5

Piątek, 11 października,

22.30, -8°C,

burza śnieżna


Gdy Scott Malloy wyszedł z pokoju przesłuchań, by skonsultować się z sierżantem Ponsem, Lauren naskoczyła na Casey:

– Nie miałaś prawa mu mówić…

Casey podniosła rękę, zaraz jednak uświadomiła sobie, że robi głupio, bo Lauren tego nie widzi, więc szybko opuściła ją.

– Lauren, uspokój się. Przecież słyszałaś, że nie powiedziałam mu ani słowa o twojej chorobie. I na razie tego nie zrobię. Chociaż właściwie co to za różnica. Niedługo i tak wszyscy zorientują się, że nic nie widzisz. Poza tym, jeśli dobrze zrozumiałam Alana, potrzebujesz natychmiast lekarstw, których nie dostaniesz w więzieniu. A ja potrzebuję trochę czasu, żeby z tobą porozmawiać. Chcę zrozumieć, o co, do diabła, chodzi w tej całej sprawie. Muszę się tego dowiedzieć jeszcze tej nocy. Jeżeli teraz zabiorą cię do więzienia, stracimy masę czasu. Rejestracja może zająć nawet kilka godzin. Obie zyskałyśmy na tym, że im powiedziałam o twoich kłopach ze wzrokiem.

Jednak do Lauren nie trafiały logiczne argumenty Casey. Musiała panować przynajmniej nad tym.

– Nie pozwoliłam ci…

Casey w końcu nie wytrzymała.

– Nie potrzebuję twojego cholernego pozwolenia, żeby bronić cię tak, jak uważam za słuszne. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś mogła zachować jak najwięcej prywatności, ale nie pozwolę, żebyś wiązała mi rąk. Jeżeli naprawdę tego chcesz, natychmiast stąd wyjdę i będziesz mogła sobie poszukać innego adwokata. Biorąc pod uwagę fakt, że dochodzi północ, jest weekend i mamy burzę śnieżną, nie wiem, jak go znajdziesz. Ugrzęźniesz w więzieniu, zajmie się tobą jakiś niedouczony obrońca z urzędu, może nawet ktoś, z kim się starłaś na jakimś procesie. Tego chcesz? Chcesz być czymś w rodzaju kozła ofiarnego? Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Casey zorientowała się, że jej przemowa odnosi skutek, więc kontynuowała łagodniejszym tonem: Naprawdę przykro mi widzieć cię w kajdankach. Jestem przerażona tym, co dzieje się z twoim zdrowiem, chociaż nie wiem, na czym polega twoja choroba. I absolutnie nie mogę dopuścić, żebyś musiała spędzić w więzieniu choćby minutę.

Lauren przestraszyła się, że jej jedyna prawdziwa sojuszniczka w tym okropnym miejscu jest na nią zła. Znów poczuła się słaba i bezbronna. Już miała przeprosić, gdy nagle zastygła. Usłyszała, że ktoś idzie korytarzem.

Wrócił Scott Malloy. Nie było go w pokoju zaledwie pięć minut. Spojrzał ponuro na Lauren i z niechęcią zwrócił się do Casey Sparrow:

– Sierżant Pons mówi, że w więzieniu jest doświadczona pielęgniarka. Zbada Lauren i zdecyduje, czy należy wezwać lekarza. Idziemy, samochód już czeka.

– Detektywie, nie jestem pewna, czy odkładanie wizyty lekarza na później jest rozsądne. Należałoby się zastanowić, kto poniesie konsekwencje, jeżeli stan Lauren się pogorszy.

– Nie ja podjąłem tę decyzję i nie ja będę za nią odpowiadał. Pani Sparrow, o ile mi wiadomo, nie jest pani lekarzem. Ja też nie. Zasięgnąć opinii medycznej możemy kilka kilometrów stąd. Wobec tego może warto byłoby pojechać tam jak najszybciej i zobaczyć, co powie pielęgniarka?

– Wolałabym, żeby moja klientka została odwieziona prosto do szpitala. Na badania i leczenie.

– Jasne, że pani by tak wolała. Tylko że tak się nie stanie. – Malloy odwrócił się do Lauren. – Chodź, Lauren, idziemy – powiedział serdecznie.

Casey od razu zaprotestowała:

– Detektywie, proszę się zwracać do mnie, a nie do mojej klientki. Ja…

Malloy spiorunował ją wzrokiem.

– Pani mecenas, nic pani w ten sposób nie wskóra. Radzę, żeby oszczędzała pani siły.

Pomógł Lauren włożyć płaszcz i poprowadził ją długim korytarzem do ciężkich metalowych drzwi z napisem WYJŚCIE. Weszli do garażowego boksu, w którym stał oczyszczony ze śniegu radiowóz z uruchomionym silnikiem. Malloy pomógł Lauren usiąść z tyłu i zatrzasnął drzwiczki. Uświadomił sobie, że prowadził ją tak, jakby wierzył, że jest na pół niewidoma.

Wszystko stało się tak szybko, że Casey nie zdążyła już zamienić z Lauren ani słowa.

Gdy wrócił do pokoju przesłuchań przygotowany na ostrą sprzeczkę, Casey rozbroiła go, mówiąc:

– Detektywie, dziękuję za pomoc, jaką okazał pan Lauren. Wiem, że zrobił pan więcej, niż musiał. I przepraszam, że tak szorstko pana potraktowałam. Nie chciałam sprawiać trudności. Po prostu robię to, co uważam za najlepsze dla mojej klientki.

Malloy spojrzał na nią nieufnie. Ten ugodowy ton mógł oznaczać nową grę.

– Mam nadzieję, że kłopoty Lauren ze wzrokiem nie są poważne.

– Ona uważa, że są. I dlatego ja też muszę traktować je poważnie. Detektywie, jest jeszcze jedna rzecz, o którą chciałabym pana prosić.

– Tak? O co chodzi? – spytał niechętnie.

– Mógłby mi pan powiedzieć, jak trafić do więzienia? Jeszcze tam nie byłam, odkąd przenieśliście je z gmachu sądu.

Malloy roześmiał się.

– Narysuję pani plan – powiedział. – Wie pani, gdzie jest lotnisko?

– To Boulder ma lotnisko? – zażartowała Casey, podchodząc do stołu.


Cozier Maitlin skłonił Alana, żeby zaparkował BMW w niedozwolonym miejscu, przed głównym wejściem do komisariatu. Gdy tylko samochód się zatrzymał, Alan oświadczył:

– Idę do niej.

– Nie. W ten sposób tylko jej zaszkodzisz.

– Do diabła, dlaczego nie mogę się z nią zobaczyć?

– Alan, zrozum proszę. Nie możesz wejść do komisariatu. Policjanci aż się rwą, żeby cię przesłuchać. A ponieważ Casey i ja nie wiemy, czy masz jakieś ważne informacje, nie chcemy, żebyś z nimi rozmawiał. Zresztą i tak nie pozwolą ci się zobaczyć z żoną.

– A co z lekarstwami?

– Ja jej zaniosę.

– A tobie pozwolą się z nią zobaczyć? – Alan poczuł się pokonany. – Jeżeli ci się uda, powiedz jej, że ją kocham.

Cozy uśmiechnął się do niego ciepło. Na jego twarzy odmalowało się takie współczucie, że Alan aż się zdziwił.

– Pewnie nie zobaczę się z Lauren, póki nie zarejestrują jej w więzieniu. Zresztą może nawet wcale mi na to nie pozwolą. Casey będzie z nią rozmawiać. Jeżeli gliniarze postanowili zrobić Lauren przysługę, może już się widziały. I… zdaje się, że zaraz się tego dowiemy.

– Jak?

Cozy wskazał postać ubraną w gruby płaszcz, ślizgającą się w śniegu przed drzwiami komisariatu.

– Jeżeli się nie mylę, te rude włosy należą do Casey Sparrow.

Poczekał, aż Casey znajdzie się kilka kroków od ich samochodu, sięgnął przez Alana i na kilka sekund naciskał klakson. Wystraszona Casey pośliznęła się i usiadła w śniegu, a jej aktówka poszybowała w górę.

Alan wyskoczył z wozu i pomógł Casey wstać.

– Nic ci się nie stało? – spytał, gdy otrzepywała się ze śniegu.

– To ty tak ryczałeś klaksonem? Alan, niech cię szlag! Co ci przyszło do głowy? Śmiertelnie mnie wystraszyłeś. Gdzie moja teczka?

– Nie, to Cozy. Siedzi w samochodzie. Na pewno nie chciał cię przestraszyć, tylko zwrócić twoją uwagę.

– Nie znasz go, prawda? Cozy nie miewa wypadków. On po prostu sprawia, że wypadki ciągle zdarzają się ludziom, którzy mieli nieszczęście znaleźć się blisko niego.

– Casey, widziałaś się z Lauren? Jak ona się czuje?

– Wygrzebmy się z tego śniegu, to wszystko ci opowiem.

Alan wrócił na siedzenie kierowcy, Casey usadowiła się z tyłu.

– Cześć Cozy powiedziała. – Jestem twoją dłużniczką. Dzięki, że pomogłeś dziś Lauren.

Alan zrozumiał tę podwójną wiadomość. Casey przebaczyła już koledze ryk klaksonem i była mu wdzięczna, że mimo weekendowego wieczoru natychmiast pospieszył na jej nagłe wezwanie. I chociaż dopiero poznał Cozy’ego, wiedział, że ten był w stanie odebrać tylko drugą informację.

– Casey, czego się dowiedziałaś?

– Lauren jest w drodze do więzienia. My też musimy tam pojechać, żebym mogła z nią jeszcze porozmawiać, bo nadal nie wiem, co się dziś wydarzyło. Więc jedźmy. Alan, dlaczego ty prowadzisz samochód Cozy’ego?

– Alan prowadzi z dwóch powodów – wyręczył go w odpowiedzi Cozy. – Po pierwsze, czasowo nie mam prawa jazdy, a po drugie, nie lubię prowadzić podczas śnieżycy.

– Odebrali ci prawo? Coś takiego! – zaśmiała się Casey.

– No tak. Wpadłem na radar.

– Ile razy? Bo za pierwszym wlepiliby ci tylko mandat. Dziesięć?

– Cztery – wyjaśnił z godnością Cozy. – A kiedyś podobno jechałem trzy razy szybciej, niż było wolno.

Casey pokiwała głową.

– Cozy, Cozy, kiedy ty się nauczysz przestrzegać przepisów? Alan, wiesz, gdzie jest więzienie?

– Tak.

– Więc jedźmy. Po drodze powiem wam, co wiem, a wy możecie mi opowiedzieć, co odkryliście.

– Weźmy oba samochody – zaproponował Alan. – Twój i mój. Samochód Cozy’ego zostawmy tutaj, bo nie jest przystosowany dojazdy w śniegu.

– Dobry pomysł. Zabiorę Cozy’ego do mojej furgonetki. Spotkamy się przy więzieniu.

– Chwileczkę. – Cozy szepnął coś do Casey, która kiwnęła głową. – Alan, nie ma potrzeby, żebyś jechał do więzienia – powiedział. – Teraz na pewno nie pozwolą ci się zobaczyć z Lauren. O tej porze nawet nie wpuszczą cię do środka. Będziesz musiał czekać na nas na parkingu i okropnie zmarzniesz. Daj Casey lekarstwa, ona przekaże je Lauren. A jeżeli nadal chcesz się do czegoś przydać, pojedź po Erin. Na pewno już kończy robotę na wzgórzu. Potem wracaj do domu i spróbuj się przespać. Potrzebujesz tego. Lauren stanie przed sądem dopiero jutro po południu. Wtedy będziesz mógł się z nią zobaczyć.

– W sądzie?

– Nie. W więzieniu. Jest tam sala sądowa, której używają podczas postępowania przedprocesowego. Ale przedtem się z tobą skontaktujemy.

Alan próbował protestować:

– Casey…

– Cozy ma rację. Zrób, co mówi. Tak będzie najlepiej – tłumaczyła miękko Casey.

Alan odwrócił się do okna i zapatrzył w padający śnieg. W końcu niechętnie podał Casey lekarstwa i otworzył drzwiczki.

– Mam włączony pager – powiedział. – Dzwońcie do mnie, jak tylko się czegoś dowiecie, dobrze? Pamiętajcie, zaraz, jak się czegokolwiek dowiecie.


– Casey, tak jest lepiej. Po co ma zdenerwowany krążyć dookoła więzienia.

– Wiem. Ale pojedziemy moją furgonetką.

– Świetnie. Rozmawiałaś z Lauren?

– Tak.

– No i?

– Jest przybita, wystraszona, upokorzona, a mimo to potrafi zachować godność. Na razie policja nic z niej nie wyciągnęła. Nie wiem, czy ja potrafiłabym przejść przez to, co ona, i nie litować się nad sobą. A ona się nad sobą nie lituje. Podziwiam ją.

– To ładnie z twojej strony, że tak jej współczujesz – powiedział Cozy z lekką naganą w głosie. – Bardziej jednak interesuje mnie, czy ci powiedziała, co takiego stało się dziś wieczorem, że musieli ją aresztować.

– Lubisz zmierzać prosto do celu, prawda? Głowna linia jej obrony jest taka: Lauren nie sądzi, żeby to zrobiła.

Cozy uśmiechnął się w ciemności.

– A to nowość! Nie sądzi, żeby to zrobiła! I na tym mamy oprzeć obronę? – Próbował wysondować, co na ten temat myśli jego koleżanka.

Okna BMW były zalepione mieszaniną lodu i śniegu. Casey czuła się jak w igloo bogatego Eskimosa.

– Słyszałeś o Emmie Spire, prawda? – spytała. – Wiesz, że mieszka w Boulder?

– Oczywiście.

– Więc coś ci powiem. Nasza klientka utrzymuje, że ta sprawa ma związek z Emmą Spire i że poszła tam, żeby ochronić ją przed swego rodzaju gwałtem. Lauren nalega, żebyśmy nie mieszali w to Emmy. Nie wiem dlaczego. Przerwano nam rozmowę, zanim zdążyła powiedzieć więcej. Wiesz, że Lauren jest chora?

– Tak, pojawiły się plotki.

– Ona traci wzrok.

– Co to za choroba?

– Naprawdę nie wiesz?

– Mówią, że to coś poważnego. Tylko tyle wiem.

– To stwardnienie rozsiane. Lauren trzyma tę informację w wielkiej tajemnicy. Nie wiem, jak miałaby trafić kogoś z takiej odległości.

– Choruje na stwardnienie rozsiane? – zdziwił się Cozy. – Policja nie będzie się przejmować tym, czy Lauren chciała trafić. Ważne, że trafiła. Nie dodają ani nie odejmują punktów za przypadek. Związek z Emmą Spire? Wiedziałem, że tu mieszka. Spytałem o to Alana. On też jest bardzo powściągliwy. Moim zdaniem zna szczegóły, przynajmniej część. Obawiam się, że musimy postępować tak, jakby nasza klientka była bardziej winna, niż nam się wydaje. Co miałaś na myśli, mówiąc o „pewnego rodzaju gwałcie”?

– Nie wiem, co by to miało być. Dlatego chciałabym jeszcze dziś w nocy porozmawiać z Lauren. Jej się wydaje, że Emmie Spire nadal grozi niebezpieczeństwo.


Lauren nie umiała wyobrazić sobie nic bardziej beznadziejnego niż jazda do więzienia na tylnym siedzeniu radiowozu o północy wśród szalejącej śnieżycy.

Bała się izolacji, tego, że traktowano ją, jakby w ogóle nie istniała. W tak krótkim czasie – trwało to tyle, ile zajęło jej pociągnięcie za spust – z szanowanej obywatelki stała się podejrzaną. Czuła się tak, jakby razem z ubraniem i bielizną oddała swoją tożsamość, godność, a nawet człowieczeństwo.

Zastanawiała się, czy kiedykolwiek je odzyska.

Ból oczu nie słabł. Oznaczało to, że kłopoty się nie skończyły i zanim nadejdzie ranek, wzrok może się jeszcze bardziej pogorszyć. Szara mgiełka na granicy pola widzenia wkrótce może przemienić się w czerń.

Samochód skręcił. Byli już na Valmont. Jeszcze jeden zakręt i wjadą na Airport Road. Za dziesięć minut będą w więzieniu.

Boże!

Osunęła się na siedzeniu. Alan, gdzie jesteś? Pomóż mi, proszę, pomóż mi.


Lauren nigdy jeszcze nie wchodziła do więzienia przez garaż.

Radiowóz zatrzymał się przed tylną bramą, daleko od głównego wejścia obok głośnika. Policjant otworzył okienko po swojej stronie i nacisnął guzik. Odpowiedział mu jakiś głos. Lauren nie zrozumiała słów. Wraz z lodowatym wiatrem do samochodu wpadł śnieg. Policjant przedstawił się i powiedział, że przywozi aresztantkę. Wszystko filmowała kamera.

Wielka brama powoli się otworzyła. Wjechali do ponurego garażu, w którym w dwóch rzędach mogły się zmieścić cztery samochody, i zatrzymali obok radiowozu z Longmont. Więzienie w Boulder, zarządzane przez Biuro Szeryfa Okręgu Boulder, obsługiwało cały okręg rozciągający się od gór wysokich na trzy tysiące metrów po podmokłe równiny.

Brama zamknęła się, gdy tylko radiowóz wjechał do garażu. Strażnicy w nocy zawsze zamykali ją szybko. Dla bezpieczeństwa. Tym razem jednak chodziło głównie o to, by nie wpuścić do środka śniegu i wiatru.

Pracownica biura szeryfa już tu była. Malloy zadzwonił do więzienia i uprzedził, że przywiozą aresztantkę. Kobieta zaczekała, aż policjant przy kierownicy wysiądzie, i dopiero wtedy otworzyła tylne drzwiczki. Pomogła wysiąść Lauren. Policjant obszedł samochód.

– Kiepska pogoda, co? – powiedziała do niego.

– Okropna. Nienawidzę zamieci. Na Valmont jakiś pickup prawie zepchnął nas z jezdni. Jeszcze się trzęsę.

– Nie powinno się jeździć w taką śnieżycę.

– To prawda.

Kobieta z biura szeryfa zwróciła wreszcie uwagę na Lauren i zabrała ją w miejsce, gdzie na ekranie napis głosił: „Przeszukanie filmowane kamerą wideo”. Tam przeprowadziła osobistą rewizję o wiele dokładniej, niż zrobiono to w komisariacie. Lauren czuła, jak ręce kobiety dotykają jej ciała w miejscach, gdzie nigdy by się nie spodziewała obcego dotyku. Potem, nie zdejmując jej kajdanek, pracownica biura szeryfa poprowadziła Lauren przez ciężkie stalowe drzwi do małego pokoiku, w którym wszystko było wykonane z betonu i metalu.

– Proszę usiąść – powiedziała, wskazując metalową ławkę przyśrubowaną do ściany.

Lauren nie widziała dobrze ławki, a ponieważ ręce miała skute na plecach, nie mogła jej wymacać. W końcu wydało się jej, że wie, gdzie ma siąść, ugięła nogi i ześliznęła się z ławki na podłogę.

– Pijana? – spytała kobieta policjanta z komisariatu, pomagając Lauren wstać. – Może na prochach?

– Chyba nie – odparł policjant. – Nikt o niczym takim nie wspominał. Kazali mi tylko trzymać gębę na kłódkę.

– Źle widzę – wyjaśniła Lauren.

Kobieta z biura szeryfa spojrzała na policjanta, który skinął głową.

– Skarbie, gdzie twoje okulary? – Funkcjonariuszka mówiła teraz takim tonem, jakby jednak zwracała się do osoby pijanej. – Miała przy sobie okulary? - spytała policjanta.

– Może detektyw Malloy je przywiezie, ja nic nie mam. Już tu jedzie, żeby załatwić papierkową robotę.

Kobieta podprowadziła Lauren do ławki, położyła jej ręce na ramionach i posadziła ją.

– Podnieś po kolei nogi – poleciła. Włożyła gumowe rękawiczki, zdjęła Lauren mokre buty, potem skarpetki i starannie wszystko obejrzała w poszukiwaniu niedozwolonych przedmiotów lub broni.

– Jest czysta – stwierdziła. – Może pan ją rozkuć.

– To kajdanki detektywa Malloya – powiedział policjant, wykonując polecenie. – Odda mu je pani? Niedługo tu będzie.

– Nie możemy jej zarejestrować, dopóki ktoś z komisariatu nie potwierdzi na piśmie, że ją nam przekazuje. Nie mógłby pan tego zrobić sam? Byłoby szybciej. Przyniosę panu kawy.

– Wolałbym nie. Po prostu proszę ją zaprowadzić do przejściowej celi. Rejestracja może poczekać. Wie pani, że to zastępczyni prokuratora okręgowego?

– Nie. O cholera. – Spojrzała na Lauren z zainteresowaniem. – Tu? W Boulder? Co zrobiła?

– Tak, tutaj. Wiem tylko, że kogoś postrzeliła. Ściągnęli do komendy co najmniej połowę ludzi. Lepiej niech pani będzie ostrożna.

– Dzięki. W takim razie nie będę jej zabierała do przejściowej celi, tylko poczekam na detektywa Malloya. I zawołam przełożonego. – Przejechała ręką po ubraniu Lauren. – Chce pan to z powrotem? Może się przebrać, zanim pan odjedzie.

– To nie moja sprawa. Proszę załatwić wszystko z detektywem. Ja już jadę. Dobranoc.

Lauren była przerażona.

Znała dobrze więzienie i do tej pory nigdy się nie bała. Pokój, w którym rejestrowano więźniów, znajdował się po drugiej stronie drzwi. Znała go dobrze, znała większość pracowników z biura szeryfa z widzenia, niektórych nawet z nazwiska. Wiedziała, gdzie znajdują się kamery i komputery, znała rozkład przejściowych cel i wiedziała, które drzwi prowadzą do sali sądowej.

Wiedziała, że na zamknięcie w celach jak zwykle czeka kilku drobnych przestępców. Oglądają program jak leci w kolorowym telewizorze zawieszonym wysoko na ścianie, poza ich zasięgiem.

Czuła się tak osamotniona, że chwilami musiała sobie przypominać, żeby oddychać, bo inaczej chybaby umarła.

– Idziemy. Dam pani więzienne ubranie. Mam nadzieję, że lubi pani niebieski.

Lauren przerażała chwila, kiedy będzie musiała wejść do sali rejestracyjnej. Wyobrażała sobie, że wszyscy już tam na nią czekają, wietrząc sensację. Szła z opuszczoną głową, prowadzona przez pracownicę biura szeryfa. Minęły salę rejestracyjną, korytarz. Dotarły do małej szatni z prysznicem. Lauren wyobrażała sobie zaciekawione spojrzenia ludzi w rejestracji, mieszaninę pogardy i litości na ich twarzach. Ciekawa była, czy widział ją również sierżant prowadzący rejestr. Bardzo go lubiła i nie chciała spotkać się z nim w takich okolicznościach.

Znała szatnię. Wiodąc ręką po ścianie, doszła do ławki i usiadła. Chce pani bieliznę? Mamy staniki i majtki. Pozwolę pani zatrzymać buty, bo chyba mają odpowiedni rozmiar.

Lauren, która była wyjątkowo wybredna, jeśli chodzi o bieliznę, tym razem powiedziała „proszę”. Głos miała cichy, zbyt nieśmiały jak na osobę, która potrzebuje bielizny dla dorosłej kobiety.

Po chwili pracownica biura szeryfa rzuciła Lauren na kolana bieliznę i granatowe więzienne ubranie. Gdyby nie kolor i wielkie litery na plecach oznaczające więzienie w Boulder, przypominałoby uniform chirurga.

– Proszę mi powiedzieć, jeśli nie pasuje. Spróbuję znaleźć coś innego. Ale na ogół dobrze oceniam rozmiary. Pracowałam w sklepach z odzieżą w wakacje. Jeżeli chce pani skorzystać z łazienki, lepiej tutaj niż w celi. Radzę skorzystać. Tam nie będzie pani miała tyle prywatności.

Lauren rozpłakała się.

– Jezu, skarbie, nie płacz. Zaprowadzimy cię do izby chorych, żeby zbadała cię Demain. A potem odizolujemy cię najlepiej, jak się da. Nie możemy ryzykować spotkania z czekającymi na oddziale albo w rejestracji. Rozumiesz, o co mi chodzi. Mogą cię rozpoznać. Na pewno niektórych oskarżałaś.

Lauren wiedziała, że korzysta z wyjątkowych przywilejów. Mimo to jednak wszystko było takie okropne.

Czy może być gorzej?

Przypomniała sobie, przez co przechodzi Emma, i wzruszyła ramionami. Pogwałcenie jej wolności i prywatności było niczym w porównaniu z tym, co musiała przeżywać Emma.


Mimo okropnej pogody Erin Rand oglądała miejsce, gdzie strzelano. Jak zawsze najpierw zrobiła to, co najłatwiejsze, żeby zorientować się w sytuacji.

Nasunęła czapkę na czoło, podniosła kołnierz i weszła w śnieg pokrywający obszar starannie odgrodzony taśmą policyjną. Co chwila zatrzymywała się, by dodać jakiś szczegół do szkicu, który usiłowała zrobić.

Jej notatnik jednak już po chwili był mokry, więc zrezygnowała ze szkicowania. Jeszcze raz obeszła ogrodzone miejsce, tym razem z kamerą. Śnieg komplikował wszystko.

Postanowiła, że spróbuje namówić na rozmowę któregoś z sąsiadów. Może ktoś zaprosi ją do środka, żeby mogła się ogrzać.

Przypomniała sobie radę detektywa Purdy’ego i ruszyła do domu stojącego w południowo-wschodnim rogu kwartału. Nad drzwiami frontowymi jeszcze paliła się lampa. Z chodnika do drzwi prowadziły długie schody. Stopnie znikły pod śniegiem i Erin miała wrażenie, że wspina się po zboczu. Czubkiem buta wyczuła pierwszy stopień, chwyciła metalową poręcz i zaczęła się mozolnie wdrapywać.

Zanim dotarła na szczyt, drzwi się otworzyły i miły wysoki głos zawołał:

– Mój Boże, dzielna kobieta! Szybko, moja droga, bo odmrozisz sobie twarz. Wchodź, rozgrzejemy cię.

Wdzięczna za tak serdeczne powitanie, Erin szepnęła:

– Dzięki Ci, Boże. To prawie wynagrodzi mi, że znów musiałam wozić Cozy’ego. – Usta miała sztywne z zimna, ale otrzepując śnieg z ubrania, spróbowała się uśmiechnąć i odezwać.

– Dobry wieczór – powiedziała w końcu. – Jestem Erin Rand, prywatny detektyw. Zechciałaby pani odpowiedzieć na kilka pytań w związku z tym, co się tu dziś wieczorem stało?

– Tak, ale najpierw niech pani wejdzie, moja droga. Nie może pani stać na progu. Proszę, proszę, niech pani wchodzi. I niech się pani nie przejmuje śniegiem na butach. Oni się nie przejmowali.

Erin przyjrzała się zdumiewającej pani domu. Przekroczyła już sześćdziesiątkę, miała na sobie elegancki szlafrok z kaszmiru, srebrne włosy sięgały jej do ramion. Twarz miała szczupłą i bladą, zadziwiająco gładką jak na swój wiek.

Podłoga, na której topił się śnieg z butów Erin, wyłożona była pięknym zielonym marmurem, stolik pod ścianą był niewątpliwie cennym antykiem.

Jednak ten obraz bogactwa i dobrego smaku zakłócały dwie rzeczy. Po pierwsze, niebieskie tęczówki gospodyni pływały w morzu czerwieni.

Po drugie, we wspaniałym domu unosił się silny zapach haszyszu.

– Moja droga, niech pani zostawi tu buty i idzie za mną.

Erin z radością pozbyła się mokrych butów i ruszyła za gospodynią – która wciąż jeszcze się nie przedstawiła – na tył domu. Minęły salon i pokój stołowy urządzone z takim samym smakiem jak hol. Gdy dotarły do zamkniętego pokoju przy końcu korytarza, kobieta położyła palec na ustach.

– Arnold jest tutaj – szepnęła. – Nic nie wie o tym wszystkim.

Erin zaciekawiło, do jakiego gatunku stworzeń może należeć Arnold. Stawiała na grubą świnkę.

Kuchnia, do której gospodyni wprowadziła Erin, nie rozczarowałaby nawet Marthy Stewart. Była przestronna i urocza, ogromne okna rano wpuszczały mnóstwo światła. Obok znajdowała się ośmiokątna weranda.

– Niech pani siada. – Gospodyni wskazała duży okrągły stół przykryty stertą gazet z kilku dni.

– Przepraszam, ale nie dosłyszałam pani nazwiska – powiedziała Erin.

– Mam na imię Lois, moja droga. I zawsze tak było.

– Lois?… – Erin czekała na nazwisko.

Lois uśmiechnęła się. Miała ładne zęby.

– W takim razie witaj. Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczna za gościnność, za to, że mnie zaprosiłaś…

Słysząc słowo „gościnność”, Lois coś mruknęła i podbiegła do kuchenki, jakby sobie przypomniała, że zostawiła coś na ogniu. Sięgnęła po jedną rzecz, dotknęła innej, rozpaczliwie próbując zgromadzić poczęstunek dla gościa. Otwierała drzwiczki szafek, wyjęła mnóstwo rzeczy z lodówki. Erin z otwartymi ustami przyglądała się, jak Lois zastawia tacę jedzeniem.

– Powinnam była przygotować coś wcześniej, ale myślałam, że dziś już nikt nie przyjdzie. Bardzo cię przepraszam. Czy jadasz wieczorem rybę? Niektórzy tego unikają. Ja ostatnio sypiam sama, więc nie ma znaczenia, czy pachnie mi z ust starą karmą dla kotów. – Zatrzymała się i wykonała piękny piruet, żeby stanąć twarzą do Erin, która właśnie zdjęła czapkę i przeczesywała palcami delikatne jasne włosy. Lois spojrzała na nią z aprobatą, położyła ręce na biodrach i leciutko przekrzywiła głowę. – Ładna jesteś – stwierdziła. – Założę się, że prawa strona twojego łóżka nigdy nie zostaje zbyt długo zimna. Ja lubię spać po lewej stronie, a ty? Myślę, że kobiety powinny wybierać lewą stronę. Arnold zawsze uważał, że musi spać bliżej okna. To bez sensu, prawda? Lewa strona dla kobiet, prawa dla mężczyzn. – Przerwała na chwilę, by się nad czymś zastanowić. – Chociaż nie wiem, jak sobie z tym radzą lesbijki. Prawdziwy kłopot. Muszę to przemyśleć. No, ale gdy tak na ciebie patrzę, to, chociaż to nie moja sprawa, lepiej zamiast wędzonego pstrąga poczęstuję cię goudą. Do tego korniszony. Wprawdzie mają dość intensywny zapach, ale nie przykry. Mam cały dzbanek śnieżnej kawy. Ale jeżeli wolisz mrożoną herbatę, zaraz ci ją przygotuję.

Erin nie wiedziała, jak grzecznie odpowiedzieć na monolog Lois. W końcu powiedziała:

– Chętnie napiję się kawy. Kim jest Arnold?

– Ze śmietanką?

– Nie, dziękuję.

– I tak nie ma śmietanki – stwierdziła Lois po przeszukaniu lodówki. – Będziesz musiała dolać mleka. – A potem wyszeptała: – Wszyscy znają mojego Arnolda. Wszyscy. – Jej wzrok pomknął wzdłuż korytarza w stronę drzwi.

– Mieszkam w Boulder od niedawna – skłamała Erin. – Dlaczego wszyscy go znają?

– Z powodu zielonego pasa, moja droga. Mój Arnold znany jest jako „twórca zielonego pasa”. – W głosie Lois słychać było prawdziwą dumę. – Popatrz przez okno. To dzięki niemu okolice Boulder wciąż są takie piękne.

Erin posłusznie spojrzała przez okno, ale zobaczyła tylko biel.

– Naprawdę? Zielony pas był jego pomysłem?

– Tak. On to wymyślił, zorganizował, namawiał, naciskał, aż osiągnął swój cel. Urzeczywistnił swoją wizję.

– Nie wiedziałam. Widocznie stało się to, zanim tu przyjechałam, ale jestem mu szalenie wdzięczna.

– Wszyscy jesteśmy mu wdzięczni, moja droga. Lois postawiła tacę z laki przed gościem. Erin wzięła kawałek pstrąga, położyła na krakersie i ugryzła.

Lois uważnie się jej przyglądała.

– Jednak sypiasz sama, prawda? Tak mi przykro. Ale nie martw się, moja droga, na pewno niedługo kogoś sobie znajdziesz.

– Nie musi ci być przykro. Sypiam sama, bo tak chcę. Dostają propozycje, ale większość z nich nie jest warta tego, żeby wyrzec się wędzonej ryby na kolację.

– Rozumiem – powiedziała Lois.

– Mogłybyśmy porozmawiać o tym, co się tu wydarzyło wieczorem? – Erin miłym uśmiechem próbowała wynagrodzić gospodyni nagłą zmianę tematu.

– Tak, oczywiście – zgodziła się Lois, otwierając szeroko oczy. Erin pomyślała, że wyglądają jak brudne światła hamowania. – Ale nie jesteś z policji, prawda?

– Nie. Jestem prywatnym detektywem.

– Pracujesz dla Emmy?

– Przepraszam, ale nie mogą powiedzieć, kim jest mój klient. Znasz Emmę Spire?

– Pewnie. To moja sąsiadka. Mieszka obok. Nie należę do tych, którzy nie troszczą się o sąsiadów, niezależnie od tego, czy są sławni, czy nie.

Erin nie znała swoich sąsiadów. Pozazdrościła Lois jej stosunku do świata.

– Byłaś w domu przez cały wieczór?

– Przecież nie mogłam zostawić Arnolda samego.

– Arnold źle się czuje?

Lois pokiwała głową.

Erin zorientowała się, że za chwilę znów zboczą z tematu, więc szybko zadała pytanie.

– Zatem byłaś w domu przez cały czas. Co widziałaś?

– W sąsiednim domu czy na ulicy?

– I tu, i tu – sprecyzowała ucieszona Erin. Lois wstała i wzięła Erin za rękę.

– Chodź, coś ci pokażę. To będzie zabawne.

Nadzieja Erin znikła. Może będzie zabawne, pomyślała, chociaż pewnie w niczym nie pomoże. Alternatywą jednak było wyjście w burzę śnieżną i pukanie do innych drzwi, które najprawdopodobniej zatrzasną jej przed nosem wystraszeni, niechętni ludzie.

Pokój, do którego Lois wprowadziła Erin – niecałe cztery na trzy metry – kiedyś musiał być małą sypialnią. Pod koniec lat pięćdziesiątych architekci przeznaczali takie dla dzieci. Jednak dzieci Lois i Arnolda dawno już opuściły dom i Lois przeznaczyła ten pokoik na własne potrzeby.

W całym domu unosił się zapach haszyszu, ale tutaj pachniało jak w palarni. Bob Marley, guru Cozy’ego, czułby się tu jak u siebie.

– To moja pustelnia, prywatna pustelnia. Uwielbiam tkaniny – oświadczyła Lois. – Metry, kilometry tkanin. Arnold nienawidziłby tego pokoju.

Pokój był obwieszony materiałami. Płótno, perkal, lekkie wełny, draperie, makatki w kwiaty, kraty, paski – każdy centymetr ściany pokrywały tkaniny.

– Nie widział go?

– Oprócz kłopotów z nerkami ma również jaskrę. – Lois powiedziała to tak, jakby przypominała Erin coś, o czym powinna od dawna wiedzieć i czego nie wolno jej nigdy zapomnieć. – To takie smutne. Ale gdyby raz zobaczył ten pokój, już nigdy by do niego nie wszedł. Uznałby, że jest tu zbyt kwieciście. On woli bawole skóry i jelenie rogi, takie rzeczy. – Lois westchnęła żałośnie. – Chociaż, prawdę mówiąc, teraz nie ma już żadnych upodobań, jeżeli rozumiesz, o czym mówię.

Erin nie rozumiała, ale uprzejmie się uśmiechnęła.

Przy innej pogodzie, gdyby było widać coś więcej niż biel, z tego pokoju rozciągałby się widok na dzieło Arnolda. Na oknie Lois zgromadziła imponującą kolekcję lornetek, aparatów fotograficznych i kamer.

– Moim hobby jest obserwowanie zwierząt i ptaków żyjących w zielonym pasie. Arnold i ja uważamy, że zbliża się następny atak władz Boulder na otwartą przestrzeń, więc musimy mieć jak najwięcej informacji, żeby móc walczyć. Dlatego rejestruję życie przyrody. Ale siadaj, siadaj proszę.

Erin usiadła w wygodnym, choć może zbyt miękkim fotelu obitym tkaniną w kwiaty. Zauważyła, że odkąd weszły do tego sanktuarium, Lois znacznie się uspokoiła.

– Widziałam to.

– Co takiego? – zdziwiła się Erin.

– Dziś wieczorem. To, co się stało. Mężczyznę, strzał, furgonetkę. Staram się mieć oko na sąsiadów, a zwłaszcza na Emmę. Jest za młoda, żeby mieszkać samotnie w takim wielkim domu, nie sądzisz? To smutna osoba. Jest kobietą, która nigdy nie powinna jeść wieczorem wędzonej ryby. Mogłaby się czegoś od ciebie nauczyć. Może… może nawet mogłybyście zamieszkać razem.

Erin wyczuła, że Lois znów zbacza z tematu.

– Słyszałaś strzał? Czy policja o tym wie? – Dzięki, Samie Purdy, wielkie dzięki, dodała w duchu.

– Oczywiście, że nie. Przecież nie mogłam ich zaprosić do siebie. Moja droga, w tym pokoju palę. Chyba czujesz zapach. Jak mogłabym ich tu zaprosić? Według nich jestem kryminalistką, prawda?

Erin nie odpowiedziała, ale doszła do wniosku, że tej przemiłej damie udało się pogodzić ze przestępczym trybem życia.

– Ale z drugiej strony nie mogłam dopuścić do tego, żeby policja w ogóle nie dowiedziała się o tym, co widziałam. Dałam więc im pewne wskazówki. Są całkiem sprytni, szczególnie ten wysoki. Zrozumieją, co chciałam im powiedzieć.

– Dałaś policji wskazówki? – zdziwiła się Erin.

– Tak. – Lois zapaliła skręta tak nabitego, że wyglądał jak ołówek. – Moja droga, zanim porozmawiamy, może zechcesz się sztachnąć?


Pielęgniarka w więzieniu była czarną trzydziestopięcioletnią kobietą, która zjadła zęby na opiece nad chorymi. Przedtem pracowała w dziecięcym szpitalu onkologicznym. Przez ponad dziesięć lat podawała baseny, tuliła malutkie ciałka, robiła zastrzyki w niemożliwie drobne żyły, ocierała łzy, często również własne. Demain Jones wiedziała, co znaczy cierpienie, i nie miała cierpliwości do więźniów, którzy jęczą bez powodu.

Powitała Lauren półuśmiechem. Zazwyczaj tak właśnie – sceptycznie witała więźniów. Uważała, że najwyżej połowa pacjentów, których jej przyprowadzano, miała powody, by się tu znaleźć, więc każdego nowego obdarzała zaledwie półuśmiechem. Najpierw musiała ustalić, do której połowy się zalicza.

Po tym, jak odeszła ze szpitala onkologicznego, wróciła na studia i zrobiła dyplom asystenta medycznego. Miała więc wszelkie kwalifikacje, by zajmować swoje stanowisko.

Pracownica biura szeryfa usiadła na krześle pod ścianą, a Demain Jones zaczęła badać Lauren. Jednocześnie wypytywała o historię jej choroby. Lauren zaimponowała dokładność pielęgniarki. Na koniec Demain jeszcze raz zbadała oczy Lauren i sprawdziła odruchy, zwłaszcza na podeszwach stóp.

Zerknęła na kobietę pod ścianą i odchyliła się do tyłu, jakby jeszcze raz chciała zajrzeć Lauren w oczy. Patrząc w nie, tym razem już bez lampki, powiedziała spokojnie, ale zatroskanym głosem:

– Kochanie, wiesz, że masz dodatni odruch Babińskiego?

Lauren zamrugała i nic nie powiedziała.

Demain Jones kontynuowała, żeby sprawdzić, jak pacjentka zareaguje. Nie była pewna, czy Lauren jest wobec niej uczciwa:

– Wiesz, co to znaczy?

Lauren wzruszyła ramionami.

– Jedno z dwojga. Albo jesteś największym noworodkiem na świecie, albo cierpisz na poważną chorobę centralnego układu nerwowego.

Lauren nie chciała się poddać. Wolała udawać, że to dla niej nowość. Demain cofnęła się o krok.

– Miałam zamiar dać pozwolenie na przewiezienie cię do szpitala, żeby okulista mógł zbadać twoje zamglone oczy, ale teraz się waham.

Lauren rozpaczliwie chciała wydostać się z więzienia.

– Prawie nic nie widzę – szepnęła.

Pielęgniarka westchnęła.

– Wierzę. Twoje źrenice mają ze sobą tyle samo wspólnego, ile ja i mój były mąż. I nie jesteś w stanie trafić palcem w nos. Nie zdjęłabyś z niego nawet piłki baseballowej.

Lauren skinęła głową zadowolona, że wreszcie ktoś ją rozumie. Demain Jones zniżyła głos, ale Lauren i tak miała wrażenie, że dudni jej w uszach.

– Siostro, nawet nie myśl, żeby mnie oszukać. Nie jesteś dość sprytna. Pięć nocy w tygodniu spędzam, wysłuchując kłamstw, i tylko najlepszym kłamcom czasami udaje się wywieść mnie w pole. Na chwilę. Skarbie, lepiej powiedz uczciwie, do jakiego lekarza mam cię skierować. Bo chyba nie do okulisty?

– Przypuszczam, że powinien mnie zbadać neurolog – wyjąkała Lauren. Zawahała się, czując, że nadarza się okazja. Szybko podjęła decyzję, by przechylić szalę na swoją korzyść. – I urolog.

– Urolog? – zdziwiła się Demain. Tego, że potrzebny jest neurolog, domyśliła się od razu.

Lauren pochyliła się do przodu i szepnęła:

– Nie mogłam zrobić siusiu.

– Czy już zdiagnozowano twoją chorobę?

– Nie – skłamała Lauren. – Na razie trwają badania. Sama pani wie, ile to zajmuje czasu.

– Tak, wiem. Podaj mi nazwiska lekarzy, skarbie.

Lauren musiała przeliterować nazwisko swojego neurologa, doktora Larry’ego Arbuthnota. Podała też nazwisko swojej sąsiadki, doktor Adrienne Arvin, urologa.

Demain już odchodziłaby porozmawiać z pracownicą biura szeryfa, ale zatrzymała się na chwilę.

– Jeżeli się okaże, że kłamiesz, tak cię zdzielę, że na tydzień zamkną nas w tej samej celi, a wtedy pożałujesz, że się urodziłaś.

Lauren nie widziała twarzy pielęgniarki. Jednak gdyby jej wzrok był w porządku, zauważyłaby uśmiech w oczach Demain.


Sierżant z rejestracji musiał rozsądzić spór, który natychmiast wybuchł między pracownicą biura szeryfa a pielęgniarką.

Demain Jones zadzwoniła do domu więziennego lekarza, który o tej porze dawno już smacznie spał. Nie otwierając oczu, udzielił zgody na przewiezienie Lauren do miejskiego szpitala. Demain Jones żądała, żeby Lauren pojechała tam natychmiast, ale pracownica biura szeryfa twierdziła, że skoro aresztantka nie została jeszcze zarejestrowana, decyzja nie leży w gestii okręgu, wobec czego biuro szeryfa nie może jej przewieźć. Przewozem musi się zająć policja w Boulder, która formalnie wciąż decyduje o losie Lauren, albo trzeba ją najpierw zarejestrować w więzieniu. Po rejestracji ktoś z biura szeryfa może zawieźć ją do szpitala. Ponieważ jednak jeszcze nawet nie zaczęto, będzie ją można przewieźć dopiero za jakieś półtorej do dwóch godzin.

Demain Jones twierdziła, że nie może się na to zgodzić. Ona nie wie, na co cierpi Lauren, ale to poważna choroba centralnego układu nerwowego i nie życzy sobie, żeby kryzys nastąpił tu, w więzieniu, w nocy podczas burzy śnieżnej.

Noc dla sierżanta z rejestracji była już i tak wystarczająco ciężka, a tu jeszcze pojawiło się dwoje adwokatów Lauren. Spacerowali teraz nerwowo po pokoju, żądając widzenia ze swoją klientką.

W końcu przyjechał Scott Malloy. Sierżant wyjaśnił mu sytuację i pięć minut później skuta Lauren została umieszczona na tylnym siedzeniu samochodu – tym razem Malloya – i wyruszyła wreszcie do miejskiego szpitala.


Alan Gregory już wcześniej zatelefonował do doktora Larry’ego Arbuthnota do domu i poinformował go o kłopotach Lauren i o jej stanie zdrowia. Lekarz nie był więc zdziwiony, gdy zadzwoniła do niego Demain Jones z więzienia okręgu Boulder i poinformowała, że jedna z jego pacjentek czeka na niego w izbie przyjęć miejskiego szpitala.

Demain już miała zadać pierwsze z wielu pytań, gdy doktor powiedział, że musi natychmiast jechać. Najpierw jednak zamierzał skończyć kochać się z żoną, zanim jego erekcja zniknie do reszty.

Urolog, do której Demain zatelefonowała zaraz potem, była znacznie bardziej podejrzliwa niż doktor Arbuthnot. Adrienne Arvin była sąsiadką Lauren i Alana, przyjaźnili się, ale nigdy nie leczyła Lauren i nie wiedziała, że została ona aresztowana. Gdy Demain zadzwoniła i powiedziała, że w więzieniu przebywa jedna z jej przyjaciółek, która ma kłopoty z pęcherzem, Adrienne od razu zaczęła podejrzewać, że to jakaś skomplikowana gra. Lauren nie była socjopatką i nie umiała zapanować nad Demain Jones. Adrienne jednak była zupełnie innego rodzaju przeciwniczką. Chociaż Demain nie mogła tego wiedzieć, walczyła z wielkiej klasy wojowniczką.

Adrienne wysłuchała całej historii, podziękowała i powiedziała, że zajmie się wszystkim. W jej głosie słychać było mieszaninę znudzenia i irytacji.

– Tak – powtarzała – tak, rozumiem.

Zbyła nalegania Demain, która chciała dowiedzieć się czegoś więcej, mówiąc, że najpierw musi zbadać pacjentkę.

Gdy się rozłączyły, zadzwoniła do Alana. Nie zastała go, zaklęła, powiedziała „niech to szlag!” i zabrała się za ubieranie swojego śpiącego synka, by zabrać go ze sobą do szpitala.

Загрузка...