1

Piątek, 11 października,

19.00, -5,5°C,

burza śnieżna


Jakiś samochód wpełzł w pole widzenia Lauren Crowder. U jej stóp ulica ostro opadała. Na dole reflektory samochodu rzucały dwie smugi światła, rzeźbiąc w śniegu tunele blasku. Gdy wóz się zatrzymał, uznała, że stoi w połowie kwartału po drugiej stronie ulicy.

Początkowo Lauren zamierzała podejść podjazdem, schronić się pod daszkiem nad drzwiami domu Emmy i zaczekać. Ale teraz nie była pewna, czy zdąży tam dojść. Spojrzała uważnie na ulicę, zebrała się w sobie i została tam, gdzie była.

Światła samochodu zamrugały i zgasły. Ze śniegu znikł waniliowy promień. Otworzyły się drzwiczki od strony kierowcy i pod sufitem zapaliła się słaba żaróweczka. Po chwili ona także zgasła. Sylwetki pojazdu i kierowcy zniknęły za zasłoną śniegu.

Lauren wyciągnęła przed siebie na całą długość lewą rękę w rękawiczce, rozsunęła palce i spróbowała je policzyć. Nie mogła. Wystraszyła się. To przez ten śnieg, tłumaczyła sobie. Postarała się skupić wzrok ponad czubkami palców, nad wyciągniętą ręką, na ulicy przed sobą. Nadal nic nie widziała. Mogła się tylko modlić, by udało jej się zobaczyć zbliżającą się postać. Była pewna, że zza zasłony śniegu wkrótce ktoś się wyłoni.

Ktoś przyjdzie skrzywdzić Emmę Spire, a ona nie zdąży podejść śliskim podjazdem.

Zacisnęła palec wskazujący na spuście pistoletu, który trzymała przy boku. Ramię zaczęło boleć ją od ciężaru broni.

Niepokój powoli znikał, tętno zwolniło. Dziwne. Aż dotąd nie była pewna, czy postępuje słusznie, przychodząc tu dziś wieczorem, by bronić Emmy. Nie wiedziała, czy dobrze zrozumiała wiadomość przekazaną przez pocztę głosową.

Teraz jednak musi się skupić na bezpośrednim zagrożeniu. Znów zaczęła wypatrywać postaci, która mogła się pojawić w marznącej śnieżycy. Nasłuchiwała odgłosów zdradzających bliskość intruza.


Tam.

Ciemna plama w morzu bieli. Jak wrak okrętu. Widziała ją tylko przez sekundę. Potem plama zniknęła, jakby połknął ją ocean. To on. Na pewno?

Jak blisko podszedł? Piętnaście metrów? Dwadzieścia? Zawołała głośno, by przekrzyczeć wyjący wiatr:

– Odejdź. Zostaw ją w spokoju. Mam broń.

Wydawało jej się, że mimo łomotu serca usłyszała w odpowiedzi jakiś pomruk. O Boże.

– Mówię poważnie. Odejdź natychmiast. Mam broń. Będę strzelać. Zostaw ją.

Naprawdę potrafiłaby strzelić? Rozpaczliwie pragnęła coś zobaczyć.

Gęsty śnieg zawirował wokół niej, a potem na chwilę w białej kurtynie pojawiła się szczelina. Miała wrażenie, że widzi zastygłą we wściekłym grymasie twarz, maskę w obramowaniu mocno zaciągniętego granatowego kaptura.

Oczy mężczyzny płonęły.

Lauren bała się coraz bardziej. Powietrze było lodowate, uderzało ją w policzki jak kawałki zamarzniętej stali.

Przerażająca maska znowu się pojawiła. Wydało się jej, że widzi otwarte usta, wykrzywione szatańską złością rysy, i tylko czekała, aż widmo się odezwie. Ale zamiast słów usłyszała jęk - zwierzęcy, gardłowy, nieartykułowany.

O Boże.

Cienka szczelina w kurtynie bieli znikła od podmuchu wiatru.

Wiedziona strachem podniosła rękę, prawą, tę, w której trzymała pistolet. Odczekała chwilę, a potem uniosła broń wyżej.

Tak, tyle wystarczy.

Patrzyła i nasłuchiwała.

Zamrugała, żeby strząsnąć śnieg z rzęs.

Niepewnie uniosła lufę jeszcze wyżej. Nic nie widziała. W pewnej chwili wydało jej się, że spostrzegła jasną plamę, a może światło w oddali. Wycelowała w tamtym kierunku.

Tak, teraz celuje dostatecznie wysoko.

Była przerażona. Miała ściśnięte gardło.

Nagle usłyszała echo wystrzału, na śniegu zabłysł ogień. Zupełnie jak światło świec tańczące po fasetach rżniętego szkła. Huk wystrzału wystraszył ją jeszcze bardziej.

Broń w jej ręku odskoczyła i Lauren zdała sobie sprawę, że to ona strzeliła. Czy celowała dostatecznie wysoko?


W uszach jej brzęczało, jakby dopadł ją rój pszczół. Płatki śniegu syczały na gorącej lufie pistoletu.

Wciąż padało, ale poza tym wokół panował spokój. Wiatr zamarł, ucichło jego piekielne wycie.

Nie opuściła ręki z pistoletem, podtrzymała ją drugą. Jeszcze raz skupiła wzrok na drodze przed sobą. Nie zobaczyła nikogo. Zdjęła palec z bezpiecznika i nie zginając łokcia, opuszczała broń, aż wylot lufy znów zaczął mierzyć w podjazd domu Emmy.

Uważnie obserwowała miejsce, w które przed chwilą celowała, wypatrując niebezpieczeństwa, ale oprócz miliardów białych płatków spadających z nieba nic się tam nie poruszało.

Stała tak w ciężkim płaszczu, oparta o ceglany filar na końcu podjazdu, i wyobrażała sobie, że jest gargulcem broniącym przyjaciółkę przed złem.

Zastanawiała się, czy ta przypominająca maskę twarz naprawdę należała do człowieka, który groził Emmie. Może wystraszył się i uciekł? O Boże, oby tak było. Jednak w głębi duszy wiedziała, że nie odjechał. Drzwiczki samochodu nie trzasnęły ponownie. Nie słyszała też warkotu silnika.

Gdzie on jest?

Zdecydowała, że wróci do pierwotnego planu, wykorzysta przewagę, jaką daje stanowisko na wzniesieniu. Nie wypuszczając pistoletu z ręki, ruszyła w górę stromym podjazdem. Szła wolno, ostrożnie stawiając stopy, bo skórzane podeszwy butów mocno się ślizgały.

Nagle drogę u stóp wzgórza oświetliły reflektory samochodu. Nie zwróciła na to uwagi, póki samochód nie zatrzymał się gdzieś pośrodku ulicy.

Usłyszała, jak drzwiczki otwierają się i sekundę później zamykają. Samochód przejechał piętnaście, może dwadzieścia metrów – śnieg chwilami zasłaniał światła, więc trudno było to ocenić – a potem zawrócił. Drzwiczki znów się otworzyły i tym razem pozostały uchylone. Pod sufitem zapaliła się żarówka. Ale Lauren widziała tylko rozmazane plamy bieli i czerni.

W końcu samochód ruszył tyłem, dotarł do końca kwartału, znów zawrócił i odjechał. Lauren pomyślała, że kierowca musiał się zgubić albo w tej śnieżycy nie znalazł domu, którego szukał.

Niecałe pięć minut później, błyskając niebieskimi i czerwonymi światłami, zza zakrętu wypadł radiowóz i zwolnił u stóp wzgórza. Lauren usiłowała coś zobaczyć przez śnieg.

Radiowóz zatrzymał się pośrodku ulicy. Światło jego bocznych reflektorów mieszało się z odbitym od śniegu blaskiem. Migacze na dachu nadal się kręciły, zalewając całą scenę krwawą poświatą.

Lauren usłyszała trzask drzwiczek, męskie głosy i niewyraźny pomruk policyjnego radia. Na chwilę zapomniała o mężczyźnie, który być może zamierzał zaatakować Emmę. Przede wszystkim musi się dowiedzieć, po co przyjechała tu policja i dlaczego właśnie teraz.

Czy ktoś zdążył już ich zawiadomić, że słyszał strzały?

Zza białej kurtyny, którą regularnie przeszywały ostre smugi światła, dobiegł ją podniecony młody głos:

– Lane, mieli rację! Cholera, tu leży człowiek! Wezwijcie karetkę! Szybko! Chyba źle z nim. Przynieście jakiś koc!

– Coś podobnego! Niech to szlag! – odkrzyknął Lane.


Lauren nie czuła już palców u stóp. Przestępowała z nogi na nogę, usiłując przywrócić krążenie krwi. Musi się dowiedzieć, co czy raczej kogo policjanci znaleźli na ulicy. Zdawała sobie jednak sprawę, że kryje się w cieniu domu, który nie jest jej domem, włóczy się po spokojnej dzielnicy i ma przy sobie broń, z której przed chwilą strzelała.

Miała rację. To nie będzie dobrze wyglądało w oczach policjanta próbującego zrozumieć, dlaczego w tej śnieżycy na środku ulicy leży człowiek, który potrzebuje natychmiastowej pomocy.

Zadrżała. Nie wiedziała, czy z zimna, czy ze strachu. Chociaż nic już nie widziała, spróbowała wyobrazić sobie ulicę, zbocze wzgórza, zakręt drogi.

Powtarzała sobie, że celowała dostatecznie wysoko. Na pewno dostatecznie wysoko.


Ślizgając się po jezdni, przyjechała karetka. Jęk syreny wdarł się w cichą noc. Pojawiły się jeszcze dwa radiowozy. W pobliskich domach zapaliły się światła, we frontowych oknach. Kilku odważnych wyszło nawet na próg, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Całe to zamieszanie na ulicy sprawiło, że Lauren poczuła ulgę. Nie wyobrażała sobie, żeby mężczyzna, który zagrażał Emmie, wciąż był w okolicy teraz, gdy pojawiło się tu pełno policji. Tej nocy nie musi już dłużej stać na straży. Pójdzie do Emmy i razem zastanowią się, co robić dalej.

Ale zanim zdążyła się ruszyć, w kłębach śniegu pojawił się prześwit i wydało się jej, że wśród bieli widzi wielki kształt w miejscu, gdzie prześladowca Emmy mógł zostawić swój samochód.

Jeżeli samochód jeszcze tu jest, on też musi być gdzieś w pobliżu.

Tylko gdzie?


Sanitariusze wybiegli z karetki i pochylili się nad mężczyzną leżącym na jezdni. Dwaj mundurowi policjanci trzymali nad nimi parasole. Raptem we wściekłym podmuchu śnieg zawirował i wygiął parasole.

Jeden z sanitariuszy coś powiedział, ale Lauren nie dosłyszała jego słów.

– Co mówiłeś? – zawołał jakiś głęboki baryton. Po chwili ten sam mężczyzna krzyknął: – Co on mówił? Słyszeliście?

Wiatr zmienił kierunek i następne słowa rzucił Lauren prosto w twarz:

– Mówiłem, że chyba do niego strzelano. Wygląda na to, że ma ranę postrzałową, nisko, po prawej stronie, tuż przy kręgosłupie. Musimy go szybko stąd zabrać. Ciśnienie gwałtownie spada. Chyba umiera.

Sens słów docierał do Lauren powoli. Strzelano do niego…

Podniosła rękę i z obrzydzeniem spojrzała na pistolet, który ściskała kurczowo. Nie mogła uwierzyć w to, co zrobiła.

– O Boże – powiedziała na głos. – Zastrzeliłam go.


Z północnego wschodu nadciągnęła nowa śnieżyca. Kryjąc się w gęstym białym tumanie, Lauren schodziła podjazdem Emmy w kierunku chodnika przed sąsiednim domem.

Będzie musiała powiedzieć policjantom, że to ona strzelała. Zastanawiała się tylko, czy zrobić to od razu tutaj, czy dopiero w komisariacie. A może w swoim biurze? Jeżeli zrobi to u siebie, w Biurze Prokuratora Okręgowego w Boulder, może liczyć na pomoc kolegów. Jednak cokolwiek postanowi, nie wolno jej mieszać w sprawę Emmy. Stawka jest zbyt wysoka.

Policja nie może się dowiedzieć, co robiła tutaj dziś wieczorem. Jeśli się dowie, Emma Spire już jest martwa.


Rannego mężczyznę położono na noszach i wniesiono do karetki. Ambulans natychmiast odjechał.

Lauren podjęła decyzję. Zeszła na jezdnię, podeszła do najbliżej stojącego policjanta i delikatnie dotknęła jego ramienia.

– Proszę pana.

Odwrócił się, ale nie spojrzał na nią. Jego czarna czapka była całkowicie pokryta śniegiem, wąsy miał sztywne od mrozu, ciekło mu z nosa.

– Co znowu? – warknął.

– Proszę pana – powtórzyła.

Wreszcie spojrzał na Lauren. Przekrzywiła głowę i wtedy chyba go rozpoznała. Musiała widywać go w sądzie albo w komisariacie, ale nie pamiętała, jak się nazywa.

– Jestem Lauren Crowder, zastępczyni prokuratora okręgowego w Boulder.

– Do diabła, szybko się pani zjawiła! – Był zdziwiony. – Kto panią wezwał? Jeszcze żaden detektyw nie zdążył tu dotrzeć.

– Byłam w pobliżu. Sprawy osobiste – wyjaśniła. – Zobaczyłam, co się tu dzieje, i pomyślałam, że może będę mogła w czymś pomóc.

– Dobrze. Przyda się nam każda pomoc. Co za bajzel! Już rano czułem, że łapie mnie grypa. Jak postoję tutaj jeszcze trochę jak jakiś niedźwiedź polarny, na pewno się rozłożę. – Jego głos zmiękł. Zobaczył, że kobieta, z którą rozmawia, jest ładna. Wziął ją pod łokieć. – Schowajmy się w radiowozie. Tam mi pani powie, jak mi może pani pomóc.

– Zgoda. – Lauren nie widziała dobrze, gdzie policjant patrzy, ale czuła, że taksuje ją wzrokiem i zamierza z nią poflirtować. Może będzie mogła od niego coś wyciągnąć. Nagle dotarło do niej, jak bardzo zmarzła – mówienie przychodziło jej z trudem.

Policjant krzyknął do partnera, że idzie do samochodu, a potem, ciągle trzymając Lauren pod łokieć, zaprowadził ją do najbliższego radiowozu. Otrzepał ubranie ze śniegu, wsunął się na miejsce kierowcy i poprosiłby usiadła na fotelu pasażera.

Ostrożnie obeszła samochód. Silnik pracował, w środku było ciepło. Policjant głośno wydmuchał nos.

– Więc wie pani coś o tym, co się tu wydarzyło?

Lauren zostało na tyle instynktu samozachowawczego, by zapytać:

– A co do tej pory odkryliście, policjancie…

– Riske. Lane Riske. Wymawia się, jakby było „y”, chociaż nie ma. O Jezu, nie znoszę, jak mi zamarzają wąsy. Trudno wtedy mówić i czuję się, jakbym miał zaraz pęknąć. Już mówię, co odkryłem. – Z naciskiem wymówił słowo „odkryłem”.

Ktoś zawiadomił mnie, że na jezdni leży ciało. Facet dzwonił pod dziewięćset jedenaście z telefonu komórkowego. W pierwszej chwili pomyślałem, że to żart, może jakieś dzieciaki się wygłupiają albo ktoś z Denver, bo to nie jest dzielnica, w której znajduje się ciała na środku jezdni ani zresztą nigdzie indziej. Doszedłem do wniosku, że pewnie komuś zależy, żebyśmy ruszyli dupy, przepraszam za język, żebyśmy musieli w śnieżycy wdrapać się na to śliskie zbocze. Wie pani, jak to jest.

W miarę, jak mówił, stawał się coraz bardziej świadom tego, że siedzi obok bardzo atrakcyjnej kobiety, i jego ożywienie rosło.

– Więc Loutis i ja dotarliśmy tu – to był prawdziwy slalom – i ledwo wyhamowaliśmy przed wielką kupą śniegu. Mogło to być ciało, ale raczej zwyczajna zaspa. Albo zdechły jeleń. Kazałem Loutisowi wysiąść i sprawdzić. Niech mnie diabli, jeżeli to nie było ciało. Facet wyglądał, jakby zaraz miał umrzeć. Na śniegu na jego nogach widać było ślady opon. Przykryliśmy go, czym się dało, i wezwaliśmy karetkę. Przyjechała bardzo szybko. Sanitariusze powiedzieli, że facet ma ranę postrzałową. Tylko tyle wiem. W czym więc może mi pani pomóc?

Lauren zastanawiała się, czy zachowanie policjanta ma jakikolwiek wpływ na jej sytuację, doszła jednak do wniosku, że to nie ma znaczenia.

– Proszę sięgnąć do kieszeni mojego płaszcza z pana strony – powiedziała. – Będę trzymała ręce tak, żeby pan je widział. Znajdzie pan tam pistolet, dziewięciomilimetrowego glocka, w którym brakuje jednej kuli. Strzelałam z niego dziś wieczorem, ale pistolet jest zabezpieczony.

Osłupiały Riske wpatrywał się w kieszeń płaszcza Lauren. Nie sięgnął po pistolet. W ogóle się nie poruszył. W końcu wykrztusił:

– Mówiła pani, że jak się pani nazywa? Ma pani jakiś dowód tożsamości?

Lauren zostawiła torebkę w swoim samochodzie. A samochód stał koło domu Emmy. Nie zamierzała mu tego mówić.

– Nie przy sobie. Nazywam się Lauren Crowder. Jestem zastępczynią prokuratora okręgowego w Boulder. Na pewno widział mnie pan w sądzie.

– Rzeczywiście pani twarz wydaje mi się znajoma. Naprawdę ma pani w kieszeni pistolet?

– Tak.

– Strzelała pani do tego faceta, którego znaleźliśmy na ulicy? Nie była pewna, jak odpowiedzieć na to pytanie.

– Nie wiem, czy do niego – odparła w końcu.

– Ale strzelała pani?

– Tak.

Riske chwilę się jej przyglądał, zanim znów się odezwał.

– Proszę pochylić się do przodu i położyć obie ręce na desce rozdzielczej. Teraz wyjmę pistolet z pani kieszeni.

Zrobiła to, co kazał.

Spróbował sięgając do jej kieszeni, ale miał za grube rękawice. Zębami ściągnął jedną i w końcu udało mu się wyciągnąć pistolet. Trzymał glocka G26 za rękojeść tylko palcem wskazującym i kciukiem.

– Muszę prosić, żeby się pani przesiadła na tył. Ja pójdę się rozejrzeć, co się tu właściwie stało. Mam nadzieję, że pani rozumie.

– Tak – odparła.

Nie chciała się przesiadać. Tylne siedzenia radiowozu były dla niej jak przedsionek celi. Jak droga prowadząca tylko w jedną stronę, na której nie chciała się znaleźć.

Gdy się tam przesiądzie, straci kontrolę nad swoim życiem.

– Założę pani kajdanki – oznajmił Riske. – To zwykłe środki ostrożności. Rozumie pani, czemu muszę to zrobić?

Chciała się z nim spierać, powiedzieć, że kajdanki nie są potrzebne. W końcu jest zastępczynią prokuratora, więc nie trzeba jej skuwać. Ale wiedziała, że nie warto protestować. Wyciągnęła ręce. Riske założył jej kajdanki luźno, z przodu, nie z tyłu, sięgnął przed nią i otworzył drzwiczki pasażera. Obszedł radiowóz, otworzył tylne drzwi. Gdy nachylała się, by wsiąść, poczuła, jak kładzie jej rękę na głowie, żeby się nie uderzyła.

Rozpłakała się. Ręka na głowie była kroplą, która przepełniła czarę.

Znalazła się w prawdziwych kłopotach.

Tak bardzo chciała zadzwonić do męża i powiedzieć mu, że będzie później, niż zapowiadała.


Siedziała sama w ciepłym samochodzie jakieś pięć minut. Próbowała powstrzymać łzy. Nie będę płakać, nie będę płakać, powtarzała sobie. Gruba warstwa śniegu pokryła szyby, przestrzeń skurczyła się. Tylne siedzenia wykonano z twardego plastiku. Nie było klamki, żeby otworzyć drzwi, nie można też było opuścić szyby. Ciepło, które powitała z taką radością, teraz ją przytłaczało. Niezręcznie ściągnęła rękawiczki i położyła je na kolanach. Rozpięła gruby płaszcz, zdjęła ciepłą czapkę. Zmarznięte stopy, które stopniowo się rozgrzewały, zaczęły ją boleć.

Riske wrócił i usiadł z przodu. Jego głos stwardniał, mówiąc, nie patrzył Lauren w oczy.

– Kazano mi wziąć pani rękawiczki. Miała je pani na rękach w chwili, gdy pani strzelała?

– Tak – odparła i natychmiast pomyślała, że może nie powinna była udzielać odpowiedzi.

– Proszę mi je dać.

Policjant włożył rękę w szparę w metalowej przegrodzie oddzielającej przednie siedzenia od tylnych. Lauren podniosła rękawiczki z kolan, wymacała otwór i podała mu je.

– Czapkę też poproszę.

Musiała ją mocno zwinąć, żeby dała się przepchnąć przez otwór.

– Gdzie pani stała, strzelając?

Próbowała coś zobaczyć przez okno, ale widziała tylko biel.

– Nie jestem pewna. W tej śnieżycy wszystko wygląda inaczej.

– Na dworze czy w domu?

– Na dworze.

– Gdzieś tutaj? W pobliżu?

– Tak.

– Przy tych domach?

– Chyba tak.

– Na ulicy czy na czyimś podwórzu?

– Nie jestem pewna.

– Nie pamięta pani, gdzie to było?

– Niezbyt dokładnie. Paliło się światło.

– Światło? Jakie światło? Strzeliła pani do światła? Nie odpowiedziała.

– Może pani podać odległość w przybliżeniu?

– Mało widziałam. Przecież pan wie, jak jest na zewnątrz.

– Kiedy mniej więcej pani strzelała?

– Tego też nie wiem na pewno.

– Proszę się zastanowić.

– W ciągu ostatniej godziny. Chyba. Tak przypuszczam. – Lauren była pewna, że sąsiedzi Emmy musieli słyszeć strzał i podadzą dokładny czas. Nie ma sensu kłamać. Nie ma też sensu ułatwiać policji zadania.

Boże, zaczynam rozumować jak przestępca.

– Pani Crowder, dlaczego pani strzelała?

– To bardzo skomplikowana sprawa.

– Co to znaczy?

– Jestem aresztowana?

– A powinienem panią aresztować?

– Tak czy nie?

– Na razie kazano mi zatrzymać panią jako świadka w sprawie napaści pierwszego stopnia i być może usiłowania zabójstwa. A sądząc po tym, jak ten biedak wyglądał, gdy wnosiliśmy go do karetki, może nawet w sprawie morderstwa.

Otworzyły się przednie drzwiczki po stronie pasażera i do samochodu wsiadł detektyw Scott Malloy. Nie można powiedzieć, by zrobił to zręcznie. Cały był zaśnieżony i poruszał się tak, jakby miał zamarznięte stawy.

– Cześć, Lauren, cześć Lane. Możesz nas zostawić na chwilę? Zobaczę, czy uda mi się zrozumieć, o co tu chodzi. – Zachowywał się uprzejmie, mówił normalnym tonem.

– Witaj, Scott – z wysiłkiem powiedziała Lauren. Nie dodała jednak: „miło cię widzieć”.

Riske zawahał się. Wskazał papierową torbę leżącą na podłodze.

– To rzeczy, o które prosiłeś. I broń. – Otworzył drzwiczki i wysiadł z radiowozu.

Przez ostatnie lata, odkąd Scott Malloy awansował na detektywa, Lauren prowadziła razem z nim wiele spraw. Nie byli dobrymi przyjaciółmi, ale nie czuli też wobec siebie wrogości. Lauren uważała, że Malloy gra uczciwie, starannie zbiera informacje, a jego dochodzenia były tak dobrze udokumentowane, że Biuro Prokuratora Okręgowego nigdy się nie ośmieszyło.

Natomiast dla Malloya Lauren była prokurator, która traktuje policję serio. Może nie żywiła do policji takiej sympatii jak niektórzy jej koledzy, ale postępowała uczciwie. Malloy wiedział też, że z powodu Browniego kilku policjantów, wśród nich nawet jeden czy dwóch detektywów, jej nie ufa.

Nie był ubrany dość ciepło jak na taką pogodę. Miał półbuty na gumowej podeszwie, w których zawsze chodził do pracy, i cienki nylonowy skafander na sportowej kurtce – ubiór odpowiedni raczej na babie lato niż na wczesnozimową śnieżycę.

– Ale ziąb! Cały zesztywniałem. W taką pogodę nie powinno się pozwalać dzieciom grać w futbol. Nienawidzę siedzieć w radiowozie.

Lauren nie odpowiedziała.

Ton głosu zmienił się, gdy przeszedł do rzeczy.

– To niesamowite, że tak tu sobie siedzimy, a ty masz ręce skute kajdankami. Co się stało? Mówili mi, że strzelałaś. To prawda?

Odkąd Scott wsiadł do radiowozu, Lauren zastanawiała się, co mu powiedzieć.

