9

Dwanaście tygodni trwało, zanim łyknęłam pozornie nieograniczony zapas firmowych ciuchów, w które uparcie chciał mnie zaopatrzyć Runway. Dwanaście niemożliwie długich tygodni czternastogodzinnych dni pracy i zawsze nie więcej niż pięciu godzin snu naraz. Dwanaście żałosnych tygodni codziennych oględzin z góry na dół, od włosów po buty, i całkowitego braku nawet jednego komplementu czy choćby wrażenia, że przeszłam test. Dwanaście potwornie długich tygodni, podczas których czułam się głupia, niekompetentna i kompletnie niedorozwinięta umysłowo. Tak więc postanowiłam rozpocząć mój czwarty miesiąc (jeszcze tylko dziewięć do wytrzymania!) w Runwayu jako nowa kobieta i zacząć się odpowiednio ubierać.

Przed moim objawieniem z dwunastego tygodnia wstawanie, ubieranie się i wychodzenie kompletnie mnie wyczerpywało. Nawet ja musiałam uznać, że łatwiej byłoby posiadać szafę pełną „stosownych” ciuchów. Do tamtej chwili ubieranie się stanowiło najbardziej stresujący element i tak parszywej porannej rutyny. Budzik dzwonił tak wcześnie, że nie byłam w stanie powiedzieć nikomu, o której naprawdę wstaję, jakby samo wymówienie tych słów powodowało fizyczny ból. Dotarcie do pracy na siódmą rano było tak trudne, że zakrawało na żart. Jasne, parę razy w życiu byłam na nogach o siódmej – pewnie siedząc na lotnisku, żeby złapać poranny lot, albo kiedy musiałam dokończyć naukę przed egzaminem odbywającym się tego samego dnia. Ale przeważnie widywałam tę godzinę na zegarku, gdy nie zdołałam jeszcze trafić do łóżka po poprzedniej nocy, a pora nie wydawała się taka zła, bo przede mną rozciągał się cały dzień snu. To było coś innego. Stałe, nieubłagane, nieludzkie pozbawienie snu. I bez względu na to, ile razy próbowałam pójść do łóżka przed północą, nigdy się to nie udawało. Ostatnie dwa tygodnie były szczególnie ciężkie, bo zamykali jeden z wiosennych numerów, i w niektóre wieczory musiałam siedzieć w pracy w oczekiwaniu na Książkę prawie do jedenastej. Zanim zdążyłam ją odwieźć i dotrzeć do domu, była już północ, a przed zaśnięciem musiałam jeszcze coś zjeść i wyplątać się z ubrania.

Przerywany ryk – jedyne, czego nie mogłam zignorować – zaczynał się dokładnie o wpół do szóstej rano. Zmuszałam się, żeby wystawić gołą stopę spod kołdry i wyciągnąć nogę mniej więcej w kierunku budzika (który był strategicznie ustawiony po przeciwnej stronie pokoju, żeby wymusić jakiś ruch), po czym kopałam na oślep, dopóki nie trafiłam i hałas ustał. W stałym, przewidywalnym tempie powtarzało się to co siedem minut do szóstej cztery, kiedy to odczuwałam nieunikniony przypływ paniki i wyskakiwałam z łóżka pod prysznic.

Następne w kolejności były zmagania z szafą, zwykle między szóstą trzydzieści jeden a szóstą trzydzieści siedem. Lily, sama niezupełnie na bieżąco z modą w uniformie studenta studiów podyplomowych (dżinsy, rozciągnięte swetry od L.L. Beana i naszyjniki z konopnych sznurków) za każdym razem, kiedy ją widziałam, mówiła: Wciąż nie rozumiem, co nosisz do pracy. To Runway, na litość boską. Twoje ciuchy są równie urocze, jak ciuchy każdej innej dziewczyny, Andy, ale nic z tego, co masz, nie nadaje się do Runwaya.

Nie powiedziałam jej, że przez kilka miesięcy specjalnie wstawałam wcześniej z głęboką determinacją, żeby wycisnąć styl Runwaya z mojej własnej, obfitującej w ciuchy z Banana Republic garderoby. Każdego ranka przez niemal pół godziny stałam z podgrzaną w mikrofalówce kawą, cierpiąc katusze z powodu kozaków i pasków, wełny i mikrofibry. Potrafiłam pięć razy zmienić pończochy, zanim wreszcie znalazłam właściwy kolor, a wszystko tylko po to, by zbesztać się w myślach, że właściwie pończochy w żadnym stylu czy kolorze nie są w porządku. Obcasy moich butów zawsze były za niskie, zbyt szerokie i za grube. Nie mogłam sobie pozwolić na nic z kaszmiru. Nie słyszałam jeszcze o stringach (!) i w związku z tym maniakalnie rozmyślałam, jak ukryć zarys majtek, który stał się przedmiotem tylu krytycznych uwag podczas przerw na kawę. Bez względu na to, ile razy próbowałam, nie byłam w stanie zmusić się do włożenia do pracy topu bez rękawów ani koszulki przed pępek.

I wreszcie po trzech miesiącach się poddałam. Po prostu za bardzo mnie to zmęczyło. Codzienne zmagania z garderobą wyssały ze mnie całą energię, emocjonalną, fizyczną i psychiczną. To znaczy do chwili gdy wreszcie ustąpiłam. To był dzień jak każdy inny, stałam z żółtym kubkiem „Ja V Opatrzność” w jednej ręce, drugą przebierałam wśród swoich ulubionych ciuchów od Abercrombiego. Po co z tym walczyć? – zadałam sobie pytanie. Samo noszenie ich ciuchów niekoniecznie musi oznaczać, że kompletnie się zaprzedałam, prawda? A poza tym, komentarze na temat mojej aktualnej garderoby stawały się coraz częstsze i bardziej zjadliwe i zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie ryzykuję posady? Przejrzałam się w dużym lustrze i musiałam się roześmiać: dziewczyna w staniku Maidenform (br!) i bawełnianych majtkach (podwójne br!) próbuje wyglądać, jakby stanowiła element Runwaya! Ha. Nie z tym gównem, na pewno nie. W końcu, na litość boską, pracowałam dla Runwaya - ubieranie się w coś, co nie było podarte, obstrzępione, poplamione czy za duże naprawdę nie wystarczało, żeby rozwiązać problem. Odsunęłam na bok swoją niemarkową koszulę i odszukałam tweedową spódnicę od Prady, czarny golf od Prady i kozaki Prady do pół łydki, które Jeffy wręczył mi pewnego wieczoru, gdy czekałam na Książkę.

– Co to jest? – zapytałam, rozpinając zamek torby na ubrania.

– To, Andy, powinnaś nosić, jeżeli nie chcesz, żeby cię zwolnili. – Uśmiechnął się, ale nie patrzył mi w oczy.

– Przepraszam?

– Słuchaj, po prostu uważam, że powinnaś wiedzieć, że twój, ee, wygląd niezbyt dobrze pasuje do stylu reszty. Wiem, że te rzeczy są drogie, ale są na to sposoby. Mam w Szafie tyle wszystkiego, że nikt nie zauważy, jeżeli będziesz potrzebowała, ee, czasem coś sobie pożyczyć. – Palcami wykonał znak cudzysłowu przy „pożyczyć”. – I oczywiście powinnaś obdzwonić wszystkich ludzi z PR i postarać się o kartę rabatową na rzeczy ich projektantów. Ja dostaję tylko trzydzieści procent zniżki, ale skoro ty pracujesz dla Mirandy, byłbym zaskoczony, gdyby w ogóle cokolwiek ci policzyli. Nie ma powodu, żebyś nosiła to, ee, to coś z Gapa, co teraz.

Nie wyjaśniłam, że noszenie Ninę West zamiast butów od Manola albo dżinsów sprzedawanych w dziale młodzieżowym u Macy'ego, a nie gdzieś w raju markowych ciuchów na ósmym piętrze u Barneya, było moją osobistą próbą pokazania wszystkim, że nie dałam się uwieść temu, co oferuje Runway. Zamiast tego tylko skinęłam głową, zauważając, że wyglądał na straszliwie skrępowanego koniecznością powiedzenia mi, jak codziennie się poniżałam. Zastanawiałam się, kto go do tego skłonił. Emily? Czy sama Miranda? Zresztą nie miało to specjalnego znaczenia. Cholera, przetrwałam już trzy pełne miesiące – jeśli noszenie golfa od Prady zamiast Urban Outfitters miało mi pomóc przetrwać kolejnych dziewięć, niech tak będzie. Postanowiłam, że natychmiast zacznę kompletować nową, ulepszoną garderobę.

Ostatecznie wyszłam o szóstej pięćdziesiąt, w sumie cholernie zadowolona z tego, jak wyglądam. Facet w wózku śniadaniowym w pobliżu mojego mieszkania wręcz gwizdnął, a zanim zrobiłam dziesięć kroków, zatrzymała mnie jakaś kobieta, która oznajmiła, że przygląda się tym kozakom od trzech miesięcy.

Tak jak miałam teraz w zwyczaju, podeszłam na róg Trzeciej Alei, pośpiesznie zatrzymałam taksówkę i oklapłam na ciepłym tylnym siedzeniu, zbyt zmęczona, żeby czuć wdzięczność, że nie musiałam włączać się w tłum zwykłych ludzi w metrze. Chrapliwie powiedziałam:

– Sześćset czterdzieści Madison. Poproszę szybko. – Taksiarz spojrzał na mnie w tylnym lusterku z odrobiną współczucia, przysięgam, i stwierdził:

– Ach, tak. Budynek Elias – Clark. – Z piskiem ruszyliśmy w lewo, w Dziewięćdziesiątą Piątą Ulicę, a potem jeszcze raz w lewo w Lex, przelecieliśmy przez światła do Pięćdziesiątej Dziewiątej i stamtąd na zachód do Madison. Dokładnie po sześciu minutach, ponieważ nie było ruchu, gwałtownie zatrzymaliśmy się przed wysokim, chudym, gładkim monolitem, który dawał tak doskonały przykład właściwej sylwetki tylu swoim rezydentom. Należność wyniosła sześć dolarów czterdzieści centów, dokładnie tak jak każdego kolejnego ranka, i wręczyłam taksiarzowi banknot dziesięciodolarowy, dokładnie tak jak każdego kolejnego ranka.

– Proszę zatrzymać resztę – zanuciłam, czując tę samą co każdego dnia radość na widok ich zaskoczenia i szczęścia. – Runway stawia.

Z tym z całą pewnością nie było problemów. Wystarczył tydzień w pracy, by się zorientować, że księgowość nie była mocną stroną Elias, nie zajmowała też priorytetowej pozycji. Odpisanie sobie codziennych dziesięciodolarowych przejażdżek taksówką nigdy nie stanowiło problemu. W innej firmie zastanawiano by się, być może, co w ogóle dawało prawo do jazdy taksówką; w Elias – Clark zastanawiano się, czemu zniżasz się do korzystania z taksówki, skoro dostępny jest wóz z szoferem. Fakt, że codziennie mogłam ocyganić firmę na dziesięć dodatkowych dolarów – chociaż nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek wprost ucierpiał z powodu mojej rozrzutności – sprawiał, że znacznie lepiej się czułam. Niektóry nazwaliby to pasywno – agresywnym buntem. Ja nazywałam to wyrównywaniem rachunków.

Wyskoczyłam z taksówki, wciąż jeszcze szczęśliwa, że uprzyjemniłam komuś dzień, i weszłam do budynku. Samo lśnienie i szyk, tak samo jak w przypadku wszystkich rezydentów. Chociaż nosił nazwę Elias – Clark, połowę wynajmował JS Bergman, jeden z najbardziej prestiżowych banków w mieście (naturalnie). Wszystko mieliśmy oddzielne, nawet windy, ale to nie powstrzymywało bogatych bankierów od nich i modnych piękności od nas od gapienia się na siebie w holu.

– Hej, Andy. Jak leci? Dawno się nie widzieliśmy. – Głos za mną brzmiał głupio i niechętnie zastanowiłam się, dlaczego ten ktoś po prostu nie zostawi mnie w spokoju.

Przygotowywałam się psychicznie na rozpoczęcie porannych przepychanek z Eduardem i kiedy usłyszałam swoje imię, odwróciłam się, żeby zobaczyć Benjamina, jednego z wielu byłych chłopaków Lily z college'u, który bezwładnie osunął się przy ścianie obok wejścia i chyba nawet nie zauważył, że siedzi na chodniku. Był tylko jednym z wielu, ale pierwszym, którego naprawdę szczerze polubiła. Nie rozmawiałam z dobrym starym Benjim (nienawidził, żeby tak do niego mówić), odkąd Lily natknęła się na niego, gdy uprawiał seks z dwiema dziewczynami z jej śpiewającej a cappella grupy muzycznej. Weszła prosto do jego mieszkania poza campusem i znalazła go rozciągniętego w salonie, gwiazdę własnego filmu porno z sopranistką i kontralcistką, nieśmiałymi dziewczynami, które nigdy więcej nie zdołały spojrzeć Lily w oczy. Próbowałam ją przekonać, że to tylko szczeniacki żart, ale tego nie kupiła. Płakała całymi dniami i wymusiła na mnie obietnicę, że nikomu nie powiem, co odkryła. Ale okazało się, że nie musiałam nikomu mówić, ponieważ on to zrobił – przechwalał się każdemu, kto chciał słuchać, że „dopadł dwie śpiewające kujonki”, jak to ujął, podczas gdy „trzecia patrzyła”. Opowiadał to w taki sposób, jakby Lily była tam przez cały czas, siedziała na kanapie i z przyjemnością obserwowała, jak jej wielki, zły facet zabiera się do męskich zajęć. Lily przysięgła, że nigdy więcej nie zakocha się w żadnym facecie, i na razie chyba dotrzymywała przyrzeczenia. Sypiała z całym tłumem facetów, ale z pewnością nie pozwoliła im kręcić się w pobliżu przez czas dość długi, żeby faktycznie narazić się na ryzyko odkrycia w nich czegoś przyjemnego.

Spojrzałam jeszcze raz i próbowałam odnaleźć w twarzy tego faceta starego Benjiego. Był atletycznie zbudowany i uroczy. Po prostu normalny facet. Ale Bergman zmienił go w ludzki wrak. Miał na sobie za obszerny, pognieciony garnitur i wyglądał, jakby chciał wyssać ze swojego marlboro trochę koki. Wyglądał na przepracowanego, mimo że była dopiero siódma, i dzięki temu lepiej się poczułam, bo okazał się dupkiem wobec Lily i ponieważ nie byłam jedyną osobą, która wlokła się do pracy o tak nieprzyzwoitej godzinie. Prