7

Piątek, 11 października,

około północy,

– 9°C, śnieg


Detektyw Scott Malloy musiał najpierw, ku swojemu wielkiemu niezadowoleniu, przewieźć Lauren z więzienia do szpitala, a teraz miał nowy kłopot. Zgodnie z regulaminem podczas badania aresztowanej powinna towarzyszyć policjantka. Tymczasem dyspozytor poinformował go, że nie jest w stanie żadnej sprowadzić. Może za godzinę, ale nie teraz. Malloy doskonale wiedział, że żaden cholerny lekarz nie będzie czekał z badaniem Lauren. Tak więc on będzie musiał siedzieć przed gabinetem i nie uda mu się nic zobaczyć ani, co gorsza, usłyszeć.

Niech to szlag!

Zaraz po przyjeździe do szpitala Malloy dowiedział się, że ranny mężczyzna przeżył operację i właśnie przewożą go do sali pooperacyjnej. Korciło go, by popędzić na górę. Wiedział, że nie będzie łatwo zmusić lekarzy do rozmowy, ale mogliby przynajmniej powiedzieć, kiedy pozwolą przesłuchać rannego. Chciał sam negocjować – tak o tym mówił – termin przesłuchania z chirurgiem. Danny Tartabull, detektyw, który miał nie spuszczać oka z ofiary, był nawet dość kompetentnym policjantem, ale zbyt ugodowym jak na gust Malloya. Jeżeli lekarz powie: „Możecie porozmawiać z nim rano”, Danny Tartabull tylko kiwnie głową i spyta: „O dziesiątej nie będzie za wcześnie?”. Poza tym Malloy chciał sprawdzić, czy Danny przypadkiem nie zszedł z posterunku. Miał też cichą nadzieję, że dopisze im szczęście. Zamierzał nakłonić Danny’ego, by zadał rannemu kilka pytań, jeżeli tylko nadarzy się sposobność.


W izbie przyjęć było pusto. Większość ludzi w taką noc siedzi w domu. Jutro za to rozpęta się tu piekło. Ludzie zaczną odgarniać tony śniegu z chodników przed domami i dla wielu skończy się to atakiem serca. Potem, koło południa, gdy słońce roztopi już nieco śniegu i na jezdniach pojawi się gołoledź jak się patrzy, zacznie się masowy napływ ludzi z połamanymi kończynami: pieszych, którym nie udało się zachować równowagi na śliskim chodniku, i zmotoryzowanych, którzy sądzą że hamulce ABS potrafią zatrzymać samochód nawet na teflonie.

Dopóki jednak trwa śnieżyca, będzie tu panowała błogosławiona cisza.

Dyżurujący lekarze wykorzystają ten czas, żeby złapać trochę snu albo nadgonić zaległości w papierkowej robocie. Pielęgniarki będą sprawdzały stan zaopatrzenia, pogadają sobie albo po prostu odpoczną.

Lauren była w tej chwili jedyną pacjentką w izbie przyjęć. Lekarz kazał Malloyowi zostać na korytarzu, wprowadził Lauren do gabinetu i zamknął drzwi.

Gdy wyszedł stamtąd, minął Malloya, nie zwracając uwagi na jego pytanie o stan aresztowanej. Wszedł do biura, wykonał kilka telefonów, powiedział, że specjaliści już jadą zabrał się z powrotem za dyktowanie. Jego zdaniem stan Lauren był stabilny, a diagnoza nie podlegała wątpliwości.

Malloy spacerował po korytarzu wściekły, że lekarz nie chciał z nim rozmawiać. Był zły również z tego powodu, że nie mógł zostawić podejrzanej i iść tam, gdzie dzieją się ciekawsze rzeczy. Oczywiście miał zaufanie do Lauren i wiedział, że nie ucieknie. Ale zgodnie z regulaminem nie wolno mu było zostawić więźnia bez opieki. Regulamin mówi również, że podczas badania lekarskiego aresztowanej musi towarzyszyć policjantka.

Tylko że ten przeklęty regulamin nie został napisany w środku nocy, podczas szalejącej cholernej burzy śnieżnej.

Malloy spacerował po korytarzu, zaglądając przez otwarte drzwi do gabinetu. Lauren spała. Zdecydował wreszcie, że na dziesięć minut przypnie ją kajdankami do łóżka i pobiegnie porozmawiać z Dannym Tartabullem. Może nawet uda mu się złapać chirurga.

W końcu co to jest dziesięć minut!

Lauren wyglądała okropnie. Spocone włosy miała przyklejone do twarzy, która w jaskrawym świetle szpitalnych lamp przybrała kolor trupiej bladości. Nie obudziła się, gdy Scott podniósł jej rękę i przypiął kajdankami do poręczy łóżka.


Wokół izby przyjęć kręcił się także inny mężczyzna. Tak samo jak Scott Malloy chciał zamienić przynajmniej kilka słów z rannym w sali pooperacyjnej. Właśnie zastanawiał się, jak przejść obok policjantów, gdy zobaczył Malloya eskortującego Lauren. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Podawano mu Lauren na tacy.

Wszedł do jednego z pustych gabinetów lekarskich, ukradł stetoskop i identyfikator z czyjegoś fartucha i na swój golf włożył górę białego uniformu. Z bezpiecznej odległości widział, jak policjant chwilę rozmawia z pielęgniarką i zaraz biegnie do windy. Czyżby zostawił aresztantkę samą?

Nie miał czasu się zastanawiać. Taka okazja nie trafi się drugi raz. Został tylko jeden kłopot: drzwi gabinetu, w którym zostawiono Lauren, były dobrze widoczne ze stanowiska pielęgniarki.

Wrócił na koniec korytarza i zaczekał, aż policjant wsiądzie do windy. Podszedł do najbliższego telefonu i poprosił operatora centrali o połączenie z siostrą na izbie przyjęć. Przedstawił się jako ojciec zaniepokojony stanem zranionej ręki córki i zadał kilka pytań. Przez cały czas trwania rozmowy pielęgniarka robiła notatki pochylona nad kartką.

Podziękował jej za uprzejmość, odwiesił słuchawkę i czekał.

Trwało to tylko pięć minut, ale mógłby przysiąc, że jego zegarek stanął. W końcu jednak telefon zadzwonił i pielęgniarka znów pochyliła głowę nad kartką papieru.

Jak sprinter na strzał startera wyprysnął z ukrycia i popędził do pokoju Lauren.

Wszedł, odwracając się plecami, na twarz założył maskę, włosy zakrył chirurgiczną czapeczką.

Lauren spała.

Rozejrzał się po sali i z uśmiechem podziękował niebu za sprzyjający rozkład. Było tu dwoje drzwi. Drugie prowadziły w odległy kraniec ciągu pokoi badań. Zajrzał za nie i szybko zmodyfikował swój plan, żeby zyskać na czasie. Po prostu zabierze stąd Lauren.


Adrienne, lekarka urolog, nie miała męża, który zająłby się dzieckiem, ale i tak zjawiła się w szpitalu wcześniej niż neurolog.

Doktor Arbuthnot nie widział powodu, żeby się spieszyć. Wiedział, co dolega jego pacjentce. Nawet jeżeli zjawi się w szpitalu pół godziny później, kuracja, którą zamierzał zastosować, będzie tak samo skuteczna.

Adrienne zaś spieszyła się, bo to leżało w jej naturze. A także dlatego że jej serdeczna przyjaciółka została aresztowana i prosi o konsultację urologiczną. Wprawdzie wydawało się jej, że to nie ma najmniejszego sensu, ale i tak popędziła na wezwanie.

Wpadła do szpitala z synkiem Jonasem w ramionach. Wzięła głęboki oddech jak zwykle, gdy wchodziła do izby przyjęć. Stawała jej tu zawsze przed oczami inna noc, noc, podczas której umierał tu jej mąż. Podała śpiącego synka pielęgniarce przy biurku, ale najpierw przyjrzała się jej twarzy. Chciała się upewnić, że nie była to jedna z tych, które wtedy rozwścieczyła albo obraziła. Na szczęście nie była to żadna z nich.

– Proszę mu znaleźć jakieś łóżko. Tylko niech pani podniesie poręcze. Lubi wędrować przez sen. Gdzie moja pacjentka? – Popatrzyła na ogromną tablicę, na której wypisywano nazwiska chorych.

Pielęgniarka spojrzała na dziecko, które wepchnięto jej w ramiona tak, jakby była to sierotka przekazana jej pod opiekę przez nieznajomego na ulicy, i wskazała ręką w głąb korytarza.

– W sali numer jeden.

Adrienne zdjęła czapkę i rękawiczki. Grzeczniej już poprosiła:

– Czy mogłaby pani nie kłaść mojego synka na kardiologii? Mam uraz.

Jej mąż Peter umarł właśnie tam.

Mimo że Adrienne była drobna, odległość do pokoju Lauren pokonała w kilku zaledwie krokach, zostawiając po sobie mokre ślady. Chwilę później wyskoczyła na korytarz. Wyraźnie było widać, że jest bardzo zirytowana. Pielęgniarka była już dość daleko. Szukała łóżka dla Jonasa.

– Zabrali ją na prześwietlenie albo na inne badania? – krzyknęła Adrienne. Jej głos zadudnił w pustym korytarzu.

Pielęgniarka zatrzymała się i odwróciła.

– Słucham?

– Gdzie ona jest? Gdzie moja pacjentka?

– W sali numer jeden.

– Tam jej nie ma.

– Co takiego?


Chciał tylko chwilę porozmawiać z Lauren, ale najpierw musiał ją obudzić. Najpierw nie wiedziała, gdzie jest. Czy to sen, że leży przypięta kajdankami do szpitalnego łóżka, które gdzieś jedzie?

– Gdzie mnie pan zabiera? – spytała niewyraźnie, potrząsając kajdankami.

Próbowała się rozejrzeć. Wszystko było albo czarne, albo zamglone. Przypomniała sobie, że traci wzrok, ale wydało jej się, że to sen.

Człowiek, który pchał jej łóżko, zatrzymał się i stanął z tyłu. Pochylił się nad nią, poczuła jego kwaśny oddech. Poczuła też, że lufa pistoletu dotyka jej głowy tuż za uchem.

– Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy, jeżeli nie będę musiał.

Lauren jeszcze się nie obudziła do końca i była oszołomiona. Wydawało jej się dziwne, że policja tak ją traktuje. Znała ten głos, ale nie była pewna, do którego policjanta należy.


Pielęgniarka podała Jonasa z powrotem matce i popędziła do Lauren. Wpadła do pokoju, rozejrzała się i zamarła. Z sali zniknęła zarówno pacjentka, jak i jej łóżko.

– Chwileczkę, pani doktor. Doktor Matthews musiał zalecić jakieś badania i nie powiedział mi o tym.

Minęła Adrienne trzymającą w ramionach synka, sprawdziła informacje na biurku, ale nic nie znalazła. Podniosła słuchawkę i wystukała numer gabinetu, w którym pracował doktor Matthews.

– Clark, czy zleciłeś jakieś badania pacjentki z sali numer jeden?

– Nie. Czekamy na specjalistów. Jej stan jest stabilny. Co się stało?

– Nie wiem. Przyszła jej urolog i powiedziała, że pacjentki nie ma na sali.

– Nie ma?

– Tak.

– Gdzie jest policjant?

– Poszedł na górę, do ofiary postrzału.

– To nie on zabrał ją z sali?

– Nie.

– Idę do ciebie. Zadzwoń do pracowni radiologicznej, widocznie przez pomyłkę ktoś musiał ją tam zawieźć. I na wszelki wypadek wezwij ochronę. – Próbując ukryć niepokój, dodał: – Nie znoszę, gdy dzieją się takie rzeczy.


– Gdzie ona jest?

– Kto?

– Wiesz kto.

Lauren była ciekawa, w jaki sposób policja dowiedziała się o Emmie.

– Nie wiem – powiedziała.

– Nie mów nikomu o dysku. Ani słowa. Skąd wiedzą o dysku?

– O jakim dysku? – spytała.

Przycisnął mocniej lufę pistoletu. Lauren jęknęła.

– Ma milczeć w sprawie dysku. Bo jeżeli nie, zamieszczę te cholerne dane w Internecie.

Lauren zjeżyły się włosy na głowie. Zrozumiała, że nie rozmawia z policjantem. Przeraziła się.


Scott Malloy zdziwił się, widząc, że przed drzwiami sali pooperacyjnej z rękami w kieszeniach płaszcza spaceruje Sam Purdy. Sam miał być na miejscu zbrodni, nie w szpitalu.

– Cześć, Sam.

– O, Scott.

– Jeszcze w pracy? Co tu robisz?

– Szukam ubrania ofiary – wyjaśnił Sam. – Sanitariusze powiedzieli, że go nie mają i musi być w szpitalu, a pielęgniarka z chirurgii stwierdziła, że rannego przywieziono tu bez ubrania i poradziła mi, żebym poszukał w izbie przyjęć. Poprosiłem ją, żeby przyniosła mi z sali operacyjnej wszystko, co mogło należeć do ofiary, i teraz czekam.

Obaj policjanci byli wykończeni i marzyli o tym, żeby cała sprawa mogła zaczekać do rana.

– Miałeś trochę szczęścia? – spytał Sam.

Scott wiedział, że Lauren i Sam się przyjaźnią, ale nie potrafił powiedzieć, czy „szczęście” oznacza dla Sama uzyskanie dowodów winy, czy niewinności.

– Kręci się tu cała chmara prawników, ale Lauren milczy jak zaklęta. Sam, ona się boi i… chyba coś ukrywa.

Sam przypomniał sobie powściągliwość Alana Gregory’ego, gdy z nim rozmawiał. Miał wrażenie, że Alan również coś ukrywa.

– Co znaleźliście na miejscu zbrodni? – spytał Scott.

– Śnieg i krew. Zupełnie jak po posiłku Drakuli. Ale na razie nie mamy ani łuski, ani kuli. Jeden z techników przeczesał obszar wokół miejsca, gdzie leżał ranny, i sfotografował ślady opon na śniegu. Uważa, że ktoś jeździł po nim w tę i z powrotem, żeby mieć pewność, że go dobił. Choć właściwie trudno się tam czegoś doszukać. To tak, jakby chcieć znaleźć płatek śniegu w ogromnej zaspie. A rano, kiedy zaświeci słońce, wszystko spłynie do rynsztoka.

– Ale technik jest pewien, że ktoś jeździł samochodem po rannym, prawda? Przecież robiliście zdjęcia.

– W każdym razie próbowaliśmy. Będziemy wiedzieli, co na nich widać, dopiero gdy zostaną wywołane. Biorąc pod uwagę pogodę, jest tylko pięćdziesiąt procent szans, że wyszły.

Scott machnął ręką w stronę drzwi oddziału intensywnej opieki.

– Jest tam Tartabull?

– Tak – odparł Purdy, uśmiechając się. On też znał detektywa Tartabulla.

– Chcę spytać lekarzy, kiedy będę mógł porozmawiać z rannym. Może coś widział. – Scott zawahał się. Postanowił jednak poinformować Sama o sytuacji. – Sam, Lauren jest w izbie przyjęć. Ma kłopoty z oczami. Wezwano już jej lekarza.

– Dlaczego nie zaprowadziliście jej w więzieniu do pielęgniarki?

– Demain ją obejrzała i powiedziała, że to na tyle poważne, że trzeba zawieźć ją do szpitala.

Sam był zaskoczony. Demain Jones nie wysyła więźniów do szpitala, gdy tylko mają taki kaprys.

– Nie będziesz miał nic przeciwko, jeżeli pójdę się z nią przywitać?

I tak schodzę na dół poszukać ubrania tego człowieka.

– Idź, jeśli chcesz. Ale pamiętaj o zasadzie Edwarda, bo inaczej będziemy mieć kłopoty.

– Nie bój się. Powiem tylko cześć. Kto jej pilnuje?

– Przez tę cholerną śnieżycę dyspozytor nie mógł sprowadzić żadnej policjantki. Lauren śpi, a ja przykułem ją do łóżka. Nie sądzę, żeby mogła uciec. Gdzie jest sala pooperacyjna?

Sam uniósł brwi, słysząc o takim pogwałceniu regulaminu. Scott Malloy na ogół ściśle trzymał się przepisów.

– Miniesz drzwi i zobaczysz linię na podłodze. Idź za nią. W ten sposób trafisz do stanowiska pielęgniarek. Do zobaczenia jutro, Scott.

– Do zobaczenia. Dziękuję.

Sam Purdy zjechał windą na parter. Do windy wsiadł strażnik, który w młodości chciał zostać detektywem w wydziale zabójstw. Zasypał Sama pytaniami o akademię policyjną i o to, czy rzeczywiście zatarg z prawem w młodości uniemożliwia mu pracę w policji. Sam nie zamierzał odpowiadać na te pytania, a już zwłaszcza obiecywać, że poprze starania byłego przestępcy. Postarał się zmienić temat.

– W taką noc jak dziś ma pan pewnie więcej pracy? – spytał.

– Przeważnie nie. Trzeba odprowadzić jakąś nerwową pielęgniarkę na parking, pomóc zapalić samochód, kiedy zdechnie akumulator. Czasami muszę uspokoić pijaka. Teraz jadę na dół, bo ludziom z izby przyjęć zginęła pacjentka. Mam ją znaleźć. Pewnie jakaś starsza damulka, która ma nie po kolei w głowie.

– Pacjentka? Wie pan, jak się nazywa?

– Nie. Ale jeżeli jest pan ciekaw i nie ma nic do roboty, niech pan idzie ze mną. Pięć minut na dyżurze i zrozumie pan prawdziwe znaczenie słowa „nuda”.

Sam i tak wybierał się do izby przyjęć, więc poszedł ze strażnikiem.

– Marian, kto wam zginął? – spytał strażnik z rozbawieniem, gdy znalazł się przy stanowisku pielęgniarek. Do Sama puścił oczko.

Pielęgniarka oderwała wzrok od kartki, na której coś zapisywała. Nie była w nastroju do żartów.

– Szukamy pacjentki o nazwisku Lauren Crowder. Ciemne włosy, po trzydziestce. Jej odnalezienie nie powinno sprawić kłopotu, bo podobno przykuto ją kajdankami do poręczy łóżka.

Strażnik odwrócił się, żeby się pośmiać z tego ze swoim nowym kumplem, i odkrył, że kumpla już obok nie ma.

Sam biegł korytarzem, zaglądając do wszystkich pokoi po drodze. Jednocześnie przez radiotelefon przekazał Malloyowi, co się stało, i powiedział, żeby on i Tartabull dołączyli do poszukiwań. Wywołał dyspozytora i zażądał wsparcia. Posiłki miały obserwować samochody wyjeżdżające ze szpitalnego parkingu. Wreszcie krzyknął do strażnika, żeby sprowadził swoich kolegów i pilnował wejść do szpitala.

– Sam, co słychać?

Sam obrócił się na pięcie, żeby sprawdzić, kto go woła. Adrienne. Znał ją, bo właśnie on prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa jej męża.

– Cześć, Adrienne. Słuchaj, jestem trochę zajęty…

– Wiem. Powiedz mi tylko, gdzie mam szukać. Pomogę ci.


Mężczyzna wepchnął łóżko Lauren do pustego gabinetu z ultrasonografem. Było tu ciemno, jedynie z ekranów komputerów padała lekka poświata. Lauren i mężczyzna widzieli tylko zarysy swoich sylwetek.

Mężczyzna wiedział, że musi się spieszyć, ale chciał jeszcze wzmocnić ostrzeżenie.

Lauren odzyskała jasność umysłu. Jeżeli pistolet, który mi przyciska do głowy, mówiła sobie, nie ma tłumika, nie strzeli tutaj. W tak cichym miejscu wszyscy by to usłyszeli. Muszę zyskać na czasie. Zaraz zaczną mnie szukać.

– Jeszcze raz. Gdzie ona jest? – W głosie mężczyzny znać było niecierpliwość. Było w nim także coś sztucznego. Lauren pomyślała, że zmienia głos, żeby go nie rozpoznała.

Oboje – i porywacz, i jego ofiara – byli świadomi upływających minut. Lauren zamierzała krzyknąć, ale mężczyzna stał zbyt blisko. Mógł jej zatkać usta.

Musi być jakiś sposób, żeby narobić hałasu.


– Adrienne, sprawdzaj pokoje i krzycz, jak ją znajdziesz.

– Nie ma jej ani w laboratorium, ani w pracowni radiologicznej – zawołała pielęgniarka.

Cozy Maitlin zasnął na ławce w kąciku zabaw dla dzieci. Casey Sparrow przyglądała się niezwykłej aktywności przy stanowisku pielęgniarek. Coś tu się dzieje.

Podbiegła do Sama Purdy’ego.

– Dlaczego wszyscy tak krzyczą? Czy to dotyczy mojej klientki? – spytała.

Sam w pierwszej chwili zamierzał skłamać, ale szybko uznał, że lepiej tego nie robić.

– Lauren zginęła. Nie możemy jej znaleźć.

– Jezu! Uciekła? Co jej strzeliło do głowy? Przecież sama najlepiej wie…

– Casey, nie sądzę, żeby uciekła. Była przykuta do łóżka, gdy zniknęła.

Casey poczuła przypływ paniki.

– Przykuliście ją do łóżka? Och! Będziesz się musiał gęsto z tego tłumaczyć. Sam, tutaj dzieje się coś, czego nie potrafię zrozumieć. Czy twoi chłopcy już się czegoś dowiedzieli?

Sam tylko pokręcił głową.

Lauren wolną ręką udało się złapać kabel od monitora przenośnego ultrasonografu i ściągnąć go na podłogę. Kineskop implodował z hukiem.

Adrienne była najbliżej i to ona usłyszała huk. Wpadła do ciemnego pokoju i znalazła Lauren. Oprócz niej w gabinecie nie było nikogo.

Gdy drzwi otworzyły się z impetem, Lauren chciała krzyczeć, ale z jej zaciśniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Bezsilnie szarpała przykutą ręką. Jałowość tych wysiłków pozbawiła ją resztki siły ducha.

O Boże, wrócił, przeraziła się.

– Kochanie, to ja, Adrienne. Nic ci nie zrobili? Nie bój się. Już dobrze Wszystko dobrze.

Adrienne podbiegła do łóżka, wzięła przyjaciółkę w ramiona i mocno ściskała, całowała i głaskała, póki Lauren nie przestała drżeć. Wiele by dała, żeby się dowiedzieć, co tu się właściwie dzieje.


Erin Rand gorąco podziękowała Lois za gościnność i obiecała zadzwonić jutro. Schodząc po stromych schodach na ulicę, modliła się, by samochód Cozy’ego już na nią czekał, choć nie spodziewała się wcale, że będzie. Zaczęła zbierać siły na być może konieczny flircik z którymś z policjantów pozostawionych na miejscu zbrodni.

Widok Alana Gregory’ego, który szedł do niej przez śnieg, po prostu ją wzruszył. Mimo że śnieżyca powoli opuszczała Boulder, kierując się na Denver, temperatura spadła jeszcze o kilka stopni. Erin spojrzała na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut i opiekunka do dziecka zacznie obgryzać paznokcie.

– Cześć – powiedział Alan. – Wróciłem, żeby cię zabrać do domu.

– Wspaniale – zawołała i Alan poczuł zapach wędzonego pstrąga. – Nie sądziłam, że Cozy będzie o tym pamiętał.

– Muszę coś robić. Lauren została już przewieziona do więzienia i nie chcą mnie do niej dopuścić. Są z nią Cozy i Casey. – Mówiąc to, wskazał na chodnik. – Zostawiłem samochód tam – machnął ręką. – Chodź, odwiozę cię.

– Nie jesteś ciekaw, co odkryłam?

Alan nie spodziewał się, że mogła coś odkryć. Przez chwilę zastanawiał się, czy Lauren uznałaby to za przejaw seksizmu. Pewnie tak. Tak chciałby móc z nią się teraz o to posprzeczać!

– Jasne. Opowiedz mi o wszystkim.

– To… podniecające. Pewna kobieta powiedziała mi, że słyszała strzał. Ale nie stamtąd, skąd podejrzewa policja. To może ważne. Opowiem ci po drodze. Może to nam się przyda. Szkoda, że nie wiem, czego dowiedziała się policja. Cozy powiedział coś ci?

– Nie – odparł z żalem Alan. – Gdzie mieszkasz?

– W pobliżu Valmont i Folsom.

Wsiedli do landcruisera. Erin opowiedziała o wideokasecie, którą nagrała sąsiadka Emmy po tym, jak usłyszała strzał. Alan słuchał z zainteresowaniem, ale co innego przykuło jego uwagę.

– Erin, paliłaś haszysz?

Erin roześmiała się i powąchała swoje ubranie.

– Musisz poznać Lois – powiedziała. – To wariatka, autentyczna wariatka.


Purdy i Malloy uwolnili Lauren z kajdanek i zaczekali, aż zostanie przeniesiona na inne łóżko. Zamierzali zbadać to, na którym została porwana. Odgrodzili też taśmą gabinet, z którego uprowadzono Lauren, i pracownię ultrasonograficzną. Na razie mogli zrobić tylko tyle, bo dyspozytor powiedział im, że technicy nie mogą przyjechać natychmiast. Na razie są zajęci gdzie indziej.

Teraz nerwowo spacerowali po korytarzu, podczas gdy doktor Arbuthnot, Adrienne i lekarz dyżurny z izby przyjęć badali Lauren tak starannie, jakby była prezydentem Stanów Zjednoczonych, a szpital miejski wojskową kliniką imienia Waltera Reeda.

Sam Purdy i Scott Malloy dyskutowali o tym, co robić dalej, ze sobą i z tymi swoimi zwierzchnikami, których udało im się dopaść przez telefon w środku tej śnieżnej nocy. Jednak nikt nie wiedział, czy zasada Edwarda, na którą powoływała się Lauren, oznacza również, że nie wolno jej przesłuchać w sprawie dotyczącej porwania.

Sfrustrowany Malloy zadzwonił wreszcie do policyjnego radcy prawnego, Lewisa Skilesa.

Casey Sparrow i Cozy Maitlin już poinformowali detektywów, że ich klientka nie będzie odpowiadała na pytania, dopóki lekarze nie uznają jej stan się ustabilizował. Wtedy zaś zgodzą się na rozmowę tylko pod warunkiem, że będą przy niej obecni. Casey Sparrow i Cozy Maitlin nie przejmowali się opinią Lewisa Skilesa na temat Lauren i zasady Edwarda. Poinstruowali Lauren, że ma milczeć.

Alan przyjechał do szpitala niemal nieprzytomny z niepokoju. Podbiegł do Casey, ale zanim zdążył otworzyć usta, uspokoiła go, że z Lauren nic się nie stało. Gdy trochę się uspokoił, opowiedziała mu, co zaszło.

– Jesteś pewna, że porywacz nie wyrządził jej żadnej krzywdy?

– Jest przerażona, ale poza tym nic jej nie jest.

– Czy ktoś teraz przy niej siedzi? – Alanowi trudno było sobie nawet wyobrazić, przez co przechodzi Lauren, a przecież każde zdenerwowanie tylko zaostrzało jej chorobę. Tymczasem dzisiejszej nocy zwaliła się na nią cała lawina stresów.

– Lekarze i policjanci są tam, przy drzwiach – powiedziała Casey.

– Chcę ją zobaczyć. Natychmiast.

– Przykro mi, naprawdę mi przykro, ale to niemożliwe. Mimo że przewieziono Lauren do szpitala, nadal jest aresztowana. Potrzebuję twojej pomocy. Możesz się skupić? Muszę wiedzieć, jaki jest stan Lauren z medycznego punktu widzenia.

Alan spróbował opanować się na tyle, by móc odpowiedzieć.

– Zakładając, że kłopoty ze wzrokiem oznaczają to, co przypuszczam, że oznaczają Arbuthnot, neurolog Lauren, zastosuje agresywne leczenie. Nie może zwlekać, gdy chodzi o oczy. Pewnie zacznie jej podawać sterydy, żeby zminimalizować uszkodzenie nerwu wzrokowego. Ale po solumedrolu – tak się nazywa ten lek – Lauren może bardzo wzrosnąć ciśnienie. Dlatego będzie musiała być przez jakiś czas pod obserwacją. Przez kilka godzin. Potem przez pięć dni raz na dobę będzie dostawała dużą dawkę sterydów w kroplówce, a później przez kilka tygodni będzie je zażywała doustnie. Oddałaś jej lekarstwa, które ci zostawiłem?

– Tak, dałam wszystko lekarzom w izbie przyjęć. Alan nadal był niespokojny.

– Nic nie wiedziałem o kłopotach z pęcherzem. To coś nowego.

– To był tylko pretekst, żeby sprowadzić tu jej przyjaciółkę – urologa – wyjaśniła Casey. – Całkiem niezły podstęp, prawda? Świadczy o tym, że Lauren jasno myśli. Jeżeli dobrze cię zrozumiałam, musi zostać w szpitalu pięć dni?

– Nie. Można ją leczyć ambulatoryjnie. Przypuszczam, że będzie tu musiała przyjeżdżać. Będzie dostawała lekarstwo w kroplówce, a po paru godzinach wróci do domu.

– Chyba jednak poproszę lekarzy, żeby ją zatrzymali – mruknęła Casey pod nosem. – Nie chcę, żeby zamknęli ją w więzieniu.

Wyrwany ze snu Cozy powoli zaczął przytomnieć. Na brodzie pojawił mu się gęsty zarost. Wyglądał dość niechlujnie.

– Czy moja była żona wykryła coś w tej zamieci? – spytał.

– Tak. Świadek, którego wskazał jej Sam, sądzi, że widział, jak ktoś strzela. Wiemy już więc mniej więcej, gdzie stała Lauren, kiedy to się wydarzyło. Dobre piętnaście metrów od miejsca, gdzie znaleźli rannego.

– Można polegać na tym świadku?

– Wprawdzie ta kobieta jest filarem swojej społeczności, ale, niestety, pali tyle haszyszu, że mogłaby zaopatrzyć festiwal reggae w Kingston.

– Fatalnie.

– Nagrała film zaraz po tym, jak usłyszała strzał. Przysięga, że widać na nim samochód, który jedzie środkiem jezdni, zatrzymuje się, cofa, znów jedzie do przodu i się cofa, aż wreszcie odjeżdża. Erin mówi, że gdy oglądała film, widziała przede wszystkim zadymkę i może, ale tylko może, zbliżające się i oddalające światła samochodu. Ma jednak nadzieję, że gdyby oddać taśmę do obróbki jakiemuś specowi, może mógłby coś z tym zrobić.

– Mamy ten film?

– Nie. Kobieta nie chciała się z nim rozstać. Erin wróci tam rano z własnym magnetowidem i zrobi kopię.

– Jak znam Erin, pewnie marzy, żeby jeszcze raz się sztachnąć – powiedział rozmarzony Cozy.


Scott Malloy skończył rozmawiać przez telefon wiszący w pobliżu pokoju Lauren.

– Scott, ktoś chce skrzywdzić Lauren – stwierdził Sam Purdy, który stał obok.

– Jasne. Tylko dlaczego jej nie zabił, kiedy miał okazję? Nie potrafię tego zrozumieć.

– Może byłoby to zbyt ryzykowne? Albo ona ma jakieś informacje, które musi z niej wydobyć?

– Co takiego ona może wiedzieć?

– Jeżeli teraz ktoś ją prześladuje, to może prześladował ją też wcześniej, kiedy strzelała? A jeżeli powoła się na obronę konieczną?

– Sam, ona się nie powoła na nic. Już przedtem powiedziała, że strzelała do ulicznych świateł. Zachowuje się jak doświadczony przestępca. Nie powie nam, kto ją prześladuje. Nie powie nam też, kto ją teraz uprowadził. Nie powie nam, czego ten facet od niej chciał. Sam, koniecznie musimy z nią porozmawiać o tym, co się przed chwilą stało. Gdzie są ci jej przeklęci prawnicy? To czyste szaleństwo. Daję słowo, że przez tych adwokatów i lekarzy w końcu sam się zabiję. Boże, za co mnie tak każesz?

Ted Hopper, sanitariusz z karetki, wszedł do izby przyjęć, tupiąc, żeby oczyścić buty ze śniegu. Niósł brudną przemoczoną kurtkę. Zobaczył detektywów na drugim końcu korytarza. Hopper był weteranem – jeździł już do tylu wypadków, że wystarczyło mu spojrzeć, żeby rozpoznać policjanta.

– Czy któryś z was nazywa się Purdy?

– Tak, to ja. O co chodzi? – spytał Sam. Nawet na niego nie spojrzał.

– Sam, popatrz – powiedział Malloy. – On nam przynosi prezent.

– Mój szef powiedział, że szukacie ubrania ofiary postrzału – wyjaśnił Hopper. – Okazało się, że ktoś rzucił tę kurtkę za siedzenie w karetce. Jest w okropnym stanie, ale proszę, jeżeli jeszcze jej potrzebujecie…

Purdy przyjrzał się kurtce z wielkim zainteresowaniem. Była droga, z goreteksu, ale po dzisiejszej nocy nie będzie się nadawała do niczego. Była mokra, w wielu miejscach miała tłuste plamy i plamy krwi.

– Jest pan pewien, że to jego?

– Tak. Kolega mówił, że musiał ją przeciąć, żeby podać rannemu kroplówkę. Kiedy tam przyjechaliśmy, jego ciśnienie spadało na łeb, na szyję. Żyje jeszcze?

– Na razie tak – powiedział Malloy.

– To dobrze – ucieszył się Hopper.

– Niech pan chwilę zaczeka – zawołał Purdy, podchodząc do wózka z instrumentami lekarskimi. Na wierzchu leżało pudełko z gumowymi rękawiczkami. Wziął jedną parę, włożył i dopiero wtedy sięgnął po kurtkę. Zawiesił ją za kołnierz na wskazującym palcu prawej ręki.

– Scott, mógłbyś spisać dane tego pana? Ja obejrzę sobie kurtkę. Malloy wyłowił z kieszeni notes i długopis i wypytał Hoppera o nazwisko i adres.

Dwa pokoje za salą, w której leżała Lauren, Purdy znalazł wolny stół do badań. W pobliżu leżała rolka białego papieru. Przykrył stół papierem i dopiero na tym położył kurtkę, nadając jej mniej więcej pierwotny kształt. Manipulował światłami nad stołem tak długo, aż uzyskał pożądany efekt. W końcu zawołał:

– Scott, chodź tu i popatrz!

– Nie, to ty chodź tutaj. Nie chcę się oddalać od Lauren. – Malloy zdążył już popaść w paranoję. Za nic nie zostawiłby Lauren bez straży.

– Muszę ci coś pokazać!

– To może poczekać. Chodź i powiedz mi, co znalazłeś.

Odkrycie sprawiło, że przez chwilę serce Sama waliło jak młotem. Uświadomił sobie, że od lamp nad stołem ma mokre czoło. Czuł, że niemal się gotuje. Idąc do Malloya, rozpinał płaszcz.

– No i co tam znalazłeś?

– Ślady opalenia na materiale wokół miejsca, gdzie trafiła kula.

– Bzdura!

– Sam zobacz. Ja tu zostanę. Drugie drzwi.

Malloy ruszył wielkimi krokami.

– Scott! – zawołał Purdy. Malloy zatrzymał się. – Pamiętaj o rękawiczkach. Wszyscy jesteśmy już bardzo zmęczeni. Lepiej uważać i nie zrobić jakiegoś błędu.

Gdy Malloy wrócił kilka minut później, szedł znacznie wolniej.

– To bez sensu – oświadczył.

– Pewnie. Ale zgadzasz się, że to ślady opalenia?

– Tak. Chyba nawet widziałem spalone resztki prochu wbite w materiał. A to znaczy, że skłamała.

– W jakiej sprawie? Przecież w ogóle nic nam nie powiedziała.

– Sam, strzelając, stała najwyżej pół metra od ofiary.


– Nawet bliżej, ćwierć metra.

– To bez znaczenia. Mamy ofiarę postrzeloną z bliska. Dla mnie to wygląda jak jakaś cholerna egzekucja. A Lauren nie chce nam w niczym pomóc.

– Słuchaj, Scott, jeszcze raz cię zapytam. Ona nic nie widzi, prawda? Więc jak możemy polegać na jej słowach?

– Chcesz powiedzieć, że strzelała do kogoś z bliska i o tym nie wie?

– Nie mam pojęcia, co się stało. Może chirurg, który operował ofiarę, coś nam powie. Tartabull wciąż jest na górze?

Zanim Malloy zdążył odpowiedzieć, do izby przyjęć weszli dwaj mundurowi policjanci. Malloy poinformował ich o sytuacji i ustawił przy obu wejściach do pokoju Lauren. Chciał jednego umieścić w pokoju, ale gdy tylko zapukał i wszedł, Adrienne nieoględnie kazała mu wyjść. Malloy nie zamierzał wdawać się w sprzeczki z lekarzami. Rozkazał więc policjantom trzymać straż na korytarzu.

W tym czasie Purdy przyniósł z samochodu torebki na dowody. Do jednej włożył kurtkę, do drugiej papier, na którym ją rozłożył podczas oględzin. Wszystko schował do bagażnika.

Razem ze Scottem poszli na piętro odszukać lekarza, który operował rannego. Zamierzali mu zadać mnóstwo pytań.


Zdążyli akurat na czas. Rozzłoszczony chirurg mówił właśnie do Danny’ego Tartabulla:

– Nie wiem, jaką operację miał pański szwagier, ale mogę panu powiedzieć, że w przeciwieństwie do niego, ten pacjent zaraz po obudzeniu nie zacznie miło gawędzić. Jak mam to panu wytłumaczyć?

Scott Malloy wyciągnął rękę i przedstawił się:

– Jestem Malloy, detektyw Malloy, mam przyjemność z panem…

– Hassan. – Lekarz westchnął.

– A to detektyw Sam Purdy.

– Witam panów. Nie możecie do niego wejść. Żaden z was nie może do niego wejść. Wszyscy trzej nie możecie do niego wejść. Gdyby tu przyszło jeszcze dziesięciu detektywów, również dziesięciu nie mogłoby do niego wejść. Na razie nie obudził się po operacji. Jest w stanie krytycznym. Będziecie mogli do niego wejść, kiedy się obudzi, będzie w stabilnym stanie, przytomny. Mój brat jest policjantem w San Francisco, więc wiem, jak to się wszystko odbywa. Nie będę wam robił trudności. – Chrirug wydawał się o wiele bardziej wypoczęty niż detektywi, ale i tak wszyscy byli podenerwowani i drażliwi.

– Panie doktorze, mogę panu zadać kilka pytań?

– Oczywiście, ale najpierw ja chciałbym o coś zapytać. Kto to jest? Potrzebuję kilku informacji o jego stanie zdrowia.

– Próbujemy się tego dowiedzieć.

– Nie wiecie, kto to jest?

– Nie, nie wiemy. Czy teraz ja mogę pana o coś zapytać?

– Tak.

– Gdzie jest rana wlotowa?

– Na plecach. Pod miednicą, w dolnym lewym odcinku.

– A wylot?

– Jakieś sześć centymetrów niżej, bardziej pośrodku.

– Nie ma wątpliwości, że to rana wylotowa?

– Żadnych. Kula nie pozostała w ciele.

– Czy przejechał go jakiś pojazd?

– To możliwe. Ma złamaną kość udową i kostkę, pokruszone kości w ręku, a także inne obrażenia i otarcia. Miał też wewnętrzny krwotok, który nie ma związku z raną postrzałową. Tak, powiedziałbym, że mógł zostać przejechany przez samochód. Nie zeznałbym tego pod przysięgą, ale to bardzo prawdopodobne.

– Zauważył pan może ślady oparzenia wokół rany wlotowej? – spytał Purdy. – Jak od postrzału z niewielkiej odległości?

– Nie. Skóra wokół rany wlotowej nie była poparzona, ale ten człowiek znajdował się na dworze i, jak przypuszczam, był ciepło ubrany. Oczywiście kula przypaliła krawędzie rany, ale tego należało oczekiwać.

– Wie pan, dlaczego zadaję takie pytania?

– Spędziłem dziewięć miesięcy w Sarajewie jako wolontariusz i wiem więcej o ranach postrzałowych, niżbym chciał.

Malloy podał lekarzowi wizytówkę.

– Detektyw Tartabull zostanie tu do rana, potem ktoś go zmieni. Jeżeli w stanie rannego zaszłyby jakiekolwiek zmiany, proszę mnie zawiadomić.

– Oczywiście. – Doktor Hassan włożył wizytówkę do kieszeni, nawet na nią nie spojrzawszy.

Detektywi pożegnali się i poszli.

– Naprawdę nie wiesz, kto to jest? – spytał Purdy.

– Naprawdę. Samochód, który twoi chłopcy znaleźli na miejscu zbrodni, jest zarejestrowany na jakąś firmę w Springs. Staramy się odszukać jej właściciela, ale jak dotąd nie mieliśmy szczęścia.

– Sfotografowaliście faceta? Można by zamieścić zdjęcia w gazetach.

– Tak, zdjęcia zrobił Tartabull tutaj, w izbie przyjęć. Nie zdążyliśmy sprowadzić policyjnego fotografa przed przewiezieniem go na salę operacyjną. W tej chwili wywołują film. Mam nadzieję, że Tartabullowi fotografowanie idzie lepiej niż przesłuchiwanie. Przez tę cholerną śnieżycę nic nie można załatwić jak należy.

– Tak, taka pogoda sprzyja tylko przestępcom. Potrzebujemy trochę szczęścia.

– Sam, to moje pierwsze śledztwo w sprawie morderstwa – powiedział Malloy ze złością – a wciąż nic nie wiem.

Nadjechała pusta winda, drzwi się otworzyły i detektywi wsiedli.

– Mam niezidentyfikowaną ofiarę leżącą na zaśnieżonej jezdni w środku bogatej dzielnicy – żalił się Scott. – Mam anonimowy telefon na pogotowie. Nie mam świadków. Mam dowody, że ktoś mógł jeździć samochodem po tym człowieku w tę i z powrotem, żeby go dobić. Mam rannego, do którego oddano strzał z bardzo bliska. A moją jedyną podejrzaną jest zastępczyni prokuratora, którą naprawdę lubię i która właśnie z nieznanych mi przyczyn traci wzrok. Moja podejrzana obstaje, że strzelała z dużej odległości. I zatrudniła dwóch cholernych adwokatów, którzy doprowadzają mnie do szału. A na dodatek wszystkie dowody, i tak wątpliwe, jutro rozpłyną się wraz z odwilżą. Ktoś porywa moją podejrzaną, a ja jestem tak zmęczony, że nawet nie mam siły iść do toalety.

Sam nie chciał dobijać kolegi, ale musiał mu o tym powiedzieć. Aż trudno w to uwierzyć, jednak najwyraźniej nikt go jeszcze nie poinformował o pewnym fakcie.

– Scott, coś opuściłeś. Jeszcze jedną komplikację.

– Niby jaką?

– Emmę Spire.

– O czym ty, do diabła, mówisz?

– Chłopie, to oznacza telewizję na procesie.

Byli już na parterze. Wysiedli z windy i Malloy zaciągnął Purdy’ego do poczekalni pełnej pustych krzeseł.

– Sam, to nie pora na żarty. Co ta Miss Ameryki ma wspólnego z tym wszystkim?

– Pamiętasz dom na końcu kwartału? Ten na wzniesieniu? To jej dom.

– No to co? – Pytanie Malloya było bardziej nonszalanckie niż ton, jakim je wypowiedział.

– Przyjaźnią się z Lauren. Razem pracują w biurze prokuratora.

– Myślałem, że przyjechała do Boulder na studia prawnicze, żeby uciec przed kamerami.

– Odbywa u Lauren staż.

– Skąd wiesz, że tam mieszka?

– Odkąd pracuje w biurze prokuratora, kilka razy jeździła ze mną na miejsce wypadku. Kiedyś odwiozłem ją do domu. To miła dziewczyna.

– Rozmawiałeś z nią dziś wieczorem?

– Nie. Telefon nie odpowiadał, dom był nieoświetlony, w garażu nie było jej auta. Ale wydaje mi się, że samochód stojący na podjeździe należy do Lauren.

– Możemy dostać nakaz przeszukania?

– Domu czy samochodu?

– Nie rozumiem.

– Jest pewien kłopot. Samochód stoi na samej górze, zasłaniają go drzewa, no i jest zasypany śniegiem. Póki go nie oczyścimy, nie możemy być pewni, kto jest jego właścicielem. Skiles mówi, że lepiej nie ryzykować. Poza tym żaden sędzia nie da nam nakazu przeszukania domu sławnej osoby na podstawie tak wątłych dowodów.

– Skiles ci to wszystko powiedział?

– Tak. Przypuszczam, że chce zaczekać, aż śnieg stopnieje.

– Co Emma Spire robi w domu w takiej dzielnicy?

– Odziedziczyła dom po dziadkach. Przyjechała tu, gdy umarli jej rodzice. Lauren mówiła mi kiedyś, że Emma chciała poczuć bliskość rodziny.

– Ale mieszka sama?

– Tak zrozumiałem.

– I nie wiesz, czy ta strzelanina miała z nią jakiś związek?

– Nie wiem. Ale założę się, że ma jakiś związek z tym, że Lauren nie chce mówić.

– Wobec tego musimy poszukać Emmy Spire.

– Tak.

– A wiemy, gdzie jej szukać?

– Nie. – Sam uśmiechnął się. – Ale znamy kilku jej przyjaciół. Może zechcą z nami współpracować.

– Bardzo śmieszne.

Purdy położył rękę na ramieniu młodszego kolegi.

– Scott, nie wszyscy są tacy okropni. Czasami ktoś okazuje się całkiem miły i zamiast wyrwać ci serce z piersi, pociąć je na kawałki i nakarmić nim dzikie zwierzęta, tylko wypruje ci flaki i posieka drobniutko.

– Więc mówisz, że powinienem być wdzięczny? – Malloy prawie się uśmiechnął.

– Po prostu tłumaczę ci, jakie masz perspektywy. Jeżeli już mnie nie potrzebujesz, zaniosę kurtkę do laboratorium, a potem może uda mi się złapać trochę snu. Wolałbym jutro nie padać na twarz ze zmęczenia.


Lauren ubłagałaby pozwolono jej wziąć prysznic, zanim pielęgniarka podłączy ją do kroplówki ze sterydami. Adrienne cały czas była przy swojej pacjentce, nie odstępowała jej ani na krok, podawała rzeczy, których Lauren nie mogła znaleźć sama, podtrzymywała ją, gdy wycierała się po myciu i wkładała czystą koszulę nocną.

Szok, którego Lauren doznała, zamienił się w nerwowe zmęczenie, którego pozbyć się było równie ciężko jak policji okręgu Boulder. Gdy pielęgniarka zakładała jej wenflon, z trudem powstrzymywała się od zaśnięcia.

– Szybko poszło – skomentowała.

– Bo ma pani żyły prawie na wierzchu.

Lauren ledwie usłyszała odpowiedź. Zasnęła, zanim pielęgniarka zdążyła zawiesić na stojaku plastikowy worek z lekarstwem.


Pierwszy z pokoju wyszedł dyżurny lekarz.

– No i? – spytał Malloy, zmuszając się, by spojrzeć mu w oczy.

– Nie stwierdziłem urazu. Wystraszyła się prawie na śmierć, ale wygląda tak samo jak wtedy, gdy badałem ją po raz pierwszy.

– A co z jej wzrokiem?

– Źle, ale na to nic nie mogę poradzić. Zostawiam to neurologowi. On zaraz wyjdzie. – Lekarz ruszył w stronę stanowiska pielęgniarek.

– Panie doktorze, chwileczkę…

– Neurolog wszystko panu powie. Na mnie czeka złamane biodro i zapalenie wyrostka. Zaczyna się ruch, wzywają mnie obowiązki.

Doktor Arbuthnot wyszedł z pokoju Lauren chwilę później.

– Panie doktorze, czekam na pański raport. – Malloy powiedział to najbardziej stanowczym głosem, na jaki go było stać. Barykada, którą wokół Lauren zbudowali lekarze i prawnicy, zdążyła go zdenerwować do tego stopnia, że lada chwila mógł wybuchnąć.

Arbuthnot włożył ręce do kieszeni dżinsów. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, miał szerokie ramiona i grube nogi. Trzykrotnie wchodził w skład olimpijskiej drużyny bobslejowej Kanady i nie dawał się łatwo onieśmielić. Dla człowieka, który z własnej woli mknie sankami po lodowym torze z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, słowo „strach” właściwie nie istnieje.

– Przepraszam, ale nie mogę panu w niczym pomóc – powiedział doktor Arbuthnot. – Lauren prosiła, żebym nie informował o jej stanie zdrowia ani pana, ani kogokolwiek innego. Upoważniła mnie tylko do poinformowania pana, że cierpi na dwustronne ostre zapalenie nerwu wzrokowego, a ja próbuję to leczyć, podając jej lekarstwa w kroplówce. Musi zostać w szpitalu na kilka dni. – Arbuthnot na pociechę lekko się uśmiechnął do Malloya.

Malloy myślał, że o tej porze to niemożliwe, a jednak poczuł, że serce bije mu mocniej. Podniósł głos.

– Nie ma pan wyboru. Musi mnie pan szczegółowo poinformować o jej stanie zdrowia, bo jest aresztowana. – Malloy prawie stracił swoje legendarne opanowanie. Nie spodziewał się, że Lauren z takim uporem będzie chciała zachować w tajemnicy informacje o swojej chorobie. Tej nocy już z dziesięć razy zastanawiał się, dlaczego musi mu tak wszystko utrudniać.

– Detektywie – jest pan detektywem, prawda? – pani Crowder jest prawniczką i jeżeli mówi mi, żebym nie udzielał informacji, stosuję się do tego. Przez te wszystkie lata nauczyłem się, że trzeba bardzo ściśle stosować się do poleceń prawników. Poza tym pani Crowder jest moją pacjentką i nie zrobię nic wbrew jej życzeniom. Jeżeli przedstawi mi pan nakaz sądowy, wtedy możemy porozmawiać.

– Ale to my płacimy za jej leczenie. Miasto płaci.

– Zabawne. Przewidziała, że pan to powie. – Arbuthnot wyjął rękę z kieszeni i podrapał się za uchem. – Już upoważniła szpital i mnie do korzystania z jej ubezpieczenia. Podpisała też zobowiązanie finansowe na wypadek, gdyby ubezpieczenie nie wystarczyło. Tak więc pani Crowder jest moją prywatną pacjentką. Gdyby nie była w stanie mi zapłacić, to zamiast ściągać pieniądze od miasta czy okręgu, rozłożę należność na raty. W tej sytuacji nie sądzę, żebym miał wobec pana jakieś zobowiązania.

Malloy wolałby, aby ta rozmowa odbywała się bez świadków, bo aż kipiał ze złości.

– Panie doktorze, ona jest aresztowana. Nie może zostać w szpitalu bez mojej zgody.

Arbuthnot twardo spojrzał w przekrwione oczy Malloya.

– Panie detektywie, myli się pan. Wyjaśnię panu, jakie są zasady. O tym, czy zostanie w szpitalu, decyduję wyłącznie ja. Pan może jedynie decydować o tym, czy będzie leczona tutaj, czy w więziennym szpitalu w Denver. Naprawdę chce pan przewieźć ją do szpitala więziennego? Chce pan mieć do czynienia z mediami? Przecież nie ma podstaw przypuszczać, że pani Crowder ucieknie. Jest prawie niewidoma. A poza tym ma wysoko postawionych przyjaciół, którzy nie byliby zadowoleni, gdyby postąpił pan tak arbitralnie.

– W taką noc jak dziś nie dostanę nakazu sądowego – wysyczał Malloy. – I pan dobrze o tym wie.

Arbuthnot wzruszył ramionami.

– Możemy się tak spierać, póki obaj nie zaśniemy na stojąco. Przecież nie o to chodzi. Chodzi o coś, na czym ona zna się świetnie, czyli o prawo. Ja się na tym nie znam. Niech pan z nią porozmawia, skoro to ona postanowiła zachować w tajemnicy informacje dotyczące jej zdrowia. Przykro mi, ale ja nie mogę nic panu powiedzieć.

Malloy przybliżył twarz do twarzy lekarza i krzyknął:

– Nie mogę z nią rozmawiać, gdy nie ma przy niej jej adwokatów. A oni mi na to nie pozwolą. Panie doktorze, to sytuacja jak z Paragrafu 22, a przecież została popełniona zbrodnia i muszę wykryć sprawcę.

– Powiedziała mi również – oznajmił niewzruszony Arbuthnot – że, gdyby zachowywał się pan wojowniczo, mam panu przypomnieć, kto ją zostawił bez straży. – Arbuthnot odwrócił się od Malloya i dopiero wtedy pozwolił sobie na uśmiech. Lauren Crowder była nie tylko jego pacjentką, lecz również prawniczką, więc wolał raczej mieć do czynienia ze zirytowanym policjantem niż ze zirytowaną Lauren.


Malloy zapukał do pokoju Lauren, uchylił drzwi i powiedział:

– Wchodzę. Proszę ją przygotować.

Adrienne, niecałe sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, była gotowa do walki. Stała w nogach łóżka z palcem przy ustach. Upewniła się, że Malloy zauważył jej sygnał, a potem gestem zaprosiła go w najodleglejszy kąt pokoju.

– Śpi – szepnęła. – Ale to nie potrwa długo i nie wolno jej przeszkadzać. Zrozumiał pan?

Malloy spojrzał w dół na twarz Adrienne i poczuł się tak, jakby rozkazy wydawała mu bezczelna nastolatka.

– Chciałem tylko się upewnić, czy wszystko w porządku.

Lauren leżała na boku, zwinięta w kłębek, okryta szpitalnym kocem. Pod głową miała poduszkę. Malloy pozazdrościł jej, że może spać.

– Jak ona się czuje?

– Jeszcze przez jakiś czas nie będziemy tego wiedzieli.

– Dlaczego powiedziała pani, że nie będzie spała zbyt długo? Wydawało mi się, że jest wykończona. Gdybym ja mógł położyć się do łóżka, spałbym przez tydzień.

– Ze względu na lekarstwo. Ma mnóstwo ubocznych skutków. Jednym z nich jest stymulacja organizmu. Lauren wkrótce się obudzi.

Malloy skinął głową, zupełnie jakby zrozumiał, dlaczego podaje się środek pobudzający osobie, która traci wzrok. Już chciał o to zapytać, ale uświadomił sobie, że nie uzyska odpowiedzi.

– Naprawdę jest ślepa?

– Tak, ma bardzo osłabiony wzrok.

– A co z jej… no wie pani, z… jej…

– Jeśli chodzi o pęcherz, jesteśmy w trakcie badań i na razie nie mogę postawić diagnozy. Nie sądzę, żeby to było coś poważnego. W tej chwili naszą największą troskę budzi jej wzrok.

– Pani jest jej przyjaciółką, prawda? Nie tylko jej lekarką?

– Tak. Przyjaźnimy się. Czy to panu przeszkadza?

– I prosiła, żeby pani ze mną nie rozmawiała?

Adrienne skinęła głową.

Scott ziewnął.

– Nie znam jej zbyt dobrze. Widywaliśmy się właściwie tylko w sądzie. Była bystra, imponowała mi. A teraz ciąży na niej podejrzenie o napaść pierwszego stopnia. Albo nawet o morderstwo. Może jej grozić kara śmierci, nic nie widzi, ale nadal sama prowadzi swoje sprawy. Rządzi wszystkimi lekarzami i prawnikami, dyktuje im każdy ruch. Gra jak mistrz szachowy.

– Przecież jej umysł nie ucierpiał.

– Widzi pani, staram się wykryć sprawcę zbrodni, może nawet usiłowania morderstwa. – Malloy wiedział, że mąż Adrienne niedawno został zamordowany, próbował więc zyskać sobie jej sympatię. Jednak jego strzał chybił celu.

– Życzę panu powodzenia, detektywie. Szczerze tego panu życzę. Proponowałabym jednak, żeby poszukał pan gdzie indziej. Moja pacjentka, i przyjaciółka, jest niewinna.

– Chyba że udowodnimy jej winę.

– Tak się na pewno nie stanie. Niech pan już idzie i pozwoli jej odpocząć. Najlepsza rzecz, jaką może pan zrobić, to złapać winnego. Nie może być daleko i najwyraźniej nie lubi stosować się do wyznaczonych godzin odwiedzin. – Położyła rękę na plecach Malloya i lekko popchnęła w stronę drzwi.

Ale Malloy nie zamierzał jeszcze kończyć rozmowy.

– Obawiam się, że Lauren popełnia wielki błąd. Ktoś chce ją skrzywdzić. Musimy dowiedzieć się czegoś więcej, żeby móc ją chronić.

Adrienne spojrzała na policjantki w korytarzu. Jedna z nich stanęła na progu.

– Proszę wyjść – powiedziała Adrienne.

Malloy spojrzał w sufit. Wskazując policjantkę, Adrienne dodała:

– Ona ma wielki pistolet, detektywie. W razie potrzeby obroni Lauren.

Mówiąc to, wyszła z sali. Poszła poszukać Alana. Lauren prosiła, żeby przekazała mu pewną wiadomość.


Alan zobaczył Adrienne w połowie korytarza i wyszedł jej na spotkanie. Uściskali się, Adrienne szepnęła mu kilka słów pociechy i obiecała, że będzie pilnować Lauren przez cały czas jej pobytu w szpitalu.

Cozy Maitlin wreszcie się dobudził. Pił herbatę ze styropianowego kubka. Wyglądał świeżo, bo dzięki flirtowi z pielęgniarką dostał nową szczoteczkę do zębów, grzebień i maszynkę do golenia. Adrienne nie znała go. Jego świeży wygląd zrobił na niej wrażenie. Ona sama potrzebowała równie mało snu, co wampir i nie miała cierpliwości do ludzi, którzy więdną jak kwiaty, gdy tylko zapadnie zmrok.

Na dodatek zauważyła, że nie nosi obrączki, a ona była od niedawna wdową.

Upewniła się, że wszyscy będą jej słuchać i że detektyw Malloy nie poszedł za nią, i oznajmiła:

– Lauren prosiła, żebym wam powiedziała, że będzie bardziej szczera – to jej słowa – gdy znajdziecie Emmę. Człowiek, który ją uprowadził, chciał się dowiedzieć, gdzie jest Emma. Groził, że jeżeli powie cokolwiek policji, on upubliczni dysk. Alan, ty podobno wiesz, o co chodzi. Prosiła, żebym ci przypomniała, że masz zachować to dla siebie.

Alan skinął głową.

– Pani doktor, jak ona się czuje? – spytała Casey.

– Mam na imię Adriannie. – Uśmiechnęła się do Cozy’ego. Zwróciła się do Alana: – Nie wolno jej denerwować, tyle mogę wam powiedzieć. Wzrok jej się bardzo pogorszył. Już kiedyś miała podobne kłopoty, prawda?

– Raz, ale poważne.

– I wyleczono ją?

Właściwie tak.

– Mamy nadzieję, że jej wzrok wróci do normy tak jak przedtem. Chętnie bym z wami została i porozmawiała – zaryzykowała jeszcze jeden uśmiech pod adresem Cozy’ego – ale muszę zabrać Jonasa do domu i wrócić tu – spojrzała na zegarek – za trzy i pół godziny na operację. Przed operacją zajrzę do Lauren. – Już odchodziła, ale zatrzymała się jeszcze. – Alan, wracasz do domu? Może chcesz, żebym rano zajęła się Emily?

– Tak, proszę, Ren. Nie wiem, czy wrócę. Zresztą w takim śniegu nie zechce biegać. Mogłabyś zaprowadzić ją do pracowni? Lubi tam być, a nie znosi siedzieć sama w domu cały dzień. Wiesz, gdzie stoi jej jedzenie?

Adrienne skinęła głową.

– Alan, prześpij się trochę. Wyglądasz okropnie. Jonas rysuje ludzi, którzy wyglądają lepiej od ciebie, przecież nawet nie wie, którym końcem ołówka się posługiwać.

Gdy Adrienne biegła korytarzem po synka, Cozy kiwnął głową w jej kierunku i zapytał Alana, kim jest ta tajemnicza osoba.

– Cozy, nie teraz – powiedziała niecierpliwie Casey i spytała Alana, czy wie, gdzie jest Emma Spire.

– Znam faceta, z którym się spotyka. Mogę sprawdzić w jego domu. Tylko że nawet jeżeli jest u niego, to rozwiązuje tylko jeden problem. Bo Emma nie ma dysku, o którym mówiła Adrienne. I to właśnie jest najważniejsze. Ale nie sądzę, żeby była u tego faceta. Jest na niego zła o to, że dysk zginął.

– Jaki dysk? – spytała Casey. Alan zawahał się.

– To bardzo skomplikowane – odparł w końcu.

– Ty i Lauren bawicie się w grę „to bardzo skomplikowane”?

– Chodzi o to, że na dysku nagrano coś, czego Emma nie chce upublicznić.

– To zapis wideo?

– Niezupełnie.

– Audio?

– Niezupełnie.

– Alan, jestem zbyt zmęczona na zgadywankę.

– To nagranie cyfrowe, komputerowe – powiedział Alan, a potem przez co najmniej pięć minut usiłował wytłumaczyć doniosłość wynalazku Ethana Hana.

Cozy nic nie zrozumiał.

Ale Casey od razu pojęła, o co chodzi, i nareszcie zrozumiała, co Lauren miała na myśli, mówiąc o niekończącym się gwałcie.

– Naprawdę może to zrobić?

– Jeszcze nie. – Alan wzruszył ramionami. – Ale może wkrótce mu się to uda. Jest już blisko.

Casey przez chwilę stała w milczeniu, zastanawiając się, jakie to będzie miało konsekwencje dla Lauren.

– Przede wszystkim trzeba znaleźć Emmę Spire – zdecydowała w końcu. – Żebyśmy mieli z głowy przynajmniej jeden kłopot. Cozy, któreś z nas musi tu być, gdy Lauren się obudzi.

– Więc ty zostań. Lepiej, żeby miała przy sobie kogoś, komu ufa. Ja postaram się dowiedzieć czegoś więcej o tej młodej damie, której nikt nie może znaleźć, i o dysku. – Popatrzył na Alana. – Doktorze, ty jesteś wtajemniczony. Pojedziesz ze mną do tego mężczyzny, z którym Emma się spotyka, a po drodze jeszcze raz mi wytłumaczysz, dlaczego ten dysk jest tak cholernie ważny.


Burza przesunęła się na wschód i warstwa chmur nad Boulder zaczęła się przerzedzać. Na niebie widać już było tylko kosmate strzępy.

W drodze ze szpitala do mieszkania Ethana Hana przy Pearl Street Cozier Maitlin wydawał się niezbyt zainteresowany zaginionym dyskiem optycznym. Wolał przedstawić Alanowi swoją oryginalną opinią na temat obrony w sprawach o morderstwo.

– Chociaż może się to wydawać nieprawdopodobne, nie mamy w Boulder wielu morderstw czy usiłowań morderstw. W ostatnich czasach nie aresztowano za takie przestępstwo nikogo, kto mógłby sobie pozwolić na opłacenie adwokata. Czasami gdy najbardziej sobie pobłażam, a gdyby była tutaj Erin, powiedziałaby ci, że pod tym względem jestem mistrzem olimpijskim, uważam, że to woła o pomstę do nieba, bo wielkie sprawy powodują, że moja adwokacka krew zaczyna szybciej krążyć. Za nic nie chciałbym stracić takiej sprawy.

Gdy Casey zadzwoniła do mnie w nocy, ostatnią rzeczą, jaką planowałem, był slalom wśród zasp, żeby porozmawiać z policjantami i prokuratorami. Ale kiedy powiedziała mi, co się stało, krzyknąłem „tak”, zanim skończyła mówić.

W ciągu kilku następnych godzin czeka nas mnóstwo pracy. Telefony będą się urywały. Będziemy dzwonić do pierwszego zastępcy prokuratora i do specjalnego prokuratora, gdy już kogoś takiego znajdą. Stawiam pięćdziesiąt dolarów, że sprowadzą go z okręgu Weld, choć Casey uważa, że przyjedzie z Arapahoe. Wkrótce zaczną się negocjacje dotyczące przesłuchania, zarzutów, kaucji, czego tylko chcesz, i będą trwały do „godziny drugiej”. Jest jeszcze sprawa Emmy Spire. Niech no tylko media się dowiedzą, że ona jest w to zamieszana. Pewnie pojawią się tu przed świtem, a wtedy nie dadzą nikomu żyć. Miejscowi dziennikarze, dziennikarze z Denver, telewizja, brukowce. Rozpęta się prawdziwe piekło. A prokurator okręgowy, jak sądzę, chętnie trzymałby się od tego jak najdalej. On…

– Cozy, Royal tego nie zrobi – przerwał mu Alan. – Lubi Lauren i stanie po jej stronie. Zawsze tak było.

– Znów jesteś naiwny. Czy Royal Peterson próbował skontaktować się z nią, żeby wyrazić współczucie i zaoferować pomoc? Czy skontaktował się z Casey albo ze mną? Ja go znam. Jeżeli Royal czymś się teraz zajmuje, to ratowaniem własnego tyłka.

Alan uświadomił sobie, że Royal Peterson rzeczywiście nie zadzwonił do niego, nie zaproponował pomocy. Cozy ma rację.

– Wrogowie Lauren w palestrze – kontynuował Cozy – a mimo jej uroku możesz być pewien, że ma wrogów – oraz jej wrogowie w policji zaczną opowiadać dziennikarzom różne rzeczy. Ta sprawa z mormonami i Sądem Najwyższym, w którą była wmieszana w Utah, zostanie znów nagłośniona i przedstawiona tak, żeby jak najbardziej Lauren zaszkodzić. Dziennikarze będą co chwila dzwonić do Casey i do mnie, żeby wyciągnąć od nas jakieś sensacje. Zapowiada się prawdziwy cyrk.

Słuchając Cozy’ego Maitlina, Alan starał nie unieść się gniewem. Nie udzieliło mu się jego podniecenie, że Lauren zostanie gwiazdą dnia. Przypomniał Cozy’emu, że jego aresztowana żona jest ciężko chora, ale ten nie zwrócił na to uwagi. Dalej trajkotał jak najęty:

– Muszę przygotować wnioski. Wszystkie dowody, które do tej pory zebrano, są w najlepszym wypadku dyskusyjne, biorąc pod uwagę pogodę. Będę mógł roznieść prokuratora w proch, bo miejsce zbrodni nie zostało właściwie zabezpieczone. No i to, że omiatali ze śniegu zaparkowane tam samochody… piękności. Nie zostawię na nich suchej nitki. Mamy też chorobę Lauren. Ona chce, żebym napisał wniosek o zachowanie jej stanu zdrowia w tajemnicy i… Zaczekaj, coś mi przyszło do głowy.

Sięgnął do kieszeni płaszcza, wyciągnął telefon i wystukał jakiś numer.

– Casey, to ja. Tak, śnieżyca powoli ustaje, widać księżyc i… jak tu przyjemnie… Nie, nie dlatego dzwonię. Mam pewien pomysł. O ile dobrze zrozumiałem, Lauren jeszcze trochę widzi?… Tak myślałem. Co sądzisz o tym, żebyśmy zawarli umowę z policją? Oni nadal nie wiedzą, kim jest ten postrzelony mężczyzna, prawda? No więc powiedz im, żeby przewieźli Lauren do sali pooperacyjnej. Może będzie mogła go zidentyfikować. Właśnie, o to chodzi. Potem obie porozmawiacie na osobności i zdecydujecie, co powiedzieć policjantom. Tak, chyba pójdą na to, bo nie mają nic lepszego. Powiadom mnie, co z tego wyszło, dobrze? To na razie.

– O czym z nią rozmawiałeś? – spytał Alan.

– Musimy wiedzieć, kim jest ofiara. Policja też chciałaby to wreszcie wiedzieć. Zaproponujemy im pomoc. Trzeba sprawdzić, czy Lauren go rozpozna. I policja chyba na to pójdzie. W każdym razie warto spróbować.

– A jeżeli to ktoś, kto…

– Skomplikuje sprawę jeszcze bardziej?

– Tak.

– Wtedy Lauren, biedactwo, po prostu nic nie będzie widziała. Mamy pięćdziesiąt procent szans, a ja uwielbiam takie zakłady.

Alan zatrzymał samochód na rogu Czternastej i Pearl, przy końcu Mail. W cichą noc, taką jak ta, na zasypanej śniegiem ulicy powinno być pusto. Ale nie było.

Trzy biało-czarne radiowozy i kilka nieoznakowanych samochodów parkowało przed budynkiem Citizens National Bank.

– Coś musiało się stać – powiedział Alan. – To dom, do którego jechaliśmy. Mieszka tu przyjaciel Emmy. O Boże, mam nadzieję, że nie popełniła samobójstwa.

Cozy przetrawił wiadomość, ale nie wdawał się w spekulacje.

– Mówiłeś, że to mężczyzna, z którym Emma się spotyka, a teraz twierdzisz, że są parą?

– Po prostu wszystko jest bardzo skomplikowane. Jestem pewien, że stało się coś, w co on także jest zamieszany. Albo, uchowaj Boże, ona. Boję się o nią.

Cozy policzył radiowozy.

– Nie denerwuj się, jej na pewno nic się nie stało. Gdyby chodziło o panią Spire, byłoby tu znacznie więcej policjantów. Spójrz tam, na dach.

Trzej policjanci w mundurach stali na dachu budynku przylegającego do gmachu banku i oświetlali go reflektorami.

– Gdzie mieszka ten amant Emmy?

– Ma niewielkie mieszkanie za laboratorium na drugim piętrze Citizens National Bank.

– To może być dokładnie naprzeciwko dachu, który sprawdzają. Czy stamtąd można się dostać na ten dach?

Alan spróbował sobie przypomnieć rozkład laboratorium Ethana.

– Chyba jakieś okna wychodzą na tę stronę. – Przyjrzał się krawędzi dachu. – Myślę, że te, przy których są policjanci. To okna laboratorium. Okna mieszkania są niżej, nad aleją.

– Alan, musimy zdecydować, co teraz zrobić – powiedział Cozy. – Możemy wysiąść z samochodu, podejść do policjantów, zacząć ich wypytywać i wpakować się w śledztwo, które tu się toczy. Jeżeli tak zrobimy, policja natychmiast się zorientuje, że interesuje nas ten człowiek… Jak on się nazywa?

– Ethan Han.

Cozy przez chwilę milczał.

– Naprawdę? Ethan Han? – upewnił się w końcu.

– Tak. Słyszałeś o nim? To zajmuje się nowymi technologiami medycznymi. On…

– Wiem, kto to jest. Czy w tej sprawie nie ma ani jednej osoby, o której „People” nie pisałoby na pierwszych stronach?

– Tylko ty, ja i Lauren. Tylko my jesteśmy zwykłymi ludźmi.

– Tak, a ja jestem Kaczor Donald. No dobra, w każdym razie jeżeli tam wejdziemy, policjanci szybko się dowiedzą, że interesuje nas Ethan Han. Nie będzie trzeba długo czekać, aż ktoś sobie przypomni, że Ethan i Emma są parą. A wtedy policja na pewno się zorientuje, że w całą sprawę zamieszana jest również Emma. Musimy się więc postanowić, czy zagramy kartą Emmy, żeby zobaczyć, co się wtedy stanie, czy też dokonamy taktycznego odwrotu. Policjanci nie są głupi. Może trochę czasu im zajmie wyciągnięcie właściwych wniosków, ale sprawdzą, dlaczego interesujemy się miejscem przestępstwa.

Zanim jednak Alan zdążył odpowiedzieć, gdzieś w pobliżu rozległ się hałas.


Tym razem był to landcruiser Alana, a nie BMW adwokata, więc Sam Purdy nawet nie pytał o pozwolenie, tylko od razu otworzył tylne drzwiczki i wsiadł.

Alan i Cozy z przestrachem spojrzeli do tyłu. Purdy’ego zachwycił wyraz zdumienia na ich twarzach.

– Witam ponownie – zawołał. – Alan, słuchasz policyjnego skanera, to twoje nowe hobby? Pojawiasz się w zbyt wielu miejscach, gdzie popełniono przestępstwo, żeby to mógł być zbieg okoliczności.

– Cześć, Sam. Na mój gust też jest ich zbyt wiele. Ale na to tutaj natknęliśmy się przypadkiem. To była długa noc. Jak sobie dajesz radę?

– Jestem wykończony. Na ogół podczas takiej śnieżycy przestępcy śpią zimowym snem, a detektywi mogą podgonić papierkową robotę. Ale dziś nie mieliśmy szczęścia. Najpierw sprawa z Lauren, a teraz to.

– Jeszcze raz dobry wieczór, detektywie.

– Witam, panie Maitlin.

– Co pan miał na myśli, mówiąc „to”?

Policjant nie odpowiedział Cozy’emu, tylko sam zaczął wypytywać:

– Dlaczego włóczycie się po Mail o tej porze? To jakiś skrót przez miasto w drodze ze szpitala, o którym nie wiem?

Cozy odezwał się, zanim Alan zdążył powiedzieć coś, czego adwokat sobie nie życzył.

– Nie, detektywie. Jechaliśmy do mojej kancelarii, która jest tam – machnął ręką na południe – gdy zauważyliśmy to zamieszanie.

Purdy pomyślał, że tak dobry prawnik jak Cozier Maitlin potrafi bez trudu okłamać nawet jego, więc popatrzył na Alana, by z jego twarzy wyczytać jakieś wskazówki co do prawdomówności Cozy’ego. Alan odwrócił głowę.

– Przyjmijmy, że to prawda, panie Maitlin – zgodził się Purdy.

– To jest prawda – zapewnił go Cozy, patrząc mu prosto w oczy. – Co się stało w środku nocy w tak spokojnej dzielnicy, że trzeba było ściągnąć aż tyle policji?

– Strzelano z broni palnej.

– Strzelano? – przeraził się Alan. Kto strzelał? Emma? Ethan?

Sam rozpiął górne guziki płaszcza. Był zdecydowany wykorzystać do końca przewagę, jaką teraz uzyskał.

– Pomyślcie tylko: dwie strzelaniny jednej nocy! A zdarzały się całe lata, kiedy w naszym mieście w ogóle nie używano broni.

– Ktoś jest ranny? – spytał Alan.

– Pozwól mi zebrać myśli. To była ciężka noc. Martwisz się o kogoś szczególnie?

Cozy już chciał ostrzec Alana, by nie odpowiadał, ale postanowił sprawdzić, czy rozpozna pułapkę. Przecież nie zawsze będzie mógł go niańczyć.

– Szczególnie? Raczej nie. Po prostu nie znoszę, kiedy się do kogoś strzela.

– Czasami zapominam o twoim humanitaryzmie. Tymczasem za to właśnie cię lubię. Przebywanie w twoim towarzystwie jest jak praca dla Amnesty International. – Otworzył drzwiczki. – Panowie, miło mi was było spotkać. Ty, Alan, zastanów się, komu powinieneś ufać, kto naprawdę jest twoim przyjacielem. Natomiast pan, panie Maitlin, może jechać do swojej kancelarii, a ja będę udawał, że w to wierzę. Czyż to nie dowód dobrej woli z mojej strony? Ludzie narzekają na brutalność policji, ale nigdy nie wspominają o policjantach o tak miękkim sercu jak ja.

Pod wyraźnym ostrzeżeniem i warstwą sarkazmu Alan usłyszał pretensję: „Ja ci pomogłem, prawda? I co dostaję w zamian?”. Był ciekaw, czy Cozy też ją zauważył. Skłaniał się ku twierdzeniu, że nie.

– Byłem tu kiedyś na przyjęciu – powiedział. – W gmachu banku. Sam potarł czoło ręką w rękawiczce, a drugą zamknął drzwiczki. W samochodzie od razu zrobiło się cieplej.

– Kiedy? Dawno temu, w czasach The Good Earth, czy ostatnio? – W latach siedemdziesiątych na najwyższym piętrze budynku mieścił się jeden z najbardziej znanych nocnych lokali Boulder.

– The Good Earth? Nie, wtedy jeszcze nie chodziłem w takie miejsca. Byłem tu całkiem niedawno, w mieszkaniu czy też pracowni Ethana Hana.

– Z Lauren?

Cozy zaniepokoił się kierunkiem, w jakim zmierzała rozmowa. Sam Purdy wskazywał drogę, która w końcu doprowadzi go tam, gdzie chce dojść. Jeszcze chwila, a odnajdzie ścieżkę prowadzącą od Lauren do Emmy. Cozy nie może na to pozwolić, zanim razem z Casey nie zorientują się lepiej w łączących je stosunkach, że zostawi swojemu klientowi jeszcze odrobinę wolności i dopiero za chwilę ściągnie wodze.

– To raczej ona przyszła ze mną – powiedział Alan.

– Aha. Więc pewnie znasz Hana, który mieszka właśnie w tym budynku. Reszta pomieszczeń przeznaczona jest na biura.

– Tak mi się wydawało tamtego wieczoru.

– To było wystawne przyjęcie?

– Dosyć. Obsługiwała je firma kateringowa.

– Widziałeś tam wysokiego mężczyznę, który wygląda tak, jakby na czubku głowy nosił pancernika?

J.P. Morgan, przypomniał sobie Alan. Skąd Sam może go znać?

– Tak, chyba widziałem kogoś takiego. Czy on jest zamieszany w tę strzelaninę?

Sam nie odpowiedział.

– Może pamiętasz, jak się nazywał?

– Nie jestem pewien.

– No dobrze. Biorąc pod uwagę wasze szczęście, na pewno nie zdziwi was to, co powiem. Rzeczywiście mieszkanie Ethana Hana jest sceną drugiej zbrodni popełnionej dzisiejszej nocy. Aż się roi od zbiegów okoliczności.

– Czy Ethan został ranny? – zaniepokoił się Alan. Sam chwilę pogimnastykował kark.

– Jesteście po imieniu? Przyjaźnicie się z panem Hanem?

– Nie, to tylko znajomy. Poznałem go na meczu softballu.

– I zaraz potem zaprosił cię do domu na kolację? Musiałeś go naprawdę oczarować.

– Mamy wspólnych przyjaciół.

– Aha. – Sam zastanawiał się, czy może wierzyć Alanowi, który jego zdaniem nie był dobrym kłamcą. – Nie zajmuje się tą strzelaniną tak samo jak sprawą Lauren. Ale z tego, co wiem, Ethan nie został ranny.

Alan bezwiednie westchnął z ulgą. Rozpaczliwie chciał spytać o Emmę Spire, ale wiedział, że nie powinien wspominać Samowi o czymś, o czym ten jeszcze nic nie wie!

Cozy zdecydował, że najwyższy czas się wtrącić.

– Czy karetka już odjechała?

– Zdaje się, że nie wspominałem o żadnej karetce – powiedział Sam Purdy po krótkim wahaniu.

Do diabła, zaklął w duchu Cozy, ależ ten glina jest powściągliwy. Cozy nie wiedział, czy karetka nie była potrzebna dlatego, że ranna osoba zmarła, czy też dlatego, że w ogóle nikt nie został ranny.

– Nie widzę też samochodu koronera – zauważył.

Sam starał się wyciągnąć ziarenko maku, które weszło mu między zęby, gdy o północy jadł bagietkę z serem. Na lepszy posiłek nie miał czasu. Teraz wyjrzał przez okno i przyznał:

– Rzeczywiście, ja też nie widzę.

Cozy próbował znaleźć sposób na wyciągnięcie jakichś informacji od detektywa Purdy’ego, ale nic nie wymyślił. Przyszło mu do głowy, że gra w szachy z tym człowiekiem byłaby naprawdę interesująca.

Długą chwilę milczenia przerwał wreszcie Sam:

– Wydaje mi się, że przy odrobinie dobrej woli moglibyśmy pomóc sobie nawzajem.

– Na przykład w jaki sposób? – spytał Cozy. Uwielbiał handel wymienny, oczywiście pod warunkiem że on zyska najwięcej.

– Obaj wydajecie się zainteresowani tym, co się tu stało. Mógłbym wam coś niecoś powiedzieć. Ja natomiast jestem ciekaw, dlaczego kilka godzin temu Lauren strzelała z pistoletu niedaleko domu Emmy Spire. Alan, nadal mam wrażenie, że ty wiesz coś na ten temat. Osobiście – zaakcentował to słowo – uważałbym to za uczciwą wymianę informacji.

Alan spojrzał na Cozy’ego.

– Detektywie, mnie jako prawnikowi nie wydaje się to uczciwe. Od nas uzyskałby pan informacje na temat strzelaniny, w której ktoś został ranny, podczas gdy sam chce pan nas opowiedzieć o strzałach bez ofiary.

– Kto powiedział, że nikt tu nie został ranny?

– Nie ma karetki ani koronera. Dwa minus jeden minus jeden daje zero.

– No więc może najpierw ja okażę odrobinę dobrej woli – zaproponował Purdy – i dam wam coś za darmo. Alan, wiesz, gdzie jechałem, gdy wezwano mnie tutaj? Jechałem do komisariatu, bo sierżant Pons zawiadomił mnie, że czeka tam nakaz przeszukania twojego domu. I tam właśnie pojadę, gdy tylko skończę tutaj. Nie słyszałeś tego ode mnie, a jeżeli się wygadasz, ja się wyprę. Ale na twoim miejscu skontaktowałbym się z Lewem Skilesem albo z biurem prokuratora, może oni ci o tym powiedzą, a wtedy będziesz mógł dopilnować, żeby jakiś znudzony policjant nie przewrócił ci domu do góry nogami w poszukiwaniu czegoś, czego pewnie tam nie ma.

– Zamierzają zrobić mi w domu rewizję? – Alan ze zdziwieniem patrzył, jak szybko wszystko się toczy. – Jeszcze dziś w nocy? Czego szukają?

– Zarzucają wędkę – wyjaśnił mu Cozy. – Nakaz nie będzie niczego precyzował. – Cozy sam nie wierzył w to, co mówi. Prawie wszyscy sędziowie w Boulder ściśle określali w nakazie cel przeszukania. Ale w obecności policjantów lubił wątpić w wartość dowodów.

– Zdaje się, że to był pomysł sierżanta Ponsa – kontynuował Sam Purdy. – Nie chciał czekać ani chwili dłużej, mimo że na ogół jest cierpliwy. Może trochę za bardzo gadatliwy, ale cierpliwy.

Cozy sięgnął przez oparcie fotela i położył rękę na ramieniu detektywa, który z trudem opanował się, by jej nie strącić.

– Jestem panu wdzięczny za tę wiadomość – powiedział Cozy. – Gdy tylko przyjedziemy do kancelarii, zadzwonię do pierwszego zastępcy prokuratora. Jestem pewien, że się jakoś dogadamy.

Sam zignorował podziękowania Cozy’ego i zwrócił się do Alana:

– Nadal szukamy samochodu Lauren. Znaleźć samochód w takiej śnieżycy to prawdziwa sztuka. Pod śniegiem cressida osiemdziesiąt sześć wygląda tak samo jak lexus dziewięćdziesiąt cztery czy hyundai dziewięćdziesiąt dwa, a tablice rejestracyjne są pokryte lodem.

– To może ja go poszukam, i zadzwonię do ciebie, jak go znajdę – zaproponował Alan.

– A może mógłbyś mi po prostu powiedzieć, gdzie byś go szukał? Wtedy sam go znajdę.

– Detektywie, ostrzegałem pana, że nie wolno omiatać śniegu z samochodów – wtrącił Cozy. – Nie wiem, co sędzia powiedziałby, gdybyście zaczęli czyścić samochody i oglądać je albo nawet zaglądać do nich.

– Wzięliśmy pod uwagę pańskie ostrzeżenie, panie Maitlin. Sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, niż się panu wydaje. Problem powstałby wtedy, gdyby samochód stał na terenie prywatnej posiadłości, w żaden sposób niewiązanej z działalnością przestępczą, a już zwłaszcza wtedy, gdyby nie można go było zobaczyć z ulicy. Gdyby samochód Lauren stał w takim miejscu, rzeczywiście nie mógłbym sobie pozwolić na zbadanie go. Oczywiście przed południem, gdy zaświeci słońce, lód na tablicach rejestracyjnych stopnieje. A wtedy będę miał nakaz. Kto wie, co wtedy zobaczę? Ale jeżeli się okaże, że w sprawę zamieszana jest jakaś znana osoba, będziemy tu mieli prawdziwy najazd dziennikarzy. Może pan to sobie wyobrazić? Wścibskie pytania, kamery?

Kończąc tę przemowę Sam spojrzał na Alana. Uśmiechał się. Wyraźnie dał im obu do zrozumienia, żeby nie robili z niego głupca. Wiedział, gdzie jest samochód Lauren. Chciał tylko, żeby ktoś mu powiedział, dlaczego stoi na podjeździe Emmy Spire. Dawał też Alanowi i Cozy’emu do zrozumienia, że nie tylko oni szukają Emmy.

Cozy myślał już o czym innym. Skierował rozmowę na temat, który – miał nadzieję – przyniesie więcej pożytku niż dyskusja o rewizji w domu Alana i Lauren czy o szukaniu samochodu. Wiedział, że ani jednemu, ani drugiemu nie można zapobiec. To nieuchronne jak to, że rano słońce zacznie topić śnieg.

– Detektywie – powiedział – jak na strzelaninę, w której nikt nie został ranny, bardzo tu dużo policji.

– Słucham? – mruknął Purdy, który mimo zmęczenia od razu zorientował się, w którą stronę zmierza dygresja adwokata.

– Naliczyłem trzy radiowozy, dwa nieoznakowane samochody, a na Piętnastej może ich być jeszcze więcej. Jest was tu tylu, a przecież chodzi o strzał, który nikomu nie wyrządził krzywdy. To niebywałe.

Sam próbował odzyskać inicjatywę.

– Wygląda na to, że mamy strzał w obronie mienia. W takich wypadkach policja bada wszystko bardzo starannie.

– Doszło do rabunku? A może do rabunku z włamaniem?

W Kolorado prawo zezwala właścicielowi mieszkania korzystać z każdego możliwego sposobu, by się bronić, nawet jeżeli zagrożona jest tylko jego własność, a nie życie.

– Powiedzmy, że usiłowano dokonać rabunku.

– Ktoś chciał się wedrzeć przez dach. – W głosie Cozy’ego nie słychać było pytania. – W tym śniegu powinny zostać idealne ślady butów.

Sam Purdy uznał, że jak dotąd Cozy Maitlin jest lepszy w wyciąganiu informacji i wygrywa pojedynek. Powoli robił się coraz bardziej zły.

– Panie Maitlin, kto wie, może jutro będzie miał pan następnego klienta? Wszystko zależy od tego, jak tu potoczą się sprawy.

– A kto to miałby być?

– Moi koledzy zastanawiają się teraz, czy aresztować strzelca.

– Strzelanie w obronie domu to nie powód, żeby kogoś aresztować.

– Jakoś tak się dzieje, że w obecności prawników mam luki w pamięci. Alan, może powinienem zasięgnąć u ciebie porady i poddać się terapii? Panie Maitlin, zapomniałem panu powiedzieć, że osoba, która strzelała, była gościem w tym mieszkaniu. Zdaje się, że ustawa o obronie mienia nie wyraża się zbyt precyzyjnie na temat praw gości, którzy używają broni, by chronić coś, co nie jest ich własnością.

Gość? Serce Alana zaczęło bić jak oszalałe. Czy teraz jeszcze aresztują również Emmę? A może strzelał J.P. i właśnie tu Sam go poznał?

– Detektywie, chętnie panu pomogę ocenić, czy to, co się stało, było zgodne z prawem – odezwał się Cozy. – Kim dla właściciela domu jest osoba, która strzelała? Krewnym, przyjacielem? Zaproszonym gościem? Nieproszonym gościem?

– Właśnie staramy się to ustalić.

– A nie możecie spytać pana Hana?

Sam uśmiechnął się afektowanie.

– Zdaje się, że potrzebują mnie gdzie indziej. Dobranoc, panowie. A ty, Alan, przejrzyj wreszcie na oczy.


– Cozy, zauważyłeś, ile Sam już wie? – spytał Alan. – To bardzo inteligentny człowiek.

– Raczej powiedziałbym, że trochę odgadł, a resztę chciał od nas wyciągnąć. Wątpię, żeby policja miała jakieś pewne dowody. Teraz chcą wiedzieć, co łączy Hana i Emmę Spire, i wkrótce się tego dowiedzą. Może nawet już jutro rano. A wtedy prasa spadnie na nas jak pikujący jastrząb i nacisk na Lauren, żeby wreszcie zaczęła mówić, stanie się jeszcze większy. Alan zapalił silnik.

– Naprawdę wybierałeś się do swojej kancelarii?

– Jasne, że nie. Nienawidzę siedzieć tam samemu, zwłaszcza w nocy. Gdy jestem sam, tracę pewność siebie. Ale skoro tak bardzo nie lubię być sam, to pewnie, twoim zdaniem, powinienem nauczyć się lepiej radzić sobie z ludźmi. Moje samolubstwo jest wprost chorobliwe.

To niespodziewane zwierzenie zdumiało Alana. Jeszcze raz pomyślał, że nie wie, co sądzić o Cozierze Maitlinie.

– Jedźmy do ciebie – powiedział Cozy, wyciągając z kieszeni telefon. – Za wszelką cenę trzeba powstrzymać policję od przeszukania twojego domu, zakładając oczywiście, że Sam Purdy nie wpuścił nas w maliny i nakaz został wystawiony. – Cozy zaczął wystukiwać numer.

– Erin, słuchaj… Och, obudziłem cię? Nie, to nie Trevor. Kim, do diabła, jest Trevor? Mówi Cozy. Pamiętasz mnie? Jestem tym wysokim facetem, z którymś kiedyś wzięłaś ślub. Muszę cię o coś zapytać. Czy istnieje szansa, żeby Emma Spire siedziała teraz u siebie w domu, kryjąc się w ciemnościach? Może twoja palaczka haszyszu coś wspominała? – Wysłuchał cierpliwie odpowiedzi, a potem odparł: – Nie, u nas nie zdarzyło się nic nowego. Spędzi noc w szpitalu… To skomplikowane. Wracaj do łóżka. Jutro do ciebie zadzwonię i wszystko ci opowiem. Alan mówi, że masz dostać kasetę wideo. Chciałbym ją zobaczyć, jak tylko ją będziesz miała. Rozłączył się.

– Więc Emma była wieczorem w domu? – zdziwił się Alan.

– Ta kobieta, świadek Erin, mówi, że nie. Na godzinę przed strzałem widziała, jak Emma wychodzi, i jest pewna, że nie wróciła. A podobno opuściła swoje stanowisko przy oknie tylko na chwilę, żeby pójść do łazienki i zajrzeć do kogoś, kto nazywa się Arnold.

– No dobrze. Wiemy zatem, że Emmy nie ma w domu. Nie pojawiła się też w mieszkaniu Ethana. Nie mam pojęcia, gdzie jeszcze moglibyśmy jej szukać. Może Lauren by to wiedziała – zastanawiał się Alan na głos.

– Lauren potrzebuje snu – przypomniał mu Cozy. – Zajmijmy się sprawami po kolei. – Wystukał następny numer. – Posłuchaj, to ci się spodoba – zapowiedział, pokazując telefon.

– Mitchell, obudź się, tu Cozy Maitlin. Nie sądzisz, że powinniśmy porozmawiać o twojej koleżance?… Tak, oczywiście, że chodzi o Lauren. Ilu ludzi od ciebie zostało dziś aresztowanych? Tak, zaczekam. – Odwracając się do Alana, Cozy wyjaśnił: – To Mitchell Crest, pierwszy zastępca prokuratora. Znasz go, prawda? Idzie do telefonu w innym pokoju, żeby jego żona nie musiała popełniać morderstwa. Cieszę się, że go obudziłem. Naprawdę nie rozumiem, jak mogli pozwolić mu teraz spać. Gdy wystrzeli pistolet startera, chciałbym mieć kogoś z tamtej drużyny w pobliżu.

Alanowi niezbyt spodobało się sformułowanie „gdy wystrzeli pistolet”.

Mitchell zgłosił się. Cozy wysłuchał go i powiedział:

– Tak, dobrze słyszałeś. Jestem współobrońcą. Moją partnerką jest ostra jak brzytwa adwokatka z Jeffco, przyjaciółka oskarżonej… Mitchell, co przez to rozumiesz? „Pokorny” to moje drugie imię… Znów okazuje się, że twoje informacje są ścisłe. Mitch, ona jest jak buldog. Nie zadowoli się byle ochłapem ani nie wpadnie w żadną z twoich pułapek. W końcu zaczniesz się cieszyć, że możesz mieć do czynienia z kimś tak łagodnym jak ja. Słuchaj, przypuszczam, że wkrótce będziesz chciał wystawić nakaz, a my zamierzamy z tobą współpracować… Tak, masz rację, zawsze pomagam władzom… Dlaczego sądzisz, że coś słyszałem? Nic nie słyszałem. Po prostu znam cię i wiem, jakimi drogami podąża twój umysł. O, nie, to ty snujesz jakieś podejrzenia… Umowa stoi? W zasadzie pomagamy ci we wszystkim. Wyłączamy dla ciebie alarm przeciw włamaniowy i… – Cozy przykrył mikrofon i spytał Alana, czy ma psa. Alan skinął głową. -…i wyprowadzamy z domu złego psa… Słucham?… Nie wiem, doberman albo rottweiler czy coś w tym rodzaju. Słyszałem, jak Lauren kiedyś mówiła, że został wytresowany, żeby bronić domu. Poza tym dopilnujemy, żeby od tej chwili nic się w domu nie zmieniło, jeżeli – Mitchell, słuchasz? – jeżeli policja pozwoli nam być przy przeszukaniu i jeżeli powiesz im, żeby nie przewracali domu do góry nogami. Tak, o nic więcej cię nie proszę. Nie mamy nic do ukrycia.

Cozy jeszcze raz przykrył ręką mikrofon i powiedział do Alana:

– Nakaz został wystawiony. On myśli, że policja już może u ciebie być. Chyba nic nie wie o drugiej strzelaninie ani o tym, że spowodowała opóźnienie. No dobrze, skoro i tak nie dałem mu spać… – Znów zaczął mówić do aparatu:

– Mitchell, słyszałeś o strzałach na Pearl, przy Mail? – Chwilę słuchał, aż w końcu uniósł brew, a potem kciuk w znaku zwycięstwa. – Nie. Nie znam szczegółów. Po prostu w drodze do kancelarii zobaczyłem tam mnóstwo policji… Tak… Przypuszczam, że to rzeczywiście mogło wszystko opóźnić… Byłoby wspaniale. Jeżeli zadzwonisz do nich, powiedz im, że mąż Lauren i ja jedziemy prosto do domu i tam czekamy na policję… Na pewno jutro się zobaczymy… Będziesz chciał zaczekać z wniesieniem oskarżenia? Oczywiście, tak właśnie myślałem… Tak, wiemy o specjalnym prokuratorze. Żałuję, że nie będę miał okazji częściej widywać twojej uroczej buźki. Ale pamiętaj, że ja tu występuję jako obrońca i nie mogę się układać, póki nie porozmawiam z koleżanką i z klientką. No tak… nie pomyślałem o tym. To jest jak małżeństwo. Pogadamy jutro, a teraz spróbuj się jeszcze przespać. Cześć.

– Przeszukają dom? – spytał Alan.

– Tak. Chyba tak. Chciałbym być pewien, że nie macie na ścianie w salonie planu okolic domu Emmy do was. To bardzo skomplikowałoby obroną Lauren.

Alan nic nie odpowiedział.

– Alan, czy coś takiego wchodzi w grę? – Cozy przeczekał jeden oddech i ponaglił Alana: – W tej chwili ważą się jej losy. Muszę mieć pewność.

– Nie, Cozy. O ile wiem, w domu nie ma nic, co mogłoby zaszkodzić Lauren.

Choć właściwie skąd miał to wiedzieć? Przecież nie wiedział nawet, że jego żona nosi w torebce pistolet.


Gdy zjechali ze świeżo odśnieżonej South Boulder Road na polne drogi Spanish Hills, Alan z trudem prowadził samochód. W niektórych miejscach śnieg był tak głęboki, że nawet wielkie koła landeruisera ledwo dawały sobie z tym radę.

Spodziewał się zobaczyć całe stado radiowozów i samochodów z biura szeryfa na żwirowej drodze oddzielającej jego skromny dom od odnowionej farmerskiej siedziby, w której mieszkała Adrienne. Jednak droga była pusta, jeśli nie liczyć minitraktora marki John Deere z pługiem śnieżnym. Adrienne jeździła nim w tę i z powrotem.

Ubrana była w jaskraworóżowy kombinezon do snowboardu i z pewnej odległości wyglądała jak królik reklamujący baterie.

Alan spojrzał na zegar na desce rozdzielczej i z zaskoczeniem pokiwał głową.

– Kto to jest? – wykrzyknął zdumiony Cozy.

– To Adrienne. Urolog. Nasza sąsiadka. Uwielbiam jej idiotyczny traktor, korzysta z każdej okazji, żeby nim pojeździć. Chociaż o tej porze to dziwne nawet jak na nią.

– Musi odśnieżać drogę właśnie teraz? Nie mogła poczekać do rana?

– Adrienne jest na sali operacyjnej w czasie, gdy większość ludzi dopiero przeciera oczy.

– I zawsze tak hałasuje w nocy? Bo jak rozumiem, mieszkasz w którymś z sąsiednich domów. Jak to wytrzymujesz?


Adrienne oczyściła już szeroki pas prowadzący do drogi od jej garażu na dwa samochody. Odświeżyła również pojazd przed drzwiami domu Lauren i Alana. Z jakiegoś powodu jechała teraz przez trawnik do starej szopy na południowym krańcu posiadłości, gdzie jej zmarły mąż Peter miał pracownię.

– W którym domu mieszkasz? – spytał Cozy.

– W tym małym.

– Ładny widok?

– Widzimy całe niebo.

– Więc zostanę tu do rana. To będzie pewnie jedyna okazja, żeby zobaczyć coś tak wyjątkowego.

Alan zatrzymał samochód na odśnieżonym podjeździe, wdzięczny Adrienne za jej bezsenność.

Adrienne zakończyła odśnieżanie drogi do szopy i podjechała do Alana i Cozy’ego. Przednie światła traktora zgasły. Ubranie Adrienne było zamarznięte, lśniło od maleńkich kryształków lodu. Jej brwi wyglądały jak wiosenne chmurki.

Nikt się nie odezwał, póki nie wyłączyła hałaśliwego silnika.

– Ren, dzięki za to, że zrobiłaś mi miejsce dla samochodu. Pamiętasz Coziera Maitlina? Poznaliście się w szpitalu. Zamierzasz jeszcze się przespać tej nocy?

Adrienne uśmiechnęła się do Cozy’ego, ale jej usta były tak zmarznięte, że wolała się nie odzywać i nie kompromitować się jąkaniem. Skinieniem głowy pokazała Alanowi, że chce wejść do domu.

Alan otworzył drzwi, wyłączył alarm i zaprowadził Adrienne do kuchni.

Cozy wszedł za nimi do domu, ale zatrzymał się w progu, zdjął zaśnieżone buty i powiedział:

– Rozejrzę się trochę, zanim przyjedzie policja. Wolę się upewnić, że nie czeka nas żadna niespodzianka.

Adrienne poczuła, że powoli taje. Wzrokiem poprosiła Alana o wyjaśnienia.

– Policja zaraz tu będzie, żeby przeprowadzić rewizję – powiedział.

– W środku nocy? Chyba żartujesz. Co chcą tu znaleźć? Zakrwawioną rękawiczkę?

– Cozy twierdzi, że zamierzają zarzucić wędkę w nadziei, że coś znajdą.

Alan nagle uświadomił sobie, że nie wie, kto pilnuje Jonasa, i że jego pies nie wybiegł mu na powitanie.

– Kto jest z Jonasem? Gdzie zabrałaś Emily?

– Wzięłam ją do siebie. Jest u mnie pewna osoba, która ma oko na Jonasa, a Emily ich pilnuje.

– Dlaczego oczyściłaś ścieżkę do pracowni? Żeby Emily mogła rano pobiegać?

– Nie. Chciałam zatrzeć ślady butów.

Alan pomyślał, że Adrienne żartuje w duchu tej nocy, której głównym tematem była zbrodnia.

– To prawda – powiedziała Adrienne, widząc niedowierzanie malujące się na jego twarzy. – Kiedy wróciłam do domu, zauważyłam, że mamy w naszej Ponderosie gościa. Włamał się do pracowni, żeby schować się przed śnieżycą.

– Emma?

– Bingo.

– Dobrze się czuje?

– Nie jest ranna.

– Dzięki Bogu. Gdzie jest teraz?

– U mnie. Mam nadzieję, że śpi. Ale obudzi się, gdyby Jonas zaczął płakać.

– Czy ona wie o Lauren i o strzelaninie?

– Tak. Powiedziałam jej. Bardzo się martwi, że złapano Lauren.

– Odzyskała dysk?

– Nie.

– Opowiedziała ci całą historię?

Adrienne wzruszyła ramionami.

– Trochę. Nie jest specjalnie rozmowna i wcale już nie wygląda jak gwiazda.

– Co to się porobiło, prawda?

– Przekonała mnie, że naprawdę ktoś chce zrobić jej krzywdę, więc wstawiłam jej samochód do garażu, a traktorem zatarłam ślady opon i butów.

Chociaż w ciągu ostatnich godzin tyle się wydarzyło, Alan nadal z trudem mógł uwierzyć, że taka ostrożność jest wskazana. Minio to podziękował Adrienne, zastanawiając się jednocześnie, czy przypadkiem nie złamała prawa. Emma nie jest o nic podejrzana, więc jej ślady nie mogą stanowić dowodu.

A może jednak?


Casey Sparrow postarała się, żeby jej oferta wydawała się naprawdę kusząca.

Scott Malloy usiłował ocenić propozycję obiektywnie, ale gęstwina rudych włosów adwokatki rozpraszała go. Oparł się o przenośny rentgen i skupił uwagę na jej oczach, próbując ignorować aureolę wokół głowy.

– Chcę być pewien, że się dobrze rozumiemy – powiedział.

W oknie korytarza widział swoje odbicie. Lewe oko miał znacznie bardziej przekrwione niż prawe, brodę pokrywał mu nierówno zarost i bez powodzenia próbował opanować nerwowy tik w kąciku ust. Była to oznaka narastającego rozdrażnienia.

– Doskonale. Wzajemne zrozumienie to wspaniała rzecz – odparła Casey Sparrow. Wiedziała, że wygląda o wiele lepiej niż Scott. Chyba nawet pacjenci na oddziale intensywnej terapii wyglądają lepiej niż on, pomyślała z rozbawieniem. W pokoju Lauren poświęciła minutkę, żeby nałożyć róż na policzki i umalować usta. Osobiście nie obchodziło jej, czy wyda mu się atrakcyjna, ale wiedziała, że dobra prezencja daje strategiczną przewagę i Scottowi Malloywi trudniej będzie negocjować z kimś, na kim bezsenna noc nie pozostawiła śladu.

Scott wyjaśnił, jak rozumie umowę, którą zaproponowała Casey:

– Wieziemy Lauren na górę do sali pooperacyjnej na oddziale intensywnej opieki lub gdziekolwiek, gdzie ofiara się znajduje, ona patrzy kątem oka, od góry lub od dołu czy jak tam może w tej chwili, albo go rozpoznaje, albo nie. Obie udajecie się w jakieś odosobnione miejsce i zastanawiacie się, czy można zaufać jej wzrokowi. Potem może mi powiecie, co widziała, a może nie.

– Tak. Właśnie to proponuję.

– Musi mi pani obiecać, że też będę mógł porozmawiać z Lauren.

– Wobec tego wycofuję propozycję. Scott spojrzał pod nogi.

– Nie mam wielkiego wyboru, prawda?

– Nie.

– Zakładając, że mogę wierzyć w pani dobrą wolę… – Przerwał i chwilę się zastanawiał. – Zgadzam się. Czy pani klientka już nie śpi?

– Obudziła się kilka minut temu.

– A co z lekarstwem?

– Otrzymała pierwszą dawkę. Odłączą ją od kroplówki, ale w ręce nadal zostanie wenflon.

– No to idźmy do naszej ofiary. Boże, jaki ja jestem zmęczony. Jakim cudem wygląda pani tak świeżo?

– Zdrowy tryb życia i dobre geny, detektywie.

Malloy był tak wykończony, że spojrzał na jej dżinsy, żeby zobaczyć, co w nich jest tak nadzwyczajnego. [Angielskie słowa „gen” i „dżinsy” wymawia się mniej więcej tak samo.]

W korytarzu przed blokiem operacyjnym zapach szpitala – zapach nadziei i rozpaczy – wydawał się bardziej intensywny niż w izbie przyjęć. O tej porze izba przyjęć dopiero zaczynała budzić się do życia. Pojawili się pierwsi pacjenci, ofiary drobnych wypadków, ale na bloku operacyjnym nadal było cicho jak w grobie.


Przy stanowisku pielęgniarek obok sali pooperacyjnej siostra w wykrochmalonym fartuchu właśnie kończyła dwunastogodzinny dyżur.

Spojrzała na procesję obcych i ziewnęła, zasłaniając usta ręką.

Malloy zobaczył jej zmęczone oczy i powiedział sobie, że nie zarazi go ziewaniem. Przynajmniej na tyle powinien się kontrolować. Powinien. Ale poniósł klęskę i ziewnął.

Detektyw Danny Tartabull drzemał z brodą na piersi, usłyszał kroki i spróbował wyglądać na przytomnego, ale bez rezultatu. Sprawiał wrażenie człowieka, którego z głębokiego snu wyrwał dzwonek telefonu.

– Cześć, Danny. – Scott próbował ukryć pogardę. – Zrób sobie kilka minut przerwy, umyj twarz zimną wodą albo co. Napij się kawy.

– Jasne. Dzięki, Scott. Co się dzieje? – Tartabull jedną ręką tarł oczy, drugą odgarniał włosy z czoła. Koszula wyłaziła mu ze spodni. Casey, która dotąd nie znała Tartabulla, pomyślała, że wygląda jak człowiek przesłuchiwany w sprawie zaniedbania obowiązków.

– Potem ci opowiem.

Malloy podszedł do pielęgniarki i pokazał odznakę.

– Musimy zobaczyć ofiarę postrzału.

Pielęgniarka była wysoka i szczupła, włosy w kolorze piasku miała obcięte krócej niż Malloy. W lewym uchu nosiła cztery kolczyki, a w prawym żadnego.

– Myślałam, że wszystko zostało ustalone z doktorem Hassanem – powiedziała. – Mówił mi, że obiecał pan nie przeszkadzać pacjentowi. Proszę nie zmuszać mnie, żebym wzywała go o tej porze.

– Nie zamierzamy rozmawiać z tym facetem. Chcemy tylko na niego spojrzeć. Ta pani na wózku może go rozpoznać.

Pielęgniarka uśmiechnęła się do Lauren. Nie czytała karty choroby pacjenta, ale słyszała, że nie dość, iż go postrzelono, to jeszcze został kilka razy przejechany przez samochód. Ciekawe, czy oboje są ofiarami tego samego wypadku? Instynkt jednak nakazywał jej sceptycznie odnieść się do prośby detektywa. Może to jakaś policyjna sztuczka i jeżeli się zgodzi, żeby ci ludzie weszli na salę, czeka ją mnóstwo nieprzyjemności ze strony doktora Hassana.

– Chcecie tylko popatrzyć? – powiedziała takim tonem, jakby proponowano jej coś nieprzyzwoitego.

Casey Sparrow podeszła bliżej i wyciągnęła rękę.

– Cześć, jestem mecenas Casey Sparrow. Ten policjant mówi prawdę. Moja klientka – dotknęła ramienia Lauren – być może będzie w stanie rozpoznać waszego pacjenta. Na pewno pani rozumie, że musimy się dowiedzieć, kto to jest, żeby powiadomić rodzinę o jego wypadku. A doktor Hassan byłby bardzo zadowolony, gdyby mógł zaznajomić się z jego kartą zdrowia.

– Ilu was jest? – zdenerwowała się pielęgniarka, bo zauważyła jeszcze policjanta w mundurze, który stał z tyłu.

Zanim Malloy zdążył otworzyć usta, Casey odpowiedziała:

– Dwie osoby. Moja klientka i ja. To potrwa tylko chwilę.

– Gdy przyjdzie nowa zmiana, przewieziemy go na oddział intensywnej terapii. Nie możecie poczekać do tego czasu?

Scott Malloy wypuścił powietrze z płuc. Nie mógł już dłużej znieść protestów pielęgniarki. Wskazał salę pooperacyjną i spytał:

– Ile tam jest drzwi?

– Dwoje. Jedne wychodzą na ten korytarz, drugie na tylny.

– Czy zechciałaby pani zaprowadzić tam funkcjonariusza?

– Tam już jest policjant.

Malloy nie rozumiał, dlaczego wszyscy oprócz Danny’ego Tartabulla tak chętnie mu się sprzeciwiają.

– Proszę mi jednak wyświadczyć przysługę i zaprowadzić go tam.

Pielęgniarka mlasnęła językiem, co zirytowało Malloya.

– Proszę za mną! – powiedziała zirytowana do policjanta w mundurze i wyszła zza swojego biurka.

Scott rzucił Casey Sparrow wściekłe spojrzenie.

– Pani mecenas, ma pani dwie minuty. Będę mierzył czas.

Casey, za przykładem pielęgniarki, lekceważąco mlasnęła językiem.

– Detektywie, czy zawsze jest pan taki czarujący?


Lauren powoli czuła przypływ sił, który następował zawsze po kroplówce z solumedrolem. Pierwszego dnia energia wprost ją rozpierała. Sprzątała cały dom, płaciła rachunki, jej książeczka czekowa była zbilansowana co do centa. Pies wychodził na wyjątkowo długie spacery. Następnego dnia, gdy podawano jej kolejną dawkę, stymulujące właściwości lekarstwa kumulowały się. Czuła się wtedy, jakby miała w sobie silnik firmy Pratt and Whitney, a sama była samolotem. Lek skazywał ją na bezsenność, psuł jej się humor. Pod koniec kuracji miejsce euforii zajmowały depresja i niepokój.

Po przeżyciach tej nocy włosy Lauren były tłuste i pozlepiane, opadały na ramiona w strąkach. Miała na sobie szpitalną koszulę nocną, a na kolanach szpitalny koc. Pachniała szpitalnym mydłem. Welfon na jej ręce plamiły brązowe ślady betadyny.

Casey wprowadziła fotel Lauren do sali pooperacyjnej. Zajęte było tylko jedno łóżko. Casey podjechała do niego.

Skóra mężczyzny przybrała nieludzki odcień szarości, wyglądała jak wilgotny cement. Casey pomyślała, że łatwo go będzie zidentyfikować. W końcu ilu szarych ludzi mogło zaginąć w ciągu ostatniej doby?

Prawe ucho pacjenta było czerwono-pomarańczowe. Lewą rękę od ramienia w dół miał obandażowaną. Na szerokim czole widniała wielka szrama. Koc miał podciągnięty do potężnej, nieowłosionej piersi. Spod koca wystawały kable łączące go z monitorami. Dwie kroplówki pompowały mu płyny do żył, a dren wyciągał ropę z brzucha. Nawet we śnie jego ramiona sprawiały wrażenie silnych. Według Casey mógł mieć około czterdziestu lat.

– Jak będzie najlepiej? – spytała się do Lauren. – Chcesz wstać?

– Widzę tylko na obrzeżach, lewym okiem lepiej niż prawym. Popatrzę na niego bokiem od lewej strony. Casey, pomóż mi. Czuję się słabo.

Casey stanęła obok Lauren, chwyciła ją pod ramiona i podciągnęła z wózka.

Lauren miała szpitalne pantofle z gumową podeszwą. Nie odrywając nóg od podłogi, obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni i spróbowała skupić wzrok na rannym.

W pierwszej chwili obraz był zamglony. Widziała zaledwie sylwetkę. Przypomniała sobie zakapturzonego ducha przemykającego wśród śnieżycy. I złość.

Nie mogła jednak polegać na swojej pamięci. Mrugnęła, żeby widzieć jaśniej. Jeszcze bardziej pochyliła głowę i mocniej uczepiła się ramienia Casey.

– Boże – szepnęła.

– No, tak. Tego się obawiałam – powiedziała Casey, prowadząc drżącą klientkę z powrotem na wózek.


– Daję wam pięć minut – oznajmił Malloy. – Nie mogę czekać całą noc, aż zdecydujecie, czy chcecie mi powiedzieć, co Lauren zobaczyła.

– Co się z panem dzieje? – zażartowała Casey. – Jeśli chodzi o czas, jest pan gorszy niż prawnicy.

Minęła Malloya i wepchnęła wózek Lauren do pustej dyżurki pielęgniarek. Zamknęła drzwi. Pochyliła się nad swoją klientką i wzięła ją za ręce.

– Lauren, jesteś rozpalona. Rozumiem, że wiesz, kim jest ten człowiek. Lauren skinęła głową.

– Tak. Nazywa się Kevin Quirk.

– Gdzie go poznałaś?

Lauren potrząsnęła głową, żeby zebrać myśli i spróbować dopatrzeć się w tym wszystkim jakiegoś sensu.

– Znam go dopiero od kilku dni. To były agent służb specjalnych. Przydzielono go do ochrony Emmy. Ona go naprawdę lubi. Mój Boże, mam nadzieję, że to nie ja go zraniłam.

Casey, która musiała bronić klientki oskarżonej o usiłowanie morderstwa, liczyła na bardziej stanowcze zaprzeczenie.


Scott Malloy spacerował nerwowo przed zamkniętymi drzwiami, co chwila patrząc na zegarek. Nie zamierzał podsłuchiwać, ale nie miałby nic przeciwko temu, żeby usłyszeć choć kilka słów. Jednak jedyne, co usłyszał, to okrzyk Casey Sparrow: „Do diabła!”.


– Chcesz powiedzieć, że Emmę Spire nadal ochraniają służby specjalne? – spytała zdziwiona Casey.

– Nie, już nie. Kevin Quirk odszedł ze służby i założył własną firmę ochroniarską w Colorado Springs. Poprosiła go o pomoc.

– W Springs? To nie jest moje ulubione miasto. Jakiego rodzaju pomocy potrzebowała?

– Ochrony.

– Przed czym?

– To skomplikowane – powiedziała Lauren z namysłem. Zmusiła się do uśmiechu. – Kilka dni temu ktoś chciał… uprowadzić Emmę albo ukraść jej samochód.

– Nie pamiętam, żeby pisali o tym w gazetach.

– Bo nie zawiadomiliśmy policji. Emma nie chciała, żeby dowiedziały się media.

– Wy nie zawiadomiliście policji?

– Alan i ja też tam byliśmy. Słuchaj, Casey, mówię ci, że to skomplikowane.

Casey odpowiedziała wymuszonym śmiechem.

– Cas, naprawdę.

– Akurat ci wierzę. Lauren, włóż na chwilę swoją togę, bo ja po prostu na tyle nie znam faktów, żeby sobie z tym poradzić. Pomożemy Malloyowi i powiemy mu, kim jest ten mężczyzna, czy będziemy udawać, że go nie rozpoznałaś?

Lauren zastanowiła się nad skutkami, jakie pociągnęłoby za sobą wyjawienie policji tożsamości Kevina. Doprowadziłoby to ich prosto do Emmy.

Pojawiło się mnóstwo nowych pytań, ale na żadne nie znała odpowiedzi. Co Kevin Quirk robił na ulicy przed domem Emmy? Dlaczego był taki zły, kiedy go zobaczyłam? Dlaczego nie powiedział, kim jest, gdy go zawołałam?

– Casey, chyba mu powiemy, że nie mogłam nic zobaczyć – zdecydowała w końcu.


Malloy aż pobladł ze złości.

– Jak to nie wie, kto to jest? Nie wciskajcie mi kitu!

– Detektywie, zgodnie z naszą umową Lauren miała zdecydować, czy wyjawi panu tożsamość tego człowieka. Niestety, nie jest pewna na sto procent, więc postanowiłyśmy skorzystać z tej możliwości.

– Ale słyszałem, jak pani… – Malloy opanował się, zanim zdążył zdradzić się, że podsłuchiwał.

– Jak ja co, detektywie?

– Jak pani mówiła, że będziecie ze mną współpracować.

– Nieźle sobie pan z tym poradził. Przy takim zmęczeniu coraz trudniej myśleć, prawda? Czasami rzuca się kości i przegrywa.

– Czy pani nie rozumie, że ten człowiek jest w stanie krytycznym? Jego rodzina mogłaby dostarczyć ważnych informacji na temat jego stanu zdrowia. Przecież pani go widziała.

– Niech jego lekarz się ze mną skontaktuje. Gdzie jest ochrona Lauren? Zabiorę ją na dół, do jej sali. Chce pan iść z nami?


Gdy Cozier Maitlin wrócił do kuchni, by porozmawiać z Alanem i Adrienne, rozdzwonił się jego telefon komórkowy.

– Nie znalazłem dymiącej broni – powiedział z uśmiechem do Adrienne i odebrał.

– Cześć, tu Casey. Mam coś nowego.

Cozy słuchał dłuższą chwilę opowiadania Casey o tym, jak Lauren rozpoznała rannego. Sam opowiedział jej o strzelaninie na Mail i o tym, że wkrótce policja przeszuka dom Lauren i Alana. Rozłączył się, nie mówiąc ani słowa pożegnania.

– Jak się czuje Lauren? – spytał Alan.

– Mniej więcej tak samo. Casey mówi, że przenieśli ją do separatki i dali coś na sen. Casey zostanie z nią na noc. Poza tym Lauren rozpoznała tego faceta. Casey kazała ci przekazać, że to „Q” i żebyś mi powiedział o nim coś więcej.

Alan poczuł, jak ściska mu się żołądek. Kevin Quirk? Boże, to jeszcze bardziej wszystko komplikuje.

– Zdaje się, że Casey sądzi, że ktoś zamieszany w tę sprawę może podsłuchiwać rozmowy z mojego telefonu komórkowego – ciągnął Cozy. – W każdym razie z powodów, które – mam nadzieję – potrafisz wyjaśnić, Lauren postanowiła nie mówić detektywowi Malloyowi, kim jest ranny. A co do detektywa, według Casey, „nie był zbyt miły”. Teraz opuścił szpital, żeby się przenieść, na inne pastwiska i chyba nawet wiem na które. Tak więc oświeć mnie. Kto to jest „Q”?

Alan odwrócił się do swoich gości tyłem i postawił czajnik na kuchence. Nie chciał pokazywać im twarzy, gdy trawił rewelacje Lauren.

– Nazywa się Kevin Quirk. Był agentem służb specjalnych. Jakiś czas ochraniał Emmę.

Adrienne i Cozy usiedli na stołkach wykonanych przez zmarłego męża Adrienne, Petera. Alan przez chwilę zastanawiał się, co Peter powiedziałby o tej nocnej aferze. Brakowało mu zmarłego przyjaciela w najdziwniejszych momentach. Zaraz jednak wrócił do rzeczywistości.

– Jest agentem służb specjalnych? – zdziwił się Cozy. – Jezu, to nie ułatwi spraw twojej żonie.

– Byłym agentem – sprostował Alan. – Odszedł stamtąd i założył firmę specjalizującą się w ochronie systemów komputerowych. Teraz pomagał Emmie, bo jest jej przyjacielem. Starał się odzyskać dysk.

– Ale gdy do niego strzelono, nie miał przy sobie tego dysku, prawda? Mówiłeś, że go szukał.

Adrienne siedziała w milczeniu, co było do niej niepodobne.

– Tak, Emma powiedziała mu, że dysk zaginął – odparł Alan, bardzo starannie dobierając słowa. – Poprosiła Kevina o pomoc w jego odzyskaniu. Kiedy się z nim dziś rano widziałem, mówił, że właśnie się po niego wybiera.

– Ale nie wiemy, czy mu się udało – podsumował Cozy. – W tej chwili możemy przyjąć, że strzeliła do niego osoba, która ma dysk. Boże, ciekawe, czy policja go ma.

Alan poczuł, jak na czoło występuje mu pot. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Uratowała go Adrienne. Spojrzała na Cozy’ego z tak uwodzicielskim uśmiechem, jakiego Alan nigdy jeszcze nie widział na jej twarzy.

– Chyba moglibyśmy pójść do mnie i spytać Emmę – powiedziała.

– Co takiego? – wykrzyknął Cozy.

– Emma jest u niej. Przyszła późnym wieczorem – wyjaśnił Alan. – Schroniła się u Adriannę przed śnieżycą.


Emily powitała Adrienne i swojego pana przy drzwiach, sennie machając ogonem. Jednak na widok Cozy’ego zawarczała.

– Cś – skarciła ją Adrienne. – Obudź mi dziecko, a przestanę cię lubić.

Emma na trykotową bluzkę włożyła jeden z obszernych swetrów Adrienne. Siedziała skulona w kącie kanapy i bezmyślnie skakała z kanału TV Shop na kanał reklamujący przyrządy do gimnastyki w domu. Dobrze zbudowana kobieta w obcisłym kostiumie właśnie wyciągnęła przyrząd spod łóżka, a on rozwinął się jak gigantyczny pająk gotów wstrzyknąć jej jad i ją pożreć.

Gdy trójka przybyszów weszła do salonu, Emma ledwo rzuciła na nich okiem.

Cozy podszedł bliżej, a Emily znów zawarczała i położyła Emmie łeb na kolanach. Emma odruchowo ją pogłaskała.

Alan usiadł obok Emmy na kanapie. Oczy młodej kobiety, zwykle tak żywe, teraz wydawały się martwe nie tylko z powodu zmęczenia, lecz również z powodu ogromnego ciężaru, którym zdawała się przywalona. Na jej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Zanim przyszli, była w pokoju sama i teraz też pozostała sama mimo obecności trojga ludzi i psa.

Alana przestraszył stan emocjonalny Emmy i jej wygląd, który znacznie się pogorszył, odkąd widział ją kilka godzin temu w swoim gabinecie. Przyszedł mu do głowy fachowy termin – utrata równowagi psychicznej – i pozostał tam jak niechciany gość. Tak określa się stan psychiczny człowieka, który ugina się pod ciężarem większym, niż da radę udźwignąć.

Cozy rozsiadł się w skórzanym fotelu przy stoliku do gry po drugiej stronie pokoju. Milczał, rozumiejąc instynktownie, że zwykła grzeczna prezentacja byłaby w tej sytuacji nie na miejscu. Adrienne zawołała „Cześć, kochanie” i poszła zajrzeć do synka.

Alan czekał, żeby się przekonać, czy Emma coś powie. Kiedy uznał, że już się nie odezwie, powiedział.

– Witaj, Emmo.

Nie dała po sobie poznać, że go usłyszała. Nawet na niego nie spojrzała.

– Emmo, to ja, Alan. Jak się czujesz?

Pstryknęła pilotem i trafiła na kaznodzieję, który zachęcał ją, by żałowała za grzechy. Poznaczony czerwonymi żyłkami nos mężczyzny świadczył o tym, że kaznodzieja sam popełnił dość grzechów, by wiedzieć, o czym mówi.

– Miałaś ciężką noc. Martwiliśmy się o ciebie. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś.

Emma znów zmieniła kanały.

– Mogę ci jakoś pomóc? – Alan miał ochotę objąć Emmę i przytulić, ale zachował fizyczny dystans. Mówił łagodnie, próbując wymusić jakąś reakcję, nic jednak nie osiągnął.

Zaczęła stukać palcami w kolana, jakby pisała na maszynie. Obie race tańczyły nad wyimaginowaną klawiaturą w pantomimie przedstawiającej próbę nawiązania kontaktu.

Po chwili i to ustało.

– Chciałbym móc przeczytać to, co napisałaś – rzekł. – Ale nie mogę. Może powiedziałabyś to na głos?

Emma znów chwyciła pilota i znalazła kanał reklamowy. Jej ramiona opadły, westchnęła.

Alan spojrzał na Cozy’ego, który – dzięki temu, że bronił ludzi, których emocje nie pozwalały im rozsądnie myśleć, miał doświadczenie w postępowaniu z osobami, które utraciły równowagę psychiczną. Cozy uniósł brwi i wzruszył ramionami, dając w ten sposób do zrozumienia, że w niczym nie może pomóc.

Zawodowy instynkt Alana krzyczał wręcz, że Emma powinna natychmiast znaleźć się w szpitalu. Mógłby ją hospitalizować nawet wbrew jej woli i poprosić któregoś z kolegów, by zajął się nią przez następne trzy doby, jeżeli uznałby, że jest poważnie chora albo zagraża sobie czy otoczeniu. Tyle że media natychmiast by to wywęszyły.

Postanowił spróbować ostrzejszej metody.

– Emma, słyszałaś, co się stało z Lauren?

Milczenie.

Została aresztowana. Chciała ci pomóc odzyskać dysk. Doszło do strzelaniny.

Emma nic nie odpowiedziała, ale dwa razy szybko mrugnęła. Słyszała Alana.

Jeszcze dwa mrugnięcia. Alan zastanawiał się, czy powiedzieć Emmie, że ofiarą strzału padł Kevin Quirk. Ta informacja mogłaby ją wyciągnąć ze stanu otępienia. Z drugiej jednak strony obawiał się, że wiadomość o tym, iż jej przyjaciel został ciężko ranny, może spowodować nawrót nocnych koszmarów o broni i śmierci, a to przyspieszyłoby całkowitą utratę już i tak nadwyrężonej równowagi emocjonalnej.

Adrienne wsunęła głowę przez drzwi i wyczuła napięcie, które unosiło się w pokoju jak mgła. Cicho podeszła do Cozy’ego.

– Na drodze widać światła samochodów. Co najmniej dziesięciu – szepnęła. – To chyba policja. Widziałam ich z okna pokoju Jonasa.

Cozy zaklął pod nosem. Podszedł do Alana, przyklęknął na jedno kolano. Wiedział, że jego wysoki wzrost może onieśmielić kogoś, kto siedzi i jest przerażony. Na ogół to wykorzystywał, ale nie tym razem.

– Alan, policja zaraz tu będzie. Musimy wracać do ciebie.

– Idź sam, a mnie daj jeszcze minutkę. Powiedz im, że jestem w łazience. Wymyśl coś.

– Nie kieruj ich podejrzeń w stronę tego domu – ostrzegł go Cozy. – To byłoby fatalne, gdyby zechcieli tu przyjść. Pamiętaj, że szukają również Emmy, a przecież nie możemy pozwolić, żeby znaleźli ją właśnie teraz.

– Wiem.

Cozy wyszedł powitać policjantów.

Alan odwrócił się do Emmy i pochylił, żeby widzieć jej twarz.

– Bardzo się o ciebie martwię – oświadczył.

Po chwili, która wydawała się wiecznością, wreszcie się odezwała:

– Ja też… Pamiętam, jak Lauren mi mówiła, że nie powinnam popełniać samobójstwa… Chciałabym jej wierzyć. – Głos Emmy był słaby i niepewny, jakby nie używała go od bardzo dawna i teraz próbowała sobie przypomnieć, jak się to robi.

– Emma, Lauren miała rację. Nie możesz się zabić. Znajdziemy inny sposób, żeby zakończyć tę sprawę. Zawsze jest jakiś inny sposób. Samobójstwo nie rozwiązuje niczego.

Emma nadal na niego nie patrzyła.

– Może…

– Słuchaj. Muszę iść do siebie, bo inaczej policja przyjdzie tutaj. Czy nic sobie nie zrobisz, jeżeli zostawię cię na jakiś czas samą?

– Chyba nie. Jestem za bardzo zmęczona.

Nie było to stanowcze zaprzeczenie, które Alan chciałby usłyszeć.

– Emma, to nie wystarczy. Muszę mieć pewność, że nie zrobisz sobie krzywdy, kiedy mnie nie będzie. Naprawdę muszę pójść do siebie i porozmawiać z policją. Wiem, że nie chcesz, żeby cię znaleźli, więc się stąd nie ruszaj. Wrócę, gdy tylko będę mógł. Dasz mi słowo, że nic sobie nie zrobisz?

– Ale wrócisz, prawda? Jak tylko sobie pójdą.

– Tak. A ty jesteś tu bezpieczna. Nikt nie wie, że tu przyszłaś. Siedź spokojnie, wrócę, gdy tylko będę mógł. Pies dotrzyma ci towarzystwa. – Chciał, żeby jego suka została nie tylko po to, by Emma nie była sama. Wiedział, że Emily wpadnie w szał, gdy do domu wedrze się zgraja policjantów w mundurach przypominających mundur listonosza.

– Dobrze.

– Dobrze co? Nie zrobisz sobie krzywdy?

– Nic nie zrobię, póki nie wrócisz.

To nie wystarczyło, że uspokoić psychologa, ale i tak brzmiało trochę lepiej, niż Jestem za bardzo zmęczona, żeby się zabić”.


Na podjeździe tłoczyły się radiowozy i nieznakowane samochody detektywów. Wszystkie zaparkowały na odśnieżonym kawałku ziemi przed domem Alana i Lauren. Dołączyły do nich dwa dżipy cherokee z biura szeryfa. Dom Lauren i Alana znajdował się na terenie okręgu, a nie miasta, więc szeryf uparł się, że musi być obecny podczas rewizji.

Scott Malloy z wielkim kubkiem kawy rozmawiał z Cozierem Maitlinem. Wściekły, że nic nie wskórał w izbie przyjęć, postanowił osobiście wziąć udział w rewizji.

Alan miał nadzieję, że będzie tu również Sam Purdy, ale nigdzie go nie widział. Niechętnie wracał do siebie. Wcale nie miał ochoty przyglądać się temu, co policja będzie tam wyprawiała. Zatrzymał się jeszcze na progu domu Adrienne. Adrienne obserwowała poczynania policjantów i jednocześnie starała się wydychać eleganckie kółka pary.

– Chyba będę musiał kogoś poprosić, żeby ją zabrał do szpitala – powiedział.

Adrienne wydmuchała następne kółko.

– Tak mi się wydawało. Jeszcze tej nocy?

– Raczej tak. – Alan machnął ręką w kierunku cyrku przed jego domem. – Kiedy ci odjadą. Muszę iść do siebie i sprawdzić, co robią. Możesz przez ten czas zaopiekować się Emmą?

– Jasne. Idź się zabawić. Popatrz sobie, jak włażą buciorami w twoje prywatne życie.

Detektyw, którego Alan nie znał, odłączył się od grupy stojącej przed jego drzwiami i ruszył w kierunku starej szopy, która kiedyś była pracownią Petera.

Alan krzyknął, żeby się zatrzymał. Pracownia znajdowała się na terenie posiadłości Adrienne. Policja na pewno nie dostała nakazu przeszukania sąsiednich domów, a on nie chciałby ktokolwiek zobaczył wybite przez Emmę okno.

Ale detektyw albo nie usłyszał Alana, albo zignorował ostrzeżenie.

Adrienne nie była aż tak delikatna. Wskoczyła na traktorek, zapaliła silnik i ruszyła prosto na policjanta. Ten beztrosko trzymał ręce w kieszeniach. Trzy razy zaświeciła mu reflektorami prosto w oczy, a potem wcisnęła klakson, jakby chciała go ostrzec, że nadchodzi koniec świata.

Detektyw podniósł głowę i zatrzymał się. Przestraszył się potwora, który go atakował. Zanim Adrienne zatrzymała traktor niecałe pół metra od niego, detektyw sięgnął do pasa, gdzie miał pistolet. Spytał, czego od niego chce. Adrienne uprzejmie odpowiedziała, że nie życzy sobie policji na terenie swojej posiadłości. Zaczęli się głośno kłócić na temat rewizji i nakazów, a także o to, do kogo właściwie należy ta ziemia.

W końcu zwyciężyła Adrienne. Mówiła głośniej i siedziała na traktorze. Detektyw wycofał się i dołączył do kolegów, by uczestniczyć w tym razem legalnym przeszukaniu.

Alan przeszedł na swój teren i niechętnie wrócił do domu. Spytał Scotta Malloya, czy wolno mu usiąść, i po uzyskaniu zgody, nie zdejmując płaszcza, opadł na swój ulubiony fotel obity zieloną skórą. Zapatrzył się na światła miasta. Mimo że zamierzał obserwować poczynania policji, z trudem powstrzymywał się, by nie zapaść w sen.

Przez następne pół godziny Adrienne jeździła traktorkiem w pobliżu swojego domu. Żaden policjant nie ośmielił się wejść na teren jej posiadłości.

Gdy nie nadzorował policji, Cozier Maitlin pilnował Adrienne. Zaczęło mu się podobać jej lekko zwariowane podejście do świata.


Pożegnawszy się z Cozym i Alanem, Sam Purdy pojechał swoim tempo do komisariatu po nowe rozkazy. Niezbyt podobało mu się, że ma kręcić się po mieście, wypytywać ludzi i czekać, aż góra zdecyduje, czy ma uczestniczyć w przeszukaniu domu Alana.

Już wiedział, że sprawa strzału, który oddała Lauren, śmierdzi tak samo jak sprawa strzelaniny na Mail.

Meldunek, który usłyszał w radiu, pozwolił mu zapomnieć, jak bardzo jest głodny. Jakiś zdenerwowany chłopiec zawiadamiał, że na Chautauaua ktoś do niego strzelał z samochodu.

Miejsce zdarzenia zainteresowało Sama. Przyszło mu coś do głowy, wziął mikrofon i powiedział dyspozytorowi, że z chęcią tam pojedzie. Dyspozytor okazał mu prawdziwą wdzięczność.


Jazda brudnymi zaułkami zajęła Samowi sporo czasu. Gdy wreszcie znalazł się na miejscu, dzieciak był wściekły. Powiedział, że jest niewinną ofiarą przejeżdżających tędy punków z Longmont. Miał z nimi niedawno kłopoty po meczu futbolu.

Sam uważał, że dziura w bocznej szybie pochodzi raczej od kamienia niż od kuli. Gdy temperatura gwałtownie spada, takie maleńkie otworki powiększają się i rzeczywiście może się wydawać, że to ślad po kuli. W Kolorado takie rzeczy wciąż się zdarzają przy brzydkiej pogodzie.

Spod śniegu wystawał kawałek obrzydliwego, groszkowo-zielonego dachu. Sam pomyślał, że to musi być stara mazda. Wokół samochodu nie zauważył śladów opon. Jednak w stronę pobliskiego domu wiodła ścieżka zdeptanego śniegu, tak samo jak w miejscu, gdzie chłopak stał, zdrapując lód z szyb. Nie widział natomiast żadnej oznaki, by samochód ruszał się po tym, jak wczoraj po południu zaczęła się ostra zadymka.

– O której zaparkowałeś? – spytał chłopaka.

– Przed kolacją. Już się ściemniało.

– Padało? – Sam pomyślał, że to zgadzałoby się to z tym, co widzi.

– Tak, trochę.

Samowi nie chciało się rozmawiać o pogodzie ani o niczym innym. Był tak zmęczony, że najchętniej by sobie stąd poszedł. Jednak poczucie obowiązku przeważyło. Przywołał się do porządku.

– I od tamtej pory nie ruszałeś samochodu?

– Nie. Byłem całą noc u mojej dziewczyny. Ona mieszka tam – wskazał dom.

Sam nie potrafił rozstrzygnąć, czy chłopiec chce być pomocny, czy tylko się przechwala.

– Długo będzie mnie pan tu trzymał? Jeżeli jej rodzice wrócą i zobaczą mnie tu o tej porze, będziemy mieli duże kłopoty. – I z porozumiewawczym uśmieszkiem dodał: – Wie pan, o co mi chodzi – czym zirytował Sama, który nie był w nastroju, by przejmować się problemami nastolatka.

– A tej dziury nie było, kiedy parkowałeś samochód? – Sam oświetlił latarką okrągły otworek w szybie.

– Już mówiłem. Dlaczego ludzie nigdy się nie słuchają? Jezu! Ile czasu to jeszcze zajmie? Chyba zauważyłbym cholerną dziurę po kuli w szybie mojego samochodu.

Sam stracił cierpliwość.

– Nie wiem, czy byłbyś w stanie zauważyć dziurę po kuli w czymś innym niż twój ptaszek. Kiedy zadaję ci pytanie, masz mi odpowiadać, jasne?

Chłopak potupał w śniegu, żeby się rozgrzać.

– Mogę wsiąść do samochodu? Okropnie zimno.

– Nie, nie możesz. Twój samochód jest miejscem przestępstwa i należy do mnie, póki ci go nie zwrócę. Zrozumiano? – Sam patrzył na chłopca takim wzrokiem, jakby miał przed sobą najbardziej zatwardziałego przestępcę.

– O Jezu – szepnął chłopak.

– Jeżeli chcesz się ogrzać, posiedź w moim samochodzie. No, idź. Usiądź z tyłu. Ale najpierw daj mi swoje kluczyki i prawo jazdy.

Chłopak pogrzebał w kieszeniach kurtki, znalazł, o co go proszono, i podał Samowi prawo jazdy oraz ogromne kółko z kluczami. Sam oddał mu je.

– Oddziel kluczyk od samochodu. A jeżeli nie otwiera bagażnika, oddziel też odpowiedni klucz.

Chłopak walczył z kółkiem, sam zaś marzył, żeby policja w Boulder miała własny helikopter. Był prawie pewien, że okienko szmelcowatej mazdy znajduje się na linii podjazdu do domu Emmy Spire. Gdyby miał helikopter, w dwie sekundy przekonałby się, czy ma rację.

Różnica poziomów wynosi jakieś piętnaście metrów. Gdyby przy obliczaniu trajektorii wziąć na to poprawkę i połączyć linią dom Emmy Spire i miejsce, gdzie ten facet mało nie wyzionął ducha na jezdni, a potem prowadzić ją dalej, z całą pewnością trafiłby prosto na mazdę. Oddałbym duszę za helikopter, pomyślał.

Podszedł do swojego samochodu i spod torby od Burger Kinga, którą kupił dwa dni temu, wyciągnął plan Boulder. Rozłożył tak, żeby mieć przed oczami dzielnicę, o którą mu chodziło. Poszukał ulicy, na której stał dom Emmy i zrobił paznokciem kropkę. Drugą zaznaczył miejsce, gdzie znaleziono rannego mężczyznę.

Ołówkiem połączył punkty i pociągnął prostą dalej, na następną ulicę. Doprowadziła go w miejsce, w którym siedział.

Zdecydował, że jego teoria jest całkiem prawdopodobna. Jednak to, co z niej wynikało, wcale mu się nie podobało. Jakkolwiekby na to wszystko patrzeć, w grę musiał wchodzić jeszcze jeden pistolet.

Podniósł do ust mikrofon radia i obudził swoją partnerkę Lucy Tanner. Poprosił ją, żeby przyjechała do niego z wykrywaczem metali i gorącą kawą.

Zaspana Lucy poradziła mu, żeby się odpieprzył.

– Proszę – nalegał Sam. Dyktując adres Emmy, wiedział, że Lucy będzie tu najdalej za dwadzieścia minut.

– Wybierzemy się na przejażdżkę – oświadczył chłopakowi, który siedział w jego tempo, gdy skończył rozmawiać z Lucy.

– Gdzie mnie pan zabiera? Co ja, do diabła, zrobiłem? – Chłopak w krótkim czasie z ofiary punków z Longmont zamienił się w ofiarę policji.

Sam nie wiedział za bardzo, co z nim zrobić, a nie mógł go zostawić w jego samochodzie z obawy, że zrobi coś głupiego. Na przykład odjedzie.

– Nic nie zrobiłeś. Ale chyba chcesz rozwiązać zagadkę, prawda? Przeprowadzimy razem śledztwo. Pomożesz mi. Zabiorę cię ze sobą, żeby rodzice twojej dziewczyny nie zastali cię ze zwisającym ptaszkiem.

Sam spodziewał się, że jak wszyscy młodzi ludzie ten również nie znosi, gdy traktuje się go z góry. I miał rację.

– Bzdura! – krzyknął chłopak. – Wysiadam. To mój samochód uszkodzono. Traktuje mnie pan jak przestępcę, a przecież jestem ofiarą. – Wypowiedział to słowo tak, jakby pokazywał honorową odznakę.

Sam naciskał na pedał hamulca tak długo, aż zaskoczyło ABS. Zatrzymał samochód. Odwrócił się i spojrzał dzieciakowi prosto w oczy.

– Ile lat ma dziewczyna, którą pieprzyłeś? Może powinienem się tym zainteresować, sprawdzić, czy rzeczywiście nie popełniłeś przestępstwa? – Nie czekając na odpowiedź, zapalił silnik i ruszył. Starał się skupić na omijaniu zasp. Wiedział, że utarł nosa smarkaczowi.

Osiemnaście minut po telefonie Sama Lucy podjechała do jego samochodu. Miała ze sobą wykrywacz metali, ale nie przywiozła kawy. Nie była też umalowana, a o jej humor lepiej było nie pytać.

Sam podszedł do niej.

– Ani słowa na temat tego, jak wyglądam. Poszłam spać bardzo późno.

– Daj spokój, jestem zbyt zmęczony, żeby cię krytykować. Ja w ogóle się nie kładłem. Dzięki, że przyjechałaś.

– Żartujesz? Jesteś na nogach całą noc? Faktycznie, wyglądasz dość marnie. Co się dzieje?

Sam opowiedział jej o wszystkim, co się do tej pory wydarzyło. Było to bardzo zwięzłe opowiadanie, idealnie dla „USA Today”.

– A do czego to ci jest potrzebne? – spytała, wskazując wykrywacz metali.

– Chcę znaleźć pod śniegiem łuskę. Wiem, gdzie szukać. – Wskazał podjazd do jednego z domów. – Zaczniemy od chodnika. A tak przy okazji, to dom Emmy Spire.

– Poważnie? Jest w to jakoś zamieszana? Sam wzruszył ramionami.

– Czuję to – powiedział.

Lucy skinęła głową i wróciła do samochodu. Miała na sobie obcisłe dżinsy, nogawki wpuściła w buty. Wszystko jedno, czy będzie miała na ubranie się pięć minut, czy pięć godzin, zawsze będzie wyglądała jak z obrazka.


Potrzebowali tylko kilku minut, by na chodniku pod śniegiem znaleźć łuskę. Sam poinstruował policjantów, którzy od początku pilnowali miejsca przestępstwa, by otoczyli taśmą również chodnik przed domem Emmy Spire. Następnie wezwał z powrotem techników.

Potem wszyscy troje – Sam, Lucy i chłopak – wrócili do mazdy. Poszukiwanie kuli trwało dziesięć minut. Wbiła się w oparcie tylnego siedzenia. Lucy ogrodziła taśmą samochód, a Sam poszedł do techników. Powiedział im, że znalazł kulę i chce ją natychmiast zabrać.

Przyjechał specjalista od oględzin miejsc zbrodni, zręcznie wydobył kulę z siedzenia samochodu i podał ją Lucy, która nadstawiła torebkę na dowody.

– Myślisz, że to kula z pistoletu Lauren? – spytała Sama.

– Tak. Fakty się zgadzają. Oddała ostrzegawczy strzał w powietrze. Trajektoria by pasowała. Pojadę do laboratorium i poproszę, żeby szybko zrobili wstępne badania kuli i łuski. Chcę wiedzieć, czy pochodzą z jej pistoletu. Myślę, że tak. A jeżeli tak, to musimy zacząć szukać drugiego strzelca.

– Lauren strzelała tylko raz? Jesteś pewien?

– Na to wygląda. W magazynku jej glocka brakuje tylko jednego naboju.

– A wiadomo, czemu strzelała?

Sam wzruszył ramionami.

– To chyba był strzał ostrzegawczy. Mogła też niechcący nacisnąć spust. To prawniczka i nic nam nie powie. Zresztą ma rację, że milczy.

– A ty i Scott jesteście przekonani, że ofiara została postrzelona z bliska?

– Na jego kurtce są ślady osmalenia. Zbadają ją technicy. A łuska, którą znaleźliśmy, leżała jakieś – jak myślisz – piętnaście metrów od miejsca, gdzie upadła ofiara?

– Co najmniej piętnaście, może nawet więcej – przyznała Lucy. – Więc, twoim zdaniem, strzelano do niego tutaj czy gdzieś indziej?

– Dobre pytanie.

– Czyli Lauren tego nie zrobiła, prawda?

Sam znów wzruszył ramionami.

– Emma Spire – mruknęła Lucy. – Sammy, to byłoby okropne. Jednak jeżeli twoje odczucia się potwierdzą, będę wszystkim mówiła, że dziś rano nie wychodziłam z domu.


Adrienne zaniepokoiła się, gdy automatycznie zamykane drzwi jej garażu zaczęły z trzaskiem przesuwać się na prowadnicach. W garażu zapaliło się światło. Na serio jednak przestraszyła się dopiero wtedy, gdy przez huk silnika swojego traktorka usłyszała inny silnik i zobaczyła, że zapalają się reflektory samochodu Emmy.

Jej mały traktorek był zaprojektowany tak, by wiele wytrzymać, ale nie rozwijał zbyt dużej prędkości. Nie zdążyłaby dotrzeć do swojego garażu i zatrzymać Emmy. Wiedziała też, że w obecności tuzina policjantów przetrząsających okolicę nie może jej zawołać.

Policjant w mundurze, któremu kazano pilnować maniaczkę jeżdżącą na traktorze, zauważył samochód w garażu i skuloną sylwetkę za kierownicą.

– Kto to jest? – krzyknął do Adrienne.

– Opiekunka do dziecka – odkrzyknęła Adrienne. W pierwszej chwili przyszła jej do głowy tylko taka odpowiedź, ale zaraz odzyskała rezon i spytała: – A co pan tu robi? To mój dom i mój garaż. Ma pan nakaz przeszukania mojej posiadłości? Bo jeżeli nie… – nie dokończyła.

Bezradnie patrzyła, jak tylne światła samochodu Emmy znikają w oddali. Zaparkowała traktor przed domem sąsiadów, zgasiła silnik i poszła poszukać Alana albo tego wysokiego prawnika, żeby im powiedzieć, że Emma odjechała. Wiedziała, że nie będę zadowoleni. Czuła się jak wartowniczka, która zawiodła swój oddział.

Najpierw natknęła się na Cozy’ego. Szepnęła:

– Nasza przyjaciółka odjechała. Gdzie jest Alan?


Alan nie wiedział, co się z nim dzieje.

Adrienne ubrana od stóp do głów w różowy kombinezon potrząsała nim i wołała, żeby się obudził. Mężczyzna co najmniej na trzy metry wysoki stał za nim i też go do tego namawiał.

Niestety włókna nerwowe Alana zamarzły. Pomógłby dłuższy sen, ale spał za krótko. Przez chwilę zastanawiał się, czy doznał wstrząsu mózgu i nie pamięta o tym.

– Co? Co takiego?

Adrienne pochyliła się nad nim i szepnęła:

– Odjechała. Sknociłam sprawę. Przepraszam.

– Kto odjechał? – Alan wciąż jeszcze nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że to naprawdę Adrienne. Próbował też rozpoznać wysokiego mężczyznę.

Adrienne wskazała głową w kierunku swojego domu.

– Przecież wiesz.

– Emily uciekła? – Alan poczuł skurcz w sercu. O Boże, nie chce stracić następnego psa. Powoli do jego żył zaczęła przenikać adrenalina.

– Nie, ta druga – powiedziała Adrienne. – Pamiętasz, u mnie w domu, na kanapie? Ma kłopoty.

Emma.

Boże. Wszystko wróciło na swoje miejsce, obrazy przesuwały się jak w fotoplastikonie. Lauren aresztowano i jest w szpitalu. Ten wysoki facet to jej adwokat. Są tu policjanci – w moim domu – i przeprowadzają rewizję. Szukają Bóg wie czego. Dysk optyczny nadal się nie znalazł.

A teraz jeszcze Emma gdzieś sobie pojechała.

– Jak? Kiedy?

– Po prostu odjechała swoim samochodem. Siedziałam na traktorze i pilnowałam, żeby policja trzymała się z daleka od mojego domu. Nie sądziłam, że ucieknie. Sknociłam sprawę. Przepraszam.

– Ren, niczego nie sknociłaś – powiedział Alan, wzdychając. – To ja nawaliłem. Ile razy w ciągu jednego dnia mogę źle kogoś osądzić?

Adrienne przeprosiła jeszcze kilka razy, w końcu poszła do siebie zajrzeć do synka. Cozy odprowadzał ostatniego policjanta do drzwi.

Alan chciał być sam. Chciał też zadzwonić do Sama Purdy’ego i umówić się z nim na wczesne śniadanie w Village Coffee Shop. To byłaby wielka pociecha – razem wypiliby kawę, zamówiłby lekkostrawny dżem owocowy i ciemne pieczywo i patrzyłby, jak Sam zajada się kiełbaskami i stertą naleśników polanych masłem. Chciał wszystko Samowi opowiedzieć i poprosić go o radę. Potrzebował przyjaciela.

Ale zamiast przyjaciela miał przy sobie Cozy’ego Maitlina.

Cozy żegnał się właśnie ze Scottem Malloyem. Radził mu, żeby detektyw poszedł do domu i trochę się przespał. Policyjne samochody odjeżdżały jeden za drugim.

– Co za ulga – stwierdził Cozy, gdy zostali sami. – Nie znaleźli w sypialni zakrwawionych skarpetek.

– Cozy, muszę poszukać Emmy – oświadczył Alan. – Obawiam się, że grozi jej poważne niebezpieczeństwo.

– Obawiasz się tego jako psycholog czy jako prawnik-amator?

– Niestety, i to, i to.

– Przecież byliśmy już wszędzie, gdzie moglibyśmy ją zastać.

– Więc trzeba pomyśleć o innych miejscach. Musimy zastanowić się, co zrobi.

– Alan, ona nie ma gdzie się schować. Rano cała prasa będzie się za nią uganiała. Znajdą dla nas Emmę w ciągu kilku godzin. Oni albo policja.

– Tak. Ale boję się, że znajdą ją martwą.

– Obyś się mylił. W każdym razie to, co się stanie z Emmą, to sprawa drugorzędna. Teraz musimy się postarać, żeby uwolniono twoją żonę.

Alan oczywiście też myślał o żonie, ale nie zgodził się z Cozym.

– Lauren ma w szpitalu dobrą opiekę. Musiałaby się tam znaleźć, nawet gdyby nie była aresztowana. Wiem, że nikogo nie postrzeliła i cała ta sprawa skończy się, gdy tylko znajdziemy Emmę i ten cholerny dysk. Czuję… wiem, że tak będzie. Tak więc teraz naszym najważniejszym zadaniem jest odnalezienie Emmy.

– Czy Lauren powiedziała ci coś, czego mi nie powtórzyłeś? – spytał podejrzliwie Cozy. – Jak możesz tak ją lekceważyć? Lauren wcale nie jest pewna, czy faktycznie nie postrzeliła tego mężczyzny. Policja uwielbia obwąchiwać pistolety, a twoja żona dostarczyła im jeden.

Alan potarł oczy, by odpędzić senność.

– Cozy, chcę cię o coś zapytać. Jesteś moim adwokatem?

– Tak.

– Daliśmy ci zaliczkę? – pytał dalej Alan, trąc twarz. Nie golił się od wczoraj i miał szorstki zarost.

– Nie. Zajmiemy się tym w godzinach pracy kancelarii.

Alan wyjął z kieszeni portfel i dał Cozy’emu wszystkie banknoty, jakie tam znalazł. Cozy przeliczył je. Było to osiemdziesiąt sześć dolarów.

– To zaliczka, czy zamierzasz zatrudnić mnie tylko na dwadzieścia trzy minuty?

Alan pozwolił sobie na uśmiech. Odwrócił się do okna i spojrzał w niebo. Tęsknił za Emily. Kiedy się denerwował, obecność psa zawsze pomagała mu się uspokoić.

– Cozy, wiem, że Lauren nie postrzeliła tego mężczyzny – oznajmił. – A wiem to dlatego, że… Teraz, gdy już dowiedzieliśmy się, że to Kevin Quirk, istnieje spora szansa, że ja to zrobiłem.

Cozy przełknął ślinę i opadł na sofę, jakby go ktoś popchnął. Przez okno widział ciemne niebo. Na jego twarzy malowało się osłupienie.

– Tak? Słucham cię – powiedział.

Alan odpiął klapę wewnętrznej kieszeni płaszcza i dwoma palcami, sztywnymi jak drewno, wyjął stamtąd pistolet.

– To chyba właśnie z tej broni został postrzelony Kevin Quirk – stwierdził.

Cozy spojrzał na pistolet. Trzydziestkaósemka. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu. Spróbował jeszcze raz.

– Zakładam, że jesteś zbyt zmęczony, żeby wciskać mi taki kit.

– To prawda, jestem zmęczony. – Pistolet z głośnym stukiem upadł na stolik do kawy.

– Twój?

– Nie. Ja nie mam broni. Nawet nie umiem strzelać.

– Ale jakoś dałeś sobie radę? – Cozy chciał, żeby nie zabrzmiało to sarkastycznie, ale mu to nie wyszło.

– Chyba tak.

Cozy zwalczył w sobie gwałtowne pragnienie wzięcia Alana w krzyżowy ogień pytań. Wiedział, że musi zachować wielką ostrożność.

– Masz magnetofon? – spytał. – Chciałbym nagrać naszą rozmowę.

– Po co?

– Cytując twoją uroczą żonę: „Obawiam się, że to skomplikowane”. Tak jest, prawda?

– Tak.

– Alan, może najpierw zaparzylibyśmy sobie kawy i coś zjedli?

– Wydawało mi się, że jesteś amatorem herbaty.

– To prawda, ale niekiedy potrzebna jest kawa. Na przykład teraz.

Загрузка...