– Scott, ja nie strzelałam do żadnego człowieka.

Skrzywił się i cicho jęknął. Ciekawe, czy zabolała go stara futbolowa kontuzja, czy też jej słowa.

– Po pierwsze – powiedział – ktoś został postrzelony na środku tej ulicy. Po drugie, Riske twierdzi, że strzelałaś z broni palnej. Prawdę powiedziawszy, uznałbym za nieprawdopodobny zbieg okoliczności, gdyby te dwa wydarzenia nie były ze sobą powiązane. To nie Waszyngton ani Los Angeles. Może postrzeliłaś go przypadkiem?

– Może. Jeżeli rzeczywiście kogoś postrzeliłam.

Scott Malloy popatrzył na Lauren ze zdziwieniem. Nie spodziewał się, że będzie mówiła jak prawnik.

– Co tu w ogóle robiłaś w taką pogodę? Odwiedzałaś kogoś? Przecież nie mieszkasz w tej dzielnicy, prawda? Wydawało mi się, że macie z mężem dom we wschodniej części miasta.

– To prawda. – Potwierdzenie, że rzeczywiście tam mieszka, nie mogło jej zaszkodzić. – W Spanish Hill.

– Ale byłaś tu i miałaś przy sobie broń? To pytanie pozostało bez odpowiedzi.

– Glock, którego dałaś Riske’owi, jest twój?

– Tak.

– Oczywiście masz pozwolenie?

– Tak. Możesz to sprawdzić w biurze szeryfa.

– Czy ktoś ci groził?

– Ostatnio nie. Ale jakiś czas temu rodzina faceta, którego zamknęłam, groziła mi. Wtedy dostałam pozwolenie na broń.

Malloy był zdumiony tym, jak rozwija się rozmowa. Lauren była ostrożna, zachowywała dystans. Gdy dowiedział się, że Lauren Crowder, zastępczyni prokuratora okręgowego, jest zamieszana w strzelaninę, miał nadzieję, że potrafi to rozsądnie wyjaśnić. Nawet gdyby wydarzyło się coś, co rzuciłoby złe światło na nią samą i biuro prokuratora, mógłby przynajmniej zamknąć sprawę i wrócić do domu, trochę się przespać i zjeść śniadanie z rodziną.

Tymczasem Lauren nie wyjaśniła niczego. To go niepokoiło. Ta sprawa mogła się skończyć orzeczeniem kary śmierci, a pani zastępczyni prokuratora zachowuje się, jakby była winna. Tego się nie spodziewał.

– Powiesz mi, co się stało? Dlaczego strzelałaś?

Lauren milczała.

– Byłaś w niebezpieczeństwie? O to chodzi? Ten facet cię zaatakował? Próbował zgwałcić? Ukraść samochód? Chciał cię obrabować? Lauren, powiedz coś, żebym mógł zdjąć kajdanki i odwieźć cię do domu do męża.

Lauren rozumiała, że Malloy podpowiedział jej najrozmaitsze okoliczności uniewinniające. Nie zapomni tego gestu. Ale Malloy jest również policjantem, który próbuje zmusić ją do zeznań. O tym też musi pamiętać.

– Nie, niezupełnie. Nikt mnie nie zaatakował. Bałam się, ale…

– Bałaś się? Czego? Może czułaś, że musisz się bronić? – Malloy nie mógł uwierzyć, że to mówi. Wręczał jej bilet powrotny do domu.

Ale Lauren go nie chciała.

– Nie wiem dokładnie. Wszystko stało się tak szybko. Sypał śnieg. Jestem bardzo zmęczona. – Spojrzała na swoje kolana i dodała, ważąc słowa: – Scott, czy mogę wrócić do domu?

To nie była naiwna prośba. Pytała go, czy on jako funkcjonariusz policji ogranicza jej wolność. Jeżeli zabroni jej wysiąść z radiowozu, będzie to znaczyło, że jest już aresztowana.

Malloy strzelił palcami.

– Po tym, co mi powiedziałaś, nie mogę cię puścić. Sama o tym wiesz. Prokurator by mnie zabił, gdybym to zrobił. – Zdobył się na żart, żeby rozładować napięcie.

Lauren nie doceniła żartu.

– Więc jestem aresztowana?

Scott Malloy zastanowił się nad konsekwencjami tego, co zaraz powie.

– Lauren, nie udzieliłaś mi żadnej pomocy. A bardzo by mi się przydała.

– Przepraszam.

Malloy przełknął ślinę, pokręcił radiem, żeby czymś zająć ręce.

– Jestem w kropce. Czy mogłabyś mi dać jakąś choćby najmniejszą wskazówkę? Bo to, co usłyszałem do tej pory, niezbyt mi się podoba.

– Scott, naprawdę mi przykro.

Poprawił się na siedzeniu, wciągnął powietrze i wypuścił, patrząc, czy jego oddech zamienia się w parę.

– Na pewno nie chcesz mi nic powiedzieć? Wiesz, co to dla ciebie oznacza?

– Tak. Myślę, że tak będzie najlepiej.

Chwilę przyglądał się płatkom śniegu opadającym na szybę.

– No dobrze. Skoro tak stawiasz sprawę, to obawiam się, że jesteś aresztowana.

– Jeżeli jestem aresztowana – oznajmiła Lauren, próbując zachować spokój – to zanim zacznę odpowiadać na dalsze pytania, chcę porozmawiać z adwokatem.

Do tej pory Scott unikał jej wzroku, ale teraz odwrócił się, żeby spojrzeć jej w oczy. Czuł się zdradzony.

– Chcesz adwokata? Jesteś pewna? Zupełnie pewna?

Lauren wiedziała, o co mu chodzi, ale Scott na wszelki wypadek wyjaśnił jej to.

– To wszystko zmienia, rozumiesz, prawda? Obecność prawników wszystko zmienia. Tryby zaczynają się obracać i potem trudno zatrzymać maszynę. Sama wiesz najlepiej, co się dzieje, kiedy pokaże się prawnik. Nie muszę ci tego mówić. Lauren, załatwmy sprawę tutaj. Tylko ty i ja. Nie potrzebujemy adwokatów.

– Scott, wiem, co robię. I wiem, że moje żądanie wszystko zmienia.

– Zastanów się jeszcze. Porozmawiaj ze mną – poprosił ją Scott, chociaż jednocześnie był zły. Powinna mu powiedzieć. Przecież zna prawo i rozumie różnicę. Zna reguły.

– Scott, zdecydowałam się już. Powołuję się na zasadę Edwarda. – Zasada Edwarda została ustanowiona orzeczeniem Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Zgodnie z nią, odkąd zatrzymany wyraźnie zażądał adwokata, nie wolno go było dalej przesłuchiwać.

Malloy nie chciał wierzyć własnym uszom. Tylko cholerna prawniczka mogła w ten sposób domagać się swoich praw.

Sięgnął do kieszeni po kartę. Ufał swojej pamięci i mógł bez trudu wyrecytować formułkę nazywaną „Miranda”. Jednak tym razem chciał, żeby wszystko odbyło się idealnie.

– Masz prawo zachować milczenie, a wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie…


Na początku policjanci byli dla Lauren bardzo serdeczni. Wszystko się zmieniło, gdy dowiedzieli się, że zażądała adwokata. Malloy ostrzegł ją, że tak będzie. Sama zresztą o tym wiedziała.

Ci, z którymi utrzymywała przyjacielskie stosunki, w tej sytuacji nie mogli dłużej zachowywać się wobec niej przyjaźnie.

A wrogowie wreszcie mieli okazję otwarcie pokazać, co o niej myślą.

Jeżeli prosisz o adwokata, jesteś winny. W tę zasadę wierzą wszyscy policjanci. – Oczywiście zdarzają się wyjątki – powiedział jej kiedyś Sam Purdy. – Ale tylko potwierdzają regułę.

Nie sprzeczała się z nim. Wtedy była prokuratorem, a nie aresztantką. Osobą podejrzaną o ciężkie przestępstwo.

Śnieżyca na zewnątrz była cieplejsza niż ziąb, który poczuła, gdy dotarli wreszcie do komisariatu.


Musiała prosić trzy razy, zanim wreszcie pozwolono jej zadzwonić do męża. Telefonując z pokoju detektywów, nie wiedziała, która jest godzina, bo wcześniej odebrano jej zegarek.

Alan jednak wiedział. Gdy rozległ się dzwonek telefonu, zegar na kuchence mikrofalowej w kuchni wskazywał dwudziestą pięćdziesiąt cztery.

On także wrócił do domu później, niż zapowiadał. Czekając na Lauren, która powinna zaraz przyjść, wziął prysznic, dał psu jeść i zaczął robić kolację. Ale Lauren nie wracała, zaczął się więc niepokoić. Co chwila patrzył na podjazd, bez skutku dzwonił do niej na pager i próbował się z nią skontaktować przez telefon komórkowy.

Spytał psa, czy wie, dlaczego jego pani się spóźnia. Emily, wielki owczarek belgijski, spojrzała na niego z nadzieją, że pan proponuje jej spacer. Alan próbował tłumaczyć sobie, że Lauren utknęła gdzieś na zasypanej drodze. Jednak biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dni, obawiał się, że to nie burza śnieżna ją zatrzymała.

Z wielkiego garnka, w którym nastawił wodę na makaron, już od pół godziny wydobywały się kłęby pary.


– Halo, to ja! – krzyknęła Lauren tak, jakby brakowało jej tchu.

Jej ton zaalarmował Alana. Już wiedział, że zdarzyło się coś złego.

– Cześć – odpowiedział, starając się nie okazać zdenerwowania. – Co się stało? Jesteś mocno spóźniona. To z powodu śnieżycy?

– O Boże, Alan, mam kłopoty. Może nawet poważne kłopoty. Ale nie przez śnieg. Możesz przyjechać do miasta?

Odstawił kieliszek z winem zbyt blisko krawędzi stołu. Wyciągnął rękę i przesunął go dalej.

– Dobrze się czujesz? Co się stało?

– Nie, nic mi… no dobrze, nie najlepiej. Ale nie jestem ranna… Słuchaj uważnie. Nie pozwolą mi zbyt długo rozmawiać.

– Oczywiście. Kto ci nie pozwoli rozmawiać? Co, do diabła, się dzieje?

– Zanim wyjedziesz z domu, musisz się skontaktować z Casey Sparrow. Zdaje się, że mam jej numer w…

Całe opanowanie Alana znikło.

– Znam jej numer. Jezu, dlaczego potrzebujesz Casey? – Alan Gregory był psychologiem klinicznym, a Casey Sparrow współpracowała z nim kiedyś jako opiekunka ad litem jednego z jego młodych pacjentów.

Mam kłopoty, eee… natury prawnej. To bardzo ważne, żebyś natychmiast z nią porozmawiał.

– Jakie kłopoty? Czy to ma związek z twoją pracą? Dlaczego potrzebujesz Casey?

Ale właściwie już wiedział, o co chodzi. W końcu po co człowiekowi adwokat specjalizujący się w sprawach karnych.

– Jestem w komisariacie. Zatrzymano mnie, żeby mnie przesłuchać… Chodzi o strzał z pistoletu. Dopiero teraz pozwolili mi zadzwonić. Obawiam się, że bez pomocy się stąd nie wydostanę. Potrzebuję Casey. Policjanci traktują mnie bardzo ostro, postępują ściśle według regulaminu. Wszystko to jest dość skomplikowane.

Strzał? – Przerażony i zdziwiony Alan nie wiedział, co powiedzieć. Przed oczami stanęły mu wydarzenia ostatnich kilku dni. Wszystko zaczęło się od strzelaniny i wygląda na to, że na niej też się skończy. Czuł pustkę w głowie.

– Jesteś aresztowana? – spytał po kilku sekundach, które ciągnęły się w nieskończoność.

– Formalnie, tak.

Uderzyło go, że żona, która zawsze wyrażała się tak precyzyjnie, tym razem mówi bardzo ogólnikowo.

Zmusił się, by słuchać uważnie tak jak podczas rozmów z pacjentami. Spokojnie, Alan, spokojnie. Wysłuchaj jej. Na pewno powie ci wszystko, co powinieneś wiedzieć.

– Co się stało, Lauren?

– To nie jest dobra pora. Może będziemy mogli porozmawiać później.

– Boisz się, że ktoś podsłuchuje?

– Tak, to całkiem możliwe.

– Nie mogę uwierzyć.

– Policja utrzymuje, że strzelałam do człowieka. Z prawnego punktu widzenia moje położenie jest rozpaczliwe – powiedziała.

Alan odgadł, że to, że strzelała, nie podlega dyskusji. Nie to Lauren chce ukryć przed kimś, kto być może teraz ich słucha.

– Myślą, że kogoś zastrzeliłaś?

– Tak.

– A zrobiłaś to? Nie odpowiedziała.

– Lauren, przecież ty nie masz pistoletu. Znowu cisza.

– Masz?

– Kochanie, nie teraz.

Pomyślał o piorunie, który uderza dwa razy w to samo miejsce.

– Nie możesz mi powiedzieć, o co chodzi, tak?

– Tak.

– Czy ten człowiek umarł?

– Jeszcze nie. Ale podobno jest w stanie krytycznym. Mówią, że chyba nie przeżyje. Nie wiem, czy mogę im wierzyć.

Alan głośno przełknął ślinę. Jego żona, zastępczyni prokuratora, nie wie, czy może wierzyć policji? Jezu!

– Czy on cię zaatakował? Coś ci zrobił?

Szykuje się paskudna noc, pomyślał. Lauren, do diabła, dlaczego miałaś przy sobie broń?

– Nie. To nie było tak. Nawet się do mnie nie zbliżył. To wcale nie było tak. Gdy upadł, znajdował się pół kwartału ode mnie.

Alan doszedł do wniosku, że Lauren potwierdza podstawowe fakty.

– Skąd miałaś broń? Dlaczego strzelałaś? O co, do cholery, w tym wszystkim chodzi?

Usłyszał, jak Lauren głośno wypuszcza powietrze.

– Przecież wiesz – szepnęła ledwo dosłyszalnie.

Rzeczywiście wiedział.

– Chodzi o twoją przyjaciółkę?

– Tak.

Emma. Niech to szlag!

Coraz gorzej. A tak się modlił, żeby kłopoty Emmy nareszcie się skończyły.

– Jezu! Jest ranna?

– Nie wiem. Nie sądzę. Nie widziałam jej od rana. Po południu nie przyszła do sądu. Naprawdę nie wiem, co się z nią dzieje. Miałam nadzieję, że może ty coś słyszałeś. To by mi pomogło zdecydować, co robić dalej.

Owszem, słyszał coś, ale ostrożność Lauren okazała się zaraźliwa. Nie będzie rozmawiał o Emmie przez telefon.

– Czy Sam jest w komisariacie?

– Nie widziałam go. Większość czasu trzymali mnie samą w sali przesłuchań, ale wiem, że przyszli prawie wszyscy: komendant, szef, doradca prawny, połowa detektywów. Chyba nie wiedzą, co ze mną zrobić. W końcu jestem z biura prokuratora. Alan, większość z nich mnie lubi. Wydają się naprawdę zdenerwowani tym, że prosiłam o adwokata, bo chcieliby, żebym jak najszybciej powiedziała im coś, co pozwoli zakończyć sprawę.

– Ale ty nie możesz?

Sam najlepiej wiesz, o jaką stawkę idzie. Ona jest w wielkim niebezpieczeństwie…

– Czy Roy wie, że zostałaś aresztowana? – Royal Peterson był prokuratorem okręgowym i szefem Lauren.

– Może. Pewnie tak. Jeszcze z nim nie rozmawiałam, ale na pewno ktoś już próbował się z nim skontaktować i zawiadomić go o wszystkim.

– Skoro nie Sam się tym zajmuje, to kto?

– Scott Malloy. Ale przypuszczam, że sprawę przejmie któryś z sierżantów. O Boże, mam nadzieję, że przynajmniej tu dopisze mi szczęście.

Alan kilka razy rozmawiał z Malloyem, ale nie znał go dobrze. Natomiast nieobecny detektyw Sam Purdy był dobrym przyjacielem. Tylko że na szczęście jest już trochę za późno.

– Co masz na myśli, mówiąc o szczęściu? – spytał.

– W wydziale śledczym jest dwóch sierżantów detektywów. Z jednym miałam kłopoty, kiedy zaczynałam pracę. Pamiętasz? Modlę się, żeby nie wyznaczono właśnie jego.

Alan przypomniał sobie tamtą historię. Lauren doprowadziła do rozprawy gdy pewien człowiek oskarżył sierżanta o brutalne traktowanie.

– A czy Malloy źle cię traktował?

– Nie. Zachowywał się bardzo… oficjalnie. Z szacunkiem. Zresztą wszyscy są uprzejmi. Przepraszają, ale pilnują się, żeby nie zrobić nic, co mogłoby sprawiać wrażenie, że traktują mnie w specjalny sposób. – W jej głosie zabrakło dotychczasowej pewności i Alan zrozumiał, że Lauren zdaje sobie sprawę, w jak poważnym położeniu się znalazła.

– Moje biedactwo – powiedział. – Przyszedł już ktoś z twojego biura?

– Elliot. – Elliot Bellhaven był jednym z ulubionych kolegów z pracy Lauren.

– To dobrze, prawda? – Alan starał się nadać swoim słowom pogodny ton, jednak nie zabrzmiało to przekonująco.

– Wszedł do mnie i przywitał się. Był miły, ale to nie ma znaczenia. Natychmiast przekażą sprawę wyżej i gdy tylko Royowi uda się to załatwić, zajmie się mną prokurator spoza biura. Był u mnie też szef biura detektywów i powiedział, że pozwoli mi na jeszcze jeden telefon. Zadzwonię do Roya.

Alan wypuścił powietrze przez zaciśnięte usta.

– Jesteś pewna, że na razie cię nie wypuszczą? – Tak bardzo chciał usłyszeć, że wszystko jest jedną wielką pomyłką.

– Nie, dziś na pewno stąd nie wyjdę.

– O Boże – westchnął.

– Kochanie?

– Słucham.

– Potrzebuję moich lekarstw. I strzykawek. Wiesz, gdzie są? Nie zapomnij o wacikach ze spirytusem.

– Oczywiście. Zadzwonię do Casey i zaraz do ciebie przyjadę. Kocham cię, Lauren.

– Tak – powiedziała. – Alan, jest jeszcze jedna rzecz…

– Co takiego?

– Moje oczy – szepnęła.

– Co takiego?

Milczała. Nie chciała, żeby dowiedział się o jej sekrecie. Niech to szlag! Rano w prawym oku chwilami czuła ból.

– Bardziej boli? – spytał.

– Gorzej.

Tylko jedna rzecz mogła być gorsza.

– Znów tracisz wzrok?

– Tak. – Głos miała pewny, ale słyszał w nim rozpacz.

– Jedno oko czy oba?

– Oba, chociaż jedno jest w dużo gorszym stanie.

– Mgła?

– W jednym. W drugim pośrodku jest wielkie ciemne pole.

– Kochanie, potrzebujesz sterydów. Natychmiast. Arbuthnot będzie chciał ci je podać od razu, kiedy zapalenie dopiero się zaczyna. – Alan wiedział, jak poważnie neurolog leczący Lauren traktuje pogorszenie wzroku. Ale wiedział również, że Lauren nie cierpi sterydów.

– Teraz potrzebuję przede wszystkim Casey Sparrow. Sterydy mogą poczekać. Pospiesz się, proszę. I weź moją książeczkę czekową. Casey będzie chciała dostać zaliczkę.

– Casey poczeka na pieniądze.

– Weź książeczkę.

– Gdzie jest?

– W górnej prawej szufladzie mojego biurka. W szarej okładce. Połączenie zostało przerwane.

– Kocham cię – powiedział Alan.


Casey Sparrow mieszkała w górach, pół godziny samochodem od miasta, w pobliżu Rollinsville. Gdy zadzwonił Alan, dopiero od kilku minut była w domu, umęczona jazdą po śliskich, zdradliwych drogach. Właśnie piła pierwszą szkocką, a magnetofon ryczał na cały regulator.

– Cześć, Casey, tu Alan Gregory.

– Cześć, Alan. – Zdziwiła się, słysząc jego głos.

– Przepraszam, że przeszkadzam ci w piątkowy wieczór, ale to… nagły wypadek. Lauren ma poważne kłopoty i potrzebuje twojej pomocy. Prawnej pomocy. Natychmiast.

Wystukując numer Casey, Alan zastanawiał się, jak jej powiedzieć, jak zakomunikować, że jego żona została aresztowana za postrzelenie człowieka. I chociaż sprawa była niezwykła, jego słowa w końcu i tak zabrzmiały prozaicznie.

Wolną ręką Casey przyciszyła muzykę. Uwielbiała stare piosenki z brodwayowskich musicali, ale nie chciała, żeby ktokolwiek o tym wiedział.

– Już jestem gotowa. Opowiedz mi dokładnie, co się stało.

Wysłuchała krótkiej relacji.

– Lauren została aresztowana, a w każdym razie zatrzymana. Policja z jakiegoś powodu uważa, że kogoś postrzeliła. Chciałbym ci powiedzieć coś więcej, ale sam nic więcej nie wiem.

Casey zrzuciła z nóg futrzane bambosze i pobiegła do sypialni, żeby się ubrać do wyjścia. Pies następował jej na pięty, zaintrygowany zachowaniem swojej pani.

– Jest w komendzie czy w więzieniu?

– W komisariacie, na Trzydziestej Trzeciej ulicy.

– Ach, tak. Słuchaj. Natychmiast jadę do Boulder. Nie wiem, jaka pogoda jest w mieście, ale tutaj pada gęsty śnieg. Kiedy wracałam do domu, drogi były już prawie nieprzejezdne, a teraz na pewno jest jeszcze gorzej. Będę się spieszyć, ale ty na pewno dotrzesz do komisariatu pierwszy. Jeżeli pozwolą ci się zobaczyć z Lauren, chociaż wątpię, powiedz jej, żeby milczała. Dosłownie. Ma nic nie mówić.

– Dobrze.

– Alan, to bardzo ważne. Musi zaczekać na mnie. Twoja żona jest uparta jak diabli i pewnie uważa, że poradzi sobie bez pomocy. Słuchasz mnie? Musisz ją przekonać, żeby zaczekała z zeznaniami. Jej może się wydawać, że skoro jest zastępczynią prokuratora, policjanci są jej przyjaciółmi. Ale prawda wygląda tak, że gdy w grę wchodzi broń, przyjaźń się kończy. – Przerwała na moment, żeby zebrać myśli. – Zaraz prześlę im faksem, że zostałam zatrudniona przez Lauren. Napiszę, żeby do mojego przyjazdu zostawili ją w spokoju.

– Możesz to zrobić?

– Tak. Takie polecenie nie jest dla nich wiążące, ale na jakiś czas ich powstrzyma.

– Zrobię, co będę mógł, ale… Casey, jest coś jeszcze. Chyba musisz się o tym dowiedzieć przed spotkaniem z Lauren.

Casey miała już na sobie podkoszulek, a teraz podskakiwała na jednej nodze, zakładając wełniane spodnie. Przycisnęła telefon ramieniem i lekko się zachwiała, naciągając spodnie do pasa i zapinając je. Potem lewą ręką zaczęła szczotkować długie rude włosy.

– Tak, o co chodzi? – spytała.

– Casey, Lauren jest chora.

– Na co? – spytała obojętnie. Taki drobiazg jak grypa w tej sytuacji w ogóle nie miał znaczenia. Rzuciła szczotkę na toaletkę i zaczęła się zastanawiać, jak włożyć sweter, nie odrywając telefonu od ucha.

– Potrzebuje lekarstw. Jeżeli stało się to, czego się obawiam, może będzie musiała jeszcze dziś wieczorem iść do szpitala i natychmiast poddać się leczeniu.

– Alan, poczekaj chwilę. Przepraszam, ale zimno mi. – Casey miała już gęsią skórkę. Położyła telefon na toaletce i włożyła golf w kolorze wina. Podniosła słuchawkę. – Dlaczego miałaby iść do szpitala jeszcze dziś wieczorem? Co jej jest?

Alan wiedział, że Lauren prawdopodobnie nie zamierzała informować Casey o swojej chorobie. Wiedział też, że będzie na niego zła, jeżeli on to zrobi. Postanowił, że później będzie się tym martwił.

– Pewnie o tym nie wiesz, Casey, ale Lauren ma stwardnienie rozsiane. Właśnie powiedziała mi przez telefon, że traci wzrok. Jeżeli to prawda, sprawa jest bardzo poważna, bo to oznacza, że choroba gwałtownie się zaostrza. Cały czas bierze zastrzyki – przyniosę je do komisariatu – ale pewnie teraz będzie potrzebowała dużej dawki sterydów. Problemy z oczami… to wygląda na zapalenie nerwu wzrokowego. Ta wiadomość oszołomiła Casey.

– Lauren cierpi na stwardnienie rozsiane?

– Tak.

– I traci wzrok? Co to znaczy? Że będzie musiała nosić okulary czy że oślepnie? Jak długo to już trwa?

– Pogorszyło jej się dziś. Utrata wzroku może być częściowa albo całkowita. W jednym oku albo w obu. Ból pojawił się dziś rano, ale dopiero teraz powiedziała mi o zaburzeniach wzroku. Przez telefon nie wdawała się w szczegóły, bo bała się, że ktoś może podsłuchiwać. Mam jednak wrażenie, że sprawa jest poważna i że jej stan się pogarsza.

O Boże, pomyślała Casey. Ale przynajmniej w jednej sprawie Lauren okazała ostrożność.

– Kiedy dowiedziała się, że to stwardnienie rozsiane?

– Już dawno temu. To trwa od długiego czasu.

– Alan, posłuchaj. W areszcie bez konsultacji z dyżurnym lekarzem więziennym nie pozwolą jej zażywać żadnych lekarstw. Taka konsultacja zajmuje sporo czasu nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Jest weekend, a na dodatek śnieżyca. Lauren będzie musiała powiedzieć policjantom o swojej chorobie.

– Nie jestem pewny, czy jest na to przygotowana.

Obawiam się, że to najmniejszy z jej kłopotów, powiedzieć, że cierpi na stwardnienie rozsiane.

– Będzie chciała zachować to w tajemnicy, Casey. Uważa, że to jej prywatna sprawa. Sama mówiłaś, że jest uparta, i masz całkowitą rację.

Patrząc na swoje odbicie w lustrze, Casey zastanawiała się nad tym, co właśnie usłyszała. Lauren wygląda równie zdrowo jak ja, myślała. Znam ją od dawna. Jak mogłam nie wiedzieć, że jest chora? Naprawdę jestem aż tak ślepa?

Zastanawiała się, czy umalować się i umyć zęby.

Nie. Może się umalować w samochodzie. Zamiast myć zęby, będzie żuła gumę.

– Alan.

– Słucham?

– Jeżeli Lauren traci wzrok, to jak mogła kogoś postrzelić?

– Sam się nad tym zastanawiałem. Poza tym nigdy mi nie mówiła, że ma pistolet. Nie mam pojęcia, skąd go wzięła, a tym bardziej nie rozumiem, dlaczego strzelała. To, jak udało się jej trafić, jest w tej chwili ostatnią rzeczą, o którą się martwię.

– Zaraz wychodzę. Spotkamy się w komisariacie. I jeszcze jedno.

– Tak?

– Muszę znać wszystkie numery, pod którymi mogę cię zastać: pager, telefon komórkowy, co tylko masz.

Alan podyktował jej długą listę numerów, a potem powiedział:

– Ja też wychodzę z domu. Jedź ostrożnie.


Casey na wszelki wypadek wypuściła na dwór Toby’ego, swojego retrievera, bo obawiała się, że nie wróci szybko. Gdy pies szalał w śniegu, usiadła przy laptopie, napisała list do policji w Boulder, zadzwoniła do dyspozytora, żeby spytać o numer faksu, i wysłała go do wydziału śledczego. Włożyła gruby płaszcz, czapkę i rękawiczki i wyszła z domu, żeby zawołać Toby’ego. Pies podbiegł do niej, zaczął ją radośnie obszczekiwać, gdy zeskrobywała zamarznięty śnieg z szyb furgonetki. Nagle zorientowała się, że popełniła poważny błąd. Przecież Alanowi nie pozwolą zobaczyć się z Lauren. Gdy tylko przyjdzie do komisariatu, zabiorą go do jakiegoś pustego pokoju i zaczną przesłuchiwać jako ewentualnego świadka.

Wepchnęła Toby’ego do domu, wskoczyła do samochodu, włączyła rozmrażanie, chwyciła telefon komórkowy i zadzwoniła do Alana, żeby go ostrzec.

Już wyszedł. Cholera. Sprawdziła listę numerów, które jej podał, i zauważyła, że brakuje numeru telefonu w samochodzie. Wobec tego zadzwoniła na pager i podała własny numer.

– Niech to szlag! – powiedziała głośno. – To ostatni błąd, jaki popełniłam w tej sprawie. Absolutnie ostatni.

Sprawdziła jeszcze raz zawartość aktówki, żeby się upewnić, że ma wszystko, czego będzie potrzebowała, i wyjechała na szosę prowadzącą przez Boulder Canyon na Peak Highway, zamiast jechać Coal Creek prosto do miasta. Nigdy nie wiadomo było, która droga zostanie odśnieżona szybciej, ale wybrała Boulder Canyon, bo tam telefony lepiej łapały zasięg niż na Coal Creek.

Casey Sparrow musiała zadzwonić w kilka miejsc.


Jadąc do miasta, Alan Gregory uświadomił sobie, że właściwie nie wie, co jego żona nosi w torebce.

Nigdy do niej nie zaglądał. Ciekawe, czy inni mężowie to robią.

Gdyby go spytano, powiedziałby, że na pewno ma w torebce pomadkę do ust, chusteczki, portfel, klucze, pager, saszetkę z lekarstwami. Może jeszcze kalendarzyk, jakieś cukierki albo gumę do żucia, coś do odświeżenia oddechu.

Ale nigdy by nie zgadł, że nosi tam również pistolet.

To go zaskoczyło. Nie wiedział, skąd Lauren w ogóle ma pistolet. Było mu przykro, że nic mu nie powiedziała. Ale taka była prawda.

Przez kilka minut zastanawiał się, czego jeszcze mu nie powiedziała.

Pistolet jednak był najważniejszy. To przez pistolet ją aresztowano.

Z powodu pistoletu, a także dlatego że, zdaniem policji, mogła postrzelić człowieka ze sporej odległości. W ciemnościach.

– Do diabła, Lauren, co ty robiłaś z pistoletem koło domu Emmy? – spytał na głos.


Alan nieraz bywał w komisariacie. Przychodził zobaczyć się z Samem Purdym. Kilka razy przyszedł nawet późnym wieczorem. Wiedział, co robić.

Zostawił samochód na ulicy, a nie na parkingu dla odwiedzających, i brodząc w śniegu do kostek, poszedł na południowy kraniec budynku, gdzie policjanci stawiali prywatne samochody. Sprawdził, czy jest wóz Sama, znalazł go i znów brodząc w śniegu, wrócił do głównego wejścia. Drzwi nie były zamknięte na klucz. W holu podniósł słuchawkę telefonu na ścianie. Gdy po trzech sygnałach ktoś się odezwał, Alan poprosił o połączenie z detektywem Purdym.

– Kto mówi?

– Doktor Alan Gregory.

– Jest pan umówiony?

– Tak – skłamał Alan.

– Proszę chwilę zaczekać, rozmawia przez drugi telefon.

O tej porze w poczekalni w komisariacie było pusto. Drzwi do biura detektywów znajdowały się daleko, w południowej części. Alan pomyślał, że musi tam panować teraz spore zamieszanie. W Boulder strzelaniny nie zdarzały się często, więc wypadkami dzisiejszego wieczoru na pewno zajmowano się z wielką gorliwością. Miejska policja szczyciła się tym, że niewiele poważnych przestępstw pozostawało niewyjaśnionych.

Lauren powiedziała, że jest tu już szef i przynajmniej jeden z sierżantów detektywów, a także doradca prawny i dyżurny prokurator. Alana nieraz zatrudniano jako psychologa-konsultanta podczas śledztwa w sprawie morderstwa i wiedział, jak to wszystko się odbywa, domyślał się więc, że wezwano dodatkowo co najmniej pięciu detektywów, kilku techników, sekretarki. W wydziale zabójstw jest teraz tłoczno jak w domu towarowym w czasie poświątecznej wyprzedaży, tym bardziej że nie chodzi o zwykłe usiłowanie morderstwa, lecz o sprawę, w którą zamieszana jest zastępczyni prokuratora okręgowego.

Alan znów zatonął w myślach. Zastanawiał się, kogo właściwie Lauren rzekomo postrzeliła.

Z zamyślenia wyrwał go odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Zanim zdążył sprawdzić, kto wszedł, usłyszał:

– Proszę odwiesić słuchawkę. Szybko. Wychodzimy.

Słowa zostały wypowiedziane przyjacielskim tonem, jakby mówiący zapraszał Alana na piwo z kumplami.

Alan odwrócił się i jego wzrok natrafił na wystające jabłko Adama. Należało do Coziera Maitlina. Alan widywał go na przyjęciach dla prawników, gdy towarzyszył Lauren. Dobrze wiedział, jaką opinią cieszył się ten adwokat. Cozier Maitlin był jedynym obrońcą karnym w Boulder, który wyróżniał się ponaddwumetrowym wzrostem.

– Alan Gregory, prawda?

– Tak.

– Doktorze Gregory, proszę odwiesić słuchawkę. I proszę zgodzić się ze mną, że pańskie dobrowolne odwiedziny w komisariacie absolutnie nie leżą w interesie pana żony.

– Ale… ja chcę się z nią zobaczyć.

– To oczywiste. Niestety prawda jest taka, że policja w najbliższym czasie nie pozwoli się panu z nią zobaczyć. Proszę mi zaufać. Niech pan odwiesi słuchawkę, wyjdzie ze mną, a wtedy powiem panu, co się będzie działo w ciągu najbliższych kilku godzin. Przyjście tu było błędem. Proszę mi dać pięć minut, a wszystko panu wyjaśnię. To dla jej dobra.

Alan wyszedł z komisariatu z Cozierem Maitlinem. Wielkie BMW z pracującym silnikiem czekało przed budynkiem w miejscu, gdzie parkowanie było surowo zabronione. Cozier niezręcznie wsunął się na tylne siedzenie, Alan wsiadł za nim.

– Jedziemy – polecił Cozier kobiecie za kierownicą.

Samochód łagodnie ruszył po grubej warstwie śniegu i skierował się ku Arapahoe.

Z odtwarzacza CD płynęła głośna muzyka, ogrzewanie było włączone na całą moc, a rozmrażacz grzmiał jak startujący samolot.

– Tam z przodu siedzi Erin Rand. Doktor Gregory, prawda? – powiedział Cozier.

– Tak.

– Doktor Alan Gregory, Erin Rand.

Erin pomachała ręką na powitanie i przekrzykując hałas, zawołała:

– Przykro mi z powodu pańskiej żony. – Potem złośliwie napomniała Maitlina: – Cozy [(ang.) – wygodny, przytulny, kapturek na czajnik], bardzo pięknie nas sobie przedstawiłeś.

Z kompaktu ryczało reggae. Erin przyciszyła muzykę, przełączyła wentylator i przycisnęła pedał gazu. Samochodem rzuciło. Maitlin wyciągnął rękę i powiedział:

– Jestem Cozier Maitlin. O ile pamiętam, spotkaliśmy się już przy kilku nieistotnych sprawach. Przepraszam za porwanie, ale Casey i ja doszliśmy do wniosku, że nie powinien pan jeszcze rozmawiać z policją.

– Rozmawiał pan z Casey?

– Tak. Przepraszam, że od razu o tym nie powiedziałem, ale wszyscy poruszamy się po omacku. Żadne z nas nie wie, co się naprawdę stało. – Uniósł brwi. – Rzeczywiście mógł pan pomyśleć, że Erin i ja jeździmy za karetkami, polując na klientów, i natknęliśmy się na sprawę pana żony.

Alan nie wiedział, co odpowiedzieć.

– No dobrze. To Casey zadzwoniła do mnie. Opowiedziała mi o waszej rozmowie i poprosiła, żebym jej pomógł bronić Lauren. Kilka razy mi pomogła, gdy miałem sprawy w Jeffeco. Zna tamtejsze zwyczaje, ja znam tutejsze. Tak więc zaangażowała mnie. Zresztą lubię pana żonę i cieszę się, że będę mógł się jej na coś przydać. Lauren jest prawą osobą i w ciągu tych lat nauczyłem się ją podziwiać. To prawdziwa przyjemność spotykać się z nią w sądzie. Wtedy nie liczy się, kto wygrywa, a kto przegrywa. Jeżeli Casey i mnie uda się wyciągnąć ją z kłopotów, zanim stanie się jej zbyt wielka krzywda – podniósł głos – zaciągnie u mnie spory dług wdzięczności.

W tym momencie odezwała się Erin:

– Ponieważ Cozy chyba nie zamierza włączyć mnie do waszej rozmowy, sama muszę pana poinformować, że nie jestem jego szoferem. Jestem prywatnym detektywem. I, Cozy, naprawdę chciałabym się już zabrać do roboty. Czy któryś z was wie, gdzie doszło do tej strzelaniny? Chcę tam pojechać, wszystko obejrzeć, zrobić zdjęcia, porozmawiać z ludźmi.

Alan domyślał się, że strzał padł w domu Emmy albo gdzieś w pobliżu. Ale to był tylko domysł. Poza tym, biorąc pod uwagę ostrożność Lauren podczas rozmowy telefonicznej, nie miał pojęcia, co żona planuje w związku ze sprawą Emmy Spire.

– Nie, Erin, nie wiem, gdzie to się stało. W ogóle prawie nic nie wiem.

– Cozy, wiem, że to zupełnie wytrąci cię z równowagi, ale muszę wyłączyć Marleya, żeby posłuchać policyjnego radia.

– Jak mus, to mus – zgodził się Cozy.

Jamajskie rytmy ścichły i zaraz zastąpiły je trzaski z policyjnego skanera.

Cozy odwrócił się do Alana, chociaż przyszło mu to z niejakim trudem, bo nawet wielki niemiecki samochód był dla niego trochę za ciasny.

– Przy reggae lepiej mi się myśli – oznajmił. – Dziwne, prawda? – Gdy Alan nic nie odpowiedział, Cozy kontynuował: – Ale jest pan nieufny. No dobrze, powściągnę swój język. Porozmawiajmy o Lauren. Moim zdaniem wpadła w kłopoty po uszy.

Alanowi kręciło się w głowie.

– Panie Maitlin, Cozy – mogę tak do pana mówić?

– Oczywiście. Niestety wszyscy oprócz mojej matki tak mnie nazywają.

– Nie obraź się, ale ja naprawdę nic o tobie nie wiem. I nie chcę zrobić nic, co mogłoby zaszkodzić żonie. – Wskazał telefon. – Nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby połączyć mnie z Casey?

– Jasne, że nie. To bardzo rozsądne. Modlę się tylko, żeby Lauren była równie rozsądna jak ty.

Erin wcisnęła przycisk na telefonie i podała aparat do tyłu. Nagle zaklęła, zakręciła kierownicą, i samochód z powrotem wpasował się w koleiny, które były jedyną oznaką, że jest tu jakaś droga.

– Cozy, myślałeś kiedyś, żeby kupić tej łodzi zimowe opony? – spytała ze złością.

– Mam zimowe opony. Na zimę. Na razie ciągle jeszcze mamy jesień.

– Cozy, opony zimowe to nie ubrania. Zakłada się je, kiedy pada śnieg. Wyjrzyj przez okno. To, co widzisz, to właśnie śnieg.

Maitlin zignorował jej uwagę.

Alan przyłożył telefon do ucha i usłyszał krótkie „tak?” Wypowiedziane przez Casey Sparrow.

– Casey, tu Alan. Jestem z Cozym Maitlinem. O to ci chodziło?

– Tak, oczywiście. Rób to, co ci powie. Ja stoję w kanionie za furgonetką telewizji kablowej. Czy Cozy złapał cię, zanim zdążyłeś się skontaktować z policjantami? Proszę, powiedz, że tak.

– W ostatniej chwili.

– Dzięki Bogu. Prosiłam go, żeby się pospieszył, ale z Cozym nigdy nic nie wiadomo. Nie wiem, co wiesz, i nie chcę, żebyś mi mówił cokolwiek przez telefon, ale nie chcę też, żebyś niechcący pomógł policji. Cozy tego dopilnuje. W takiej sprawie jeden adwokat nie wystarczy, zwłaszcza na początku. Będę w Boulder, kiedy tylko uda mi się wyminąć tę głupią furgonetkę.

– Więc mogę z nim rozmawiać? – upewnił się Alan.

– Nareszcie. Przyjechała pomoc drogowa. Tak, możesz mu ufać. Wprawdzie zachowuje się tak, że człowiek ma ochotę wyrywać sobie włosy z głowy albo wyrwać wszystkie włosy jemu, ale naprawdę można mu ufać.

Alan wyczuł podniecenie w głosie Casey. Ciekawe, czy to z powodu nowej sprawy. Lauren powiedziała mu kiedyś, że nic nie podnieca prokuratora tak jak sprawa o morderstwo, w której może zostać orzeczona kara śmierci. Pewnie odnosi się to również do obrońcy.

– Casey, chcesz z nim rozmawiać?

– Nie. Wyrwałam sobie już dosyć włosów. Do szybkiego zobaczenia, Alan.

– No i? – spytał Cozy.

– Powiedziała, że mogę ci ufać.

– Ale dała też do zrozumienia, że jestem trudnym człowiekiem, prawda?

– Tak.

– Miała rację. Lubię myśleć, że to jeden z powodów, dzięki którym odnoszę sukcesy. – Zamilkł na chwilę. – A przynajmniej tak usprawiedliwiam swoje zachowanie – dodał.

Z przedniego siedzenia dobiegł głośny wybuch śmiechu Erin.


Erin Rand ściągnęła rękawiczki i objęła rękami kubek kawy, którą kupiła w barze, zanim pojechała ulicą Baseline na miejsce zdarzenia. Spojrzała na zegarek. Kwadrans po dziesiątej.

– Cozy, kiedy strzelano? – spytała.

– Casey uważa, że koło siódmej. Może troszkę wcześniej albo później.

– Śnieg już wszystko zasypał. Nie znajdą żadnych dowodów, póki to świństwo nie stopnieje, a wtedy połowa spłynie.

Erin podjechała do policyjnej taśmy odgradzającej miejsce zbrodni. Oboje z Cozym opuścili szyby i próbowali coś zobaczyć. Śnieg, gęsty jak rozgotowana owsianka, natychmiast zaczął wpadać do środka i szybko topniał na skórze, którą obite były siedzenia.

– Jakie prognozy? Jak długo ta śnieżyca będzie jeszcze trwała? – zapytała Erin po chwili milczenia.

– Wkrótce się skończy – odpowiedział Alan. – Słyszałem w radiu, że może nawet dziś w nocy albo jutro rano.

Cozy wyglądał na zewnątrz.

– Popatrzcie, postawili wiatę. Dobry pomysł, prawda, Erin? – zauważył.

Przenośna wiata o powierzchni jakichś dziesięciu metrów kwadratowych została ustawiona w miejscu, gdzie przedtem leżał ranny.

– Znakomity – przyznała Erin. – Nigdy jeszcze tego nie widziałam. Bardzo rozsądne. Ale spójrzcie, ile śniegu już się pod nią zebrało. Pewnie dopiero ją ustawili. Jeżeli nadal będzie tak padało, załamie się pod ciężarem śniegu.

– Musisz się jednak zgodzić, że to dobry pomysł. Ktoś tu potrafi myśleć. Może to dobry znak dla nas. A może nie. Czas pokaże – powiedział Cozy.

Alan w milczeniu słuchał ich pogawędki. Cozy zanurzał torebkę herbaty w kubku gorącej wody tak starannie, jakby od tego zależało zwolnienie Lauren z aresztu.

Znajdowali się na miejscu zbrodni, powyżej miasta, na zachód od Chautauaua. Ulica była zamknięta, stało tu co najmniej sześć radiowozów. Wszystko wokół przykrywał śnieg. Od czasu do czasu wiatr się uspokajał, przez chwilę było widać trochę więcej.

Erin założyła na swojego nikona teleskopowy obiektyw i zrobiła kilka zdjęć, chociaż Alan sądził, że nawet mimo długiego czasu naświetlenia zdjęcia prawdopodobnie nie wyjdą.

– Co teraz? – spytał. – Nigdy jeszcze nie byłem w takiej sytuacji. Kiedy będę mógł zobaczyć się z Lauren?

– Chcesz, żebym cię pocieszył i powiedział coś, co pomoże ci zachować nadzieję, czy wolisz usłyszeć prawdę? – Mówiąc to, Cozy nie patrzył na niego.

– Wolę prawdą.

– Casey dzwoniła kilka minut temu. Była w komisariacie. Mam nadzieją, że już rozmawia z Lauren. Policjanci powiadomili ją, że Lauren, zanim stała się taka sprytna, przyznała się, że strzelała ze swojego pistoletu…

– Lauren nie ma pistoletu – przerwał mu Alan.

– No, w każdym razie strzelała. Jednocześnie policja twierdzi, że ofiara została postrzelona z broni palnej. Nie będą skłonni traktować tego jako zbiegu okoliczności. Na dodatek mężczyzna jest ranny w plecy. Operują go. Do tej pory nie odzyskał przytomności. Tak więc, mając na uwadze fakt, że Lauren przyznała się, że strzelała z broni palnej, a człowiek znajdujący się w pobliżu odniósł ranę od kuli, policja miała pełne prawo zatrzymać Lauren. Chwileczkę, coś mi przyszło do głowy. Czy ona ma gdzieś w tej okolicy jakąś posiadłość?

– Nie.

– No jasne. To za bardzo ułatwiłoby obrońcy zadanie. Powiem ci, co będzie dalej. Ponieważ chodzi o napaść pierwszego stopnia albo o usiłowanie zabójstwa czy nawet gorzej, o morderstwo, co jest zagrożone karą śmierci, zatrzymają ją do drugiej po południu jutro, chyba że zdobędziemy niepodważalny dowód, że nie jest zamieszana w sprawę. Jeśli jednak nam się to nie uda, rozprawa wstępna odbędzie się… Czekaj, co mamy dziś? Piątek?… Jutro postawią ją przed sądem. Możemy się wściekać, zżymać i grozić, ale właściwie nie ma szansy, żeby pozwolono ci się z nią zobaczyć wcześniej. Bardzo mi przykro, ale tak to właśnie się odbywa.

– Czyli muszę czekać do jutra do drugiej?

– Trochę dłużej. Jutro jest sobota, a w soboty rozprawy z godziny drugiej przesunięte sana czwartą. Potem będziesz mógł się z nią zobaczyć.

– A co z kaucją?

Cozy przez chwilą rozważał w milczeniu tę kwestię.

– Jeżeli przyjmiemy, że nie jest to sprawa zagrożona karą śmierci, sąd pewnie zgodzi się na kaucję. Jeśli jednak ranny umrze, mamy pięćdziesiąt procent szans. Do tej sprawy wyznaczą specjalnego prokuratora. Żeby zyskać na czasie i chronić swój tyłek, prokurator pewnie zażąda, żeby śledztwo prowadził detektyw spoza okręgu. Będzie pewnie też chciał mieć opinię niezależnego psychiatry. No i zechce zaczekać, aż nastroje ostygną… Myślę, że Lauren zostanie w areszcie co najmniej do przyszłego piątku. O wcześniejszym terminie nie ma co marzyć. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę jej dobrą reputację, kto wie, może zwolnią ją od razu.

Lauren miałaby spędzić tydzień w więzieniu? Alan był przerażony.

– Nie możemy do tego dopuścić – powiedział stanowczo. – Jakie są szanse, żebyśmy wydostali ją wcześniej?

– Staram się być z tobą szczery – odpowiedział Cozy, wzruszając ramionami. – Żeby mogła wyjść z aresztu wcześniej niż za tydzień, ktoś musiałby nagiąć przepisy. Nie sądzę, żeby ktokolwiek się na to zdobył. Może też trafić na sędziego, który akurat będzie w dobrym humorze, ale nie liczyłbym na to. Jeżeli ranny umrze, należy się spodziewać co najmniej tygodnia.

Niech to szlag!

– Cozy, czy wiesz, kogo właściwie postrzelono?

– Dobre pytanie. Casey mówi, że policja jej nie powiedziała. Ale podejrzewa, że sami nie wiedzą.

– Spójrzcie – zawołała nagle Erin, pokazując coś za oknem. - Sprawdzają samochody.

Policjant w mundurze zgarniał miotełką śnieg z samochodu zaparkowanego jakieś trzydzieści metrów za wiatą. Erin zrobiła kilka zdjęć o długim czasie naświetlenia.

– Erin, sfotografuj jego numer rejestracyjny – poprosił Cozy.

– Dziękuję za radę. Twoim zdaniem tylko tracę czas, siedząc tutaj, prawda? Lepiej zajmij się swoją pracą, porozmawiaj z klientem. Ja będę robiła to, co do mnie należy.

Cozy tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. Alan pomyślał, że Cozy jest zachwycony jej repliką.

Policjant skończył omiatać samochód, nowy model saaba, podszedł parę kroków w kierunku BMW Cozy’ego i zabrał się za następny wóz. Sportowy.

– Ciekawe. Ten ma rejestrację spoza stanu – zauważyła Erin.

– Alan, widzisz gdzieś w pobliżu samochód Lauren? – spytał Cozy.

– Nie.

Cozy zauważył, że Alan nawet się nie rozejrzał, ale nie wiedział, że pełna odpowiedź brzmiałaby tak: „Nie, ale myślę, że gdybyś poszedł podjazdem na szczyt wzgórza i zajrzał pod tamte trzy sosny, znalazłbyś go bez trudu. To jest dom Emmy Spire”.

– A może wiesz, kto tu mieszka? Masz jakiś pomysł, skąd twoja żona się tu wzięła?

Alan pamiętał, że podczas rozmowy telefonicznej Lauren bardzo uważała, co mówi na temat Emmy, był też świadom niebezpieczeństwa, jakie chyba wciąż jej groziło, postanowił więc nic Cozy’emu nie wyjaśniać. Właśnie zastanawiał się, jak skierować myśli adwokata na inne tory, gdy nagle uprzytomnił sobie, że nie dostarczył Lauren lekarstw.

– Cozy, mam tu lekarstwa, które Lauren zażywa codziennie wieczorem. Muszę spotkać się z Casey, żeby mogła je podać Lauren jeszcze dziś.

– Co to za lekarstwa?

– Na pewną chroniczną dolegliwość, na którą Lauren cierpi. Bierze je już bardzo długo.

– Słyszałem plotki, że to coś poważnego. Jezu.

– Co słyszałeś?

– Tylko tyle, że coś jej dolega. Wszyscy prawnicy w Boulder o tym wiedzą, ale szanują jej wolę i nie rozmawiają z nią o tym.

Gdy Alan oswajał się z wiadomością, że tajemnica Lauren przestała być tajemnicą, ktoś podszedł do samochodu od tyłu i zasłonił Cozy’emu widok na miejsce zbrodni. Alan rozpoznał mężczyznę po jego pewnym kroku i po płaszczu.

– Witam, panie Maitlin – odezwał się przybysz.

Cozy opuścił szybę trochę niżej i spojrzał w górę, osłaniając oczy ręką.

– O, dobry wieczór, detektywie Purdy. Zdaje się, że ktoś pana bardzo nie lubi. Dyżur w taką pogodę. Musiał pan komuś nadepnąć na odcisk.

Purdy zignorował żart.

– Przypuszczam, że jest pan tu służbowo.

– Owszem. Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy. Przyjechałem od razu, bo tak samo jak policja lubię świeże ślady.

– Na razie pan nie przeszkadza.

– Cześć, Sam – zawołał Alan.

Purdy pochylił się i spojrzał na tył samochodu. Na widok przyjaciela udał zdziwienie.

– Witaj, Alan. Nie spodziewałem się tu ciebie. Przykro mi, że Lauren wpadła w kłopoty. Mam nadzieję, że jeszcze dziś uda się wszystko wyjaśnić i puścić ją do domu. Wiesz, że wszędzie cię szukaliśmy? Słyszałem nawet, że mamy świetny film wideo o tym, jak niedawno porwano cię z holu komisariatu.

– To byłem ja, detektywie. Ofiarowałem mu schronienie przed śnieżycą – wyjaśnił Cozy.

– Tu na zewnątrz jest trochę nieprzyjemnie. Może zaprosi mnie pan do swojego samochodu, żebyśmy mogli porozmawiać?

Cozy rozważył wszystkie za i przeciw. Mogliby się dowiedzieć czegoś nowego. Z drugiej strony nie znał Alana na tyle, żeby mieć pewność, że nie wyrwie się z czymś niepotrzebnym.

– Chwileczkę, detektywie. Erin, możesz zamknąć swoje okno? Gdy wszystkie szyby podjechały do góry, Alan powiedział:

– To mój przyjaciel. Pomoże nam. Cozy odgarnął włosy z czoła.

– Nie bądź taki naiwny. Purdy jest dobrym policjantem i przede wszystkim pomoże kolegom.

– Kiedyś, gdy Lauren miała kłopoty, zrobił wszystko, żeby jej pomóc. Myślę, że teraz też tak zrobi.

– Mówisz o sprawie w Utah?

– Tak.

– Wtedy nikt mu nie patrzył na ręce. Mógł odgrywać kowboja. Policjanci czasami lubią zabawić się w kowbojów. Utah się nie liczy. Teraz wszyscy koledzy będą go uważnie obserwować. Mimo to zaproszę go do samochodu. I powiem ci, co się stanie. On chce wydostać od ciebie jak najwięcej informacji. Ja potrzebuję informacji od niego. To będzie konkurs na subtelności. Bądź ostrożny, bo od tego zależy los twojej żony.

Cozy opuścił szybę i zaprosił detektywa na przednie siedzenie. Purdy starannie otrzepał się ze śniegu i wsiadł. Cozy bawił się w gospodarza:

– Myślę, że zna pan wszystkich, ale na wszelki wypadek przypomnę, że to Erin Rand, prywatny detektyw. Współpracuje ze mną. Przepraszam, że nie mogę pana niczym poczęstować.

– Nie szkodzi. I tak wypiłem już o wiele za dużo kawy.

– Mimo to żałuję. Matka starała się nauczyć mnie lepszych manier.

– Panie Maitlin, czy Lauren dzwoniła do pana i prosiła o pomoc? To dziwne, że nie jest pan z nią w areszcie.

– Nie rozmawiałem z Lauren osobiście – wyjaśnił Cozy. Sam spojrzał na Alana, który patrzył na Cozy’ego.

– Ale został pan zaangażowany?

– Tak, przez rodzinę.

Sam zrozumiał, że Cozy właśnie go poinformował, iż jest adwokatem Alana. Popatrzył na przyjaciela, zastanawiając się, do czego jest mu potrzebna pomoc prawna.

Alan też chciał wiedzieć, dlaczego Cozy uważa, że potrzebuje adwokata.

– Detektywie, czy to pan zajmuje się śledztwem w tej sprawie? – spytał Cozy.

– Nie. Po prostu miałem dyżur i poproszono mnie, żebym pomógł na miejscu zbrodni. Śledztwo prowadzi Scott Malloy. Jest teraz w komisariacie. Jeden policjant czeka w szpitalu na wynik operacji. Wie pan, jak to jest, kiedy zdarzy się coś takiego. Spokojny wieczór i nagle alarm. Nikt nie lubi pracować w takiej śnieżycy, więc wszystko działo się zbyt wolno. Ale nie spodziewałem się, że spędzę tu noc.

– Znalazł pan coś?

– Mnóstwo śniegu. Zanim zdarzył się ten wypadek, zdążyło sporo napadać, a od tego czasu burza nie ustała ani na chwilę. Nienawidzę śnieżyć. Biedne drzewa. Słuchać, jak trzeszczą gałęzie.

– Sąsiedzi coś widzieli?

– Panie Maitlin, wie pan, jak to jest ze świadkami. Coś słyszą, coś widzą, a czasami tylko im się wydaje, że coś słyszeli albo widzieli. Kilka osób słyszało strzał, ale nie mogą zgodzić się co do czasu.

– A kim jest ofiara?

Sam zignorował pytanie. Uznał, że już wystarczająco długo pozwolił się przesłuchiwać, teraz więc sam przystąpił do pytań.

– Po co Lauren tu przyszła?

– Szczerze? Nie wiem – odparł Cozy.

Sam zauważył, że Alan odwraca wzrok.

– Szczerze? Nie wiem, kto jest ofiarą – stwierdził Sam. – Nikt nie wie, kim jest ten człowiek. Alan, może ty wiesz?

– Kim jest ofiara? Nie. Skąd mam wiedzieć?

– Nie, nie chodzi mi o ofiarę. Pytam, czy wiesz, co Lauren tu robiła.

– Przykro mi, Sam, ale tego też nie wiem.

– Spróbuj pomyśleć. Może przyjdzie ci coś do głowy?

– Lepiej, żeby ewentualne rezultaty tych wysiłków były na razie znane tylko mnie i moim klientom – wtrącił szybko Cozy.

– Panie Maitlin, przypuszczam, że ktoś z pańskich kolegów jest w komisariacie z Lauren. Mam rację? Przecież nie zajmuje się pan tą sprawą sam.

– Zgadza się. Casey Sparrow zaprosiła mnie do współpracy. Zna ją pan? Jest z Jeffeco. – W ustach członka z palestry Boulder brzmiało to jak „z prowincji”.

Sam Purdy uśmiechnął się.

– Tak, znam ją. Powinienem był się domyślić. Jest w porządku. Nadal ma takie włosy?

– Mam nadzieję, że tak. Bez nich nie byłaby tą samą Casey. A tak przy okazji. Chciałbym pogratulować. Rozstawienie wiaty nad miejscem zbrodni to prawdziwie natchniony pomysł.

– Nie ja to wymyśliłem, ale dziękuję. Przekażę pana komplement. Na szczęście ten sprzęt wciąż jest udoskonalany i coraz lżejszy.

– Erin, chciałaby przyjrzeć się okolicy i porozmawiać ze świadkami. Nie ma pan nic przeciwko temu?

Sam spojrzał na Alana i zobaczył na jego twarzy wyraz bólu i oszołomienia.

– Nie. Tylko niech nie wchodzi na teren ogrodzony taśmą. – Sam zastanowił się, co jeszcze mógłby powiedzieć. – Pani Rand, na pani miejscu zacząłbym śledztwo w tym dużym domu na rogu. – Machnął ręką w kierunku południowego wschodu. – Kobieta, która tam mieszka, to naprawdę ktoś. Zna mnóstwo interesujących historyjek i lubi mówić.

Erin Rand ze zdumieniem zorientowała się, że właśnie otrzymała wskazówkę od policjanta.

– Bardzo dziękuję za radę.

– Nie ma za co. No dobrze, było mi miło, ale muszę wracać do pracy. Mam kilka samochodów do sprawdzenia. Większość to wozy ludzi mieszkających przy tej ulicy, z tablicami rejestracyjnymi okręgu Boulder. Nikt jednak z sąsiadów nie potrafi powiedzieć, do kogo należy tamten nissan. Nikt nie przyjmował gości spoza okręgu. Ciekawe, prawda? – Sam patrzył na wielki sportowy samochód stojący w pobliżu wiaty. – Musimy też znaleźć kulę, która zraniła tego biedaka. Może nie wiecie, ale przeszyła go na wylot. Do zobaczenia. – Mrugnął do Alana. – Trzymaj się, stary. Na pewno wszystko dobrze się skończy.

Już wysiadał, ale Cozy jeszcze go zatrzymał.

Detektywie, jedna porada prawna za darmo. Nie jestem pewien, czy pańscy ludzie mają prawo omiatać śnieg z prywatnych samochodów, które nie są powiązane ze zbrodnią. Pewnie nie chce pan, żeby niektóre z pańskich dowodów nie zostały uznane, prawda?

Sam spojrzał twardo na Maitlina.

– To prawnicze gówno, mecenasie, czy prawdziwa rada?

– Te dwie rzeczy nie wykluczają się nawzajem.

– Zadzwonię do naszego konsultanta i poproszę go o dodatkową opinię. – Otworzył drzwiczki i wysiadł.

Erin zaczęła wkładać czapkę i rękawiczki, ale nagle znieruchomiała. Odwróciła się do Cozy’ego.

– Nie mogę uwierzyć, że powiedział nam to wszystko. Oszczędził mi mnóstwo roboty.

– Chyba że celowo wprowadził nas w błąd.

– Nie zrobiłby tego Lauren – sprzeciwił się Alan. – Chciał nam pomóc. W żadnym wypadku nie próbowałby jej zaszkodzić.

– Jeżeli masz rację – zauważył Cozy – to znaczy, że nie myliłem się też co do lojalności detektywa Purdy’ego. Najwyraźniej postanowił nam pomóc. A ty powinieneś wziąć z niego przykład.

– Oczywiście. Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

– Bardzo się cieszę. A skoro jesteś skłonny do współpracy, to najpierw chciałbym się dowiedzieć, właściwie muszę się dowiedzieć, gdzie Lauren poznała Emmę Spire. I po co przyszła tu z pistoletem.

Erin Rand już zamierzała wyjść na śnieżycę, teraz jednak uznała, że jeszcze chwilę zaczeka. Była bardzo ciekawa odpowiedzi Alana.


To wszystko było dla Alana coraz trudniejsze. Wątpiłby starczyło mu sił na coś więcej niż troska o żonę. Czuł się uwięziony w tym eleganckim samochodzie, w tej piekielnej śnieżycy, przytłoczony pytaniem Cozy’ego, na które nie wiedział, jak odpowiedzieć.

Szyby były zamglone, a w samochodzie zrobiło się tak zimno, że na szkle od wewnątrz narastała warstwa szronu. Alan zaryzykował i zerknął na swoich towarzyszy. Erin patrzyła na niego wyczekująco. Wiedział, że nie wysiądzie, póki nie usłyszy odpowiedzi na pytania Cozy’ego.

Cozy siedział wyprostowany, z poważną twarzą. Chociaż zachowywał się oficjalnie i uprzejmie, ton jego prowokacyjnych pytań był władczy, a w każdym razie rozkazujący. Alan rozpoznał u siebie nie tylko dawny przymus podporządkowania się autorytetowi, ale także nie tak stare pragnienie okazania uporu.

Nie był pewien, czy odpowiadając na pytanie o Emmę Spire, pomoże Lauren czy też jej zaszkodzi. Postanowił wreszcie, że najlepiej będzie dawać wymijające odpowiedzi.

Cozy, daj spokój. Życie Emmy Spire jest jak otwarta księga. Wszyscy wiemy o niej wszystko.

Cozy jednak wiedział, że słowa Alana dotyczyły wyłącznie wydarzeń znanych całemu światu – śmierci ojca Emmy, a zwłaszcza kasety wideo, na której zostało zarejestrowane morderstwo. Zupełnie, jakby Cozy pytał, co Alan wie o Rodneyu Kingu albo o Reginaldzie Dennym czy białym fordzie broncosie.


Dwa dni po zabójstwie doktora Maxwella Spire’a film wideo, znacznie bardziej profesjonalny niż to, co nagrała na lotnisku żona mordercy, ujawnił nowe rzeczy na temat Emmy.

Kamerzysta sieci telewizyjnej sfilmował jej wdzięczną postać, gdy wchodziła po trzech kamiennych stopniach ołtarza w waszyngtońskiej katedrze świętego Mateusza, by wygłosić mowę pogrzebową. Prezydent Stanów Zjednoczonych przemawiał dopiero po niej.

Naród oglądał transmisję na żywo.

Stanęła przy pulpicie, chwilę zbierała myśli, w końcu powiedziała:

– Nazywam się Emma Spire. – Głos jej się załamał, z oczu popłynęły łzy. Popatrzyła na trumnę ojca. Błagała go, żeby wstał i pomógł jej, aby przyszedł na ratunek. – Dziś pochowam dobrego człowieka, mojego ojca, obok innego dobrego człowieka, mojej matki. A potem, po południu, spróbuję wskrzesić moje marzenia. Bo tego właśnie rodzice mnie nauczyli. I chcieliby, żebym tak właśnie postąpiła.

Ale najpierw… najpierw chcę, żebyście dowiedzieli się o moich rodzicach kilku rzeczy, które mogą zostać zapomniane, jeżeli wam o nich nie powiem. Ojciec był wspaniałym lekarzem, oddanym ludziom. Jestem pewna, że wielu będzie dziś o tym mówić. Uwierzcie im, bo to prawda. Ale najważniejszą rzeczą, jaką chcę wam powiedzieć o moich rodzicach, jest to, że ich życie… było dla mnie błogosławieństwem.

Nauczyli mnie współczucia, nauczyli mnie miłości. Nauczyli mnie, co jest wartością. Nauczyli mnie godności. Pistolet tego… człowieka odebrał mojemu ojcu życie. Ale jego nienawiść nie zniszczy tego, co tatuś dawał mi codziennie przez całe życie.

Już zbyt długo żyję bez pieszczot matki i słów mądrości, które mogłaby szeptać mi do ucha. Teraz zostałam pozbawiona ojca, pociechy, jaką zawsze mi dawał, i jego przewodnictwa. Bez niego moje życie będzie smutne i zimne. Modlę się, żebym mogła kiedyś dołączyć do rodziców w niebie. Do tego czasu będę żywiła nadzieję i modliła się z całych sił, żeby żyć tak, aby mogli być ze mnie dumni.

Emma spojrzała na trumnę. W jej oczach przez chwilę odbijało się światło lamp.

– Tatusiu, teraz jeszcze nie umiem sobie wyobrazić, jak bardzo będzie mi ciebie brakować. To jest… miejsce w moim sercu, którego boję się badać.

Potem o ojcu Emmy mówił prezydent. Oddawał cześć pamięci naczelnego chirurga kraju, mówił o jego poczuciu obowiązku wobec ojczyzny, o ofierze z życia, jaką złożył. Potępił tych przeciwników aborcji, którzy doprowadzili do zamordowania doktora Spire’a. Mówił też o tym, jak ohydną rzeczą jest morderstwo, i o tym, że państwem musi rządzić prawo, a nie ideologia.

Dla Ameryki był to dzień CNN. Na pamiątkę została taśma wideo.

Prezydent miał przed sobą jeszcze mnóstwo takich dni.

Ten dzień jednak należał do Emmy Spire.

Żywej.

Potem pojechała do Hollywood i nie została zapomniana.


Cozier Maitlin był zły.

– Alan, nie o to mi chodziło. Nie pytałem cię, co Lauren czytała czy widziała w telewizji na temat Emmy. Chcę wiedzieć, jak ją poznała. Tu, w Boulder. Czy się przyjaźnią. I wreszcie po co Lauren przyszła pod jej dom?

– Na pewno wiesz, że Emma przyjechała do Boulder, żeby studiować prawo. Po tym jak postanowiła nie wychodzić za mąż za tego aktora.

– Tak, oczywiście. Podobno biedny chłopak załamał się, kiedy go porzuciła.

Alan zignorował zaproszenie do wymiany plotek o niedoszłym małżeństwie Emmy.

– Zeszłej wiosny Emma zgłosiła się na staż do biura prokuratora i tam właśnie Lauren ją poznała. Potem się zaprzyjaźniły.

O tym, że Emma studiuje prawo w Boulder, wiedzieli wszyscy. O stażu też. Magazyn „People” opublikował na ten temat artykuł na pięć stron. Może Cozy nie czyta „People”.

– Więc Lauren przyszła tu dziś, żeby zobaczyć się z Emmą? Chodziło o sprawę służbową czy o prywatne spotkanie?

– Nie wiem, co moja żona robi w ciągu dnia, z kim się widuje. Nie robi dla mnie kopii swojego rozkładu zajęć. Musisz sam ją o to zapytać. Ja mogę tylko snuć domysły, a to nie byłoby uczciwe ani wobec Lauren, ani wobec Emmy.

Cozy gwałtownie odwrócił się do Alana.

– Czy ten strzał miał coś wspólnego z Emmą? Musisz mi to powiedzieć. O co tu chodzi?

Alan do pewnego stopnia podziwiał technikę przesłuchań Cozy’ego. Mógłby go jeszcze nauczyć kilku rzeczy, jak wykorzystać non seąuitur, ale nagłe głośne burczenie w brzuchu skierowało jego uwagę na inne sprawy. Przypomniał sobie, że od dawna nic nie jadł. Może dlatego tak bardzo boli go głowa.

– Moja żona dziś wieczorem do kogoś strzelała. Równie trudno mi w to uwierzyć, jak w to, że w Boulder wylądowali kosmici. Nie wiem, o co tu chodzi. Może moja żona siedzi teraz w areszcie z powodu Emmy Spire. A może nie. Nie wiem. Ale wiem jedno. Jeżeli ma to jakiś związek z Emmą, jutro w Boulder będzie więcej pismaków niż przy sprawie OJ. Simpsona.

Maitlin dopił herbatę i odstawił kubek na deskę rozdzielczą.

– Na pewno masz powody, żeby tak mówić. Ja ci nie wierzę – powiedział. – Martwi mnie i wcale mi się nie podoba to, że nie jesteś szczery. Wydaje ci się, że policja nie wie, że Emma Spire mieszka w tej okolicy?

– Cozy, z tego, co powiedziała mi Lauren, wysnułem wniosek, że na razie zamierza trzymać karty przy sobie. Ja nie znam odpowiedzi na twoje pytania. Zna je tylko Lauren.

Erin przerwała tę wymianę zdań.

– Cozy, wychodzę się trochę rozejrzeć – oznajmiła. – Alan, czy możesz odwieźć Cozy’ego do domu? Ten duży chłopczyk stracił prawo jazdy, bo uporczywie próbował pobić rekord szybkości. Cozy, jeżeli nie przyślesz tu kogoś po mnie za półtorej godziny, zawiadomię stanową palestrę o twoich problemach z Victoria Secret. Może być taksówka, wszystko jedno. Możesz poruszyć niebo i ziemię, ale ktoś musi po mnie przyjechać, bo obiecałam opiekunce do dziecka, że wrócę najpóźniej o wpół do trzeciej. Alan, miło było cię poznać. – Zaczekała, aż na nią spojrzy, i dodała: – Zrobimy, co w naszej mocy, żeby wszystko skończyło się dobrze.

Wysiadła z samochodu, podeszła do okna od strony Alana i zastukała. Alan opuścił szybę kilka centymetrów. Odgarniając włosy, Erin szepnęła:

– Gdyby to mnie aresztowano, właśnie jego prosiłabym o pomoc. Jest pompatyczny i arogancki, ale to doskonały prawnik. Po prostu nie zwracaj uwagi na jego sposób bycia.

Po chwili Erin Rand zniknęła w zadymce.

Cozy, niezainteresowany tym, co Erin szeptała Alanowi, zaproponował, żeby przenieśli się na przednie siedzenia.

– Erin jest dobrym detektywem – powiedział. – Na pewno coś odkryje, zwłaszcza że detektyw Purdy zostawił jej mapę skarbów. Ludzie chętnie rozmawiają z Erin. Nie rozumiem dlaczego, ale tak jest. Mnie osobiście po ślubie jej inkwizytorski sposób bycia coraz bardziej drażnił, chociaż o ile pamiętam, zanim się pobraliśmy, uważałem, że ma to swój urok. Podobało mi się też to, że sięgnęła do moich spodni, zanim mogłem zamarzyć, żeby sięgnąć do jej majtek.

– Jesteście małżeństwem? – zdziwił się Alan.

– Byliśmy. Pobraliśmy się całe lata temu, kiedy byliśmy jeszcze bardzo młodzi. I szaleni. Przynajmniej ja. Ona nadal jest szalona.

– A dzieci, z którymi została opiekunka, są…

– Na szczęście innego eksmęża. Ale bardzo je lubię. To bliźniaczki. Mają dziesięć lat.

– I Erin teraz pracuje dla ciebie?

– Erin nie pracuje dla nikogo. Jest niezależna, zarówno jeśli chodzi o charakter, jak i o pracę. Ma własne malutkie biuro. Moja kancelaria od czasu do czasu korzysta z jej usług. Właściwie to nawet dość regularnie.

– Współpraca z byłą żoną nie jest dla ciebie przykra?

– Erin była na tyle kochana, że pomogła mi skończyć studia, nie skarżąc się zbytnio. Dając jej zlecenia, mogę się do pewnego stopnia za to odwdzięczyć. Poza tym jest naprawdę dobra. Łatwo nawiązuje kontakt, ludzie otwierają się przed nią, uważają, że pomaga im się wyciszyć. Zawsze chciała być terapeutką taką jak ty. Jesteś terapeutą, prawda?

– Tak. I masz rację co do Erin. Jej oczy zapraszają do rozmowy. Są pełne współczucia. Może dlatego tak łatwo dogaduje się z ludźmi.

– Może. Ona ma coś, czego mnie podobno brakuje. Umie okazać współczucie. Ja zawsze sądziłem, że obrońca w sprawach karnych, który okazuje współczucie, stąpa po cienkim lodzie. Społeczeństwo uważa, że tego rodzaju uczucia należy zachować raczej dla ofiary, nie dla oskarżonego. Czasami się z tym zgadzam, ale zdarza się, że to oskarżony budzi moje współczucie, chociaż nie czuję się wtedy zbyt dobrze.

Biorąc pod uwagę wszystko, co się dziś zdarzyło, Alan był mniej skłonny do przyznania Cozy’emu racji niż w innej sytuacji.

– Skoro twoim zdaniem Erin ma „współczujące” oczy – to ładne, ale ona nie byłaby zadowolona, słysząc to – może powinienem był jej zlecić, żeby wypytała cię o to, o czym tak niechętnie mówisz, no wiesz, o stosunki, jakie łączą twoją żonę z Emmą Spire – kontynuował Cozy.

Tłumiąc głód, zmęczenie i szok, Alan przez chwilę zbierał myśli.

– Cozy, musisz zrozumieć, że chodzi to bardzo skomplikowane sprawy – powiedział w końcu. – Ja nie mam prawa o niczym decydować. Decyzja należy do Lauren.

– A nie do panny Spire?

– Ona już podjęła decyzję.

– Ach.

– Mam nadzieję, że Lauren i Casey próbują wszystko wyjaśnić.

– Ja też – odparł Cozy. – Chociaż chodzi o aresztowanie, jeśli oskarżenie i proces znacznie trudniej przewidzieć, jak potoczą się sprawy, niż ci się wydaje.

– Przypuszczam, że Casey już się widziała z Lauren. – Alan zmienił temat. – Chciałbym wrócić do miasta i spytać, co jej się udało załatwić. Poza tym przed północą muszę dać Lauren lekarstwa. I mam przy sobie książeczkę czekową Lauren. Będzie jej potrzebowała, żeby wpłacić Casey zaliczkę.

– O tak, zaliczka – ucieszył się Cozy. – Trzeba było od razu tak mówić. – Potem spytał, nie patrząc na Alana: – Możesz prowadzić? Nawet gdybym miał prawo jazdy, prowadzenie samochodu w tych arktycznych warunkach przyprawiłoby mnie o rozstrój nerwowy.

Загрузка...