy śpieszyć się do… Jaśniejącego Gradu, by spełnić ważne królewskie polecenie. Najlepiej jeśli odda pani dziecięta do Starminskiej Szkoły Magów, tam ich zdolnościom znajdą najlepsze zastosowanie.
Ku ogólnej przyjemności, wszyscy zgodzili się. Białozierska ceremonialnie odliczyła mi sześćdziesiąt złotych i kiedy zapewniliśmy siebie we wzajemnym szacunku, jak gdyby po drodze zauważyła:
– Pani Redna, teraz, kiedy wszystko wyjaśniło się, nie moglibyście wy zabrać swojego wampira? On już kilka godzin siedzi na progu zamku, nie dając nam wyjść, a dworzaninowi, który nocował u bratanka na wsi – wejść. Ja nie wiedziałam, że on wasz przyjaciel i nie chciałam niepokoić was do śniadania, lecz, ponieważ wszystko tak udanie się…
Nie dosłuchawszy, rzuciłam się do najbliższego okna, spojrzałam w dół, oczekując zobaczyć tam kogoś zwykłego, do żywogłota włącznie, lecz…
Na progu, położywszy mordę na łapy, niewzruszenie drzemało duże zwierzę, śnieżną plamą kontrastując się na szarych stopniach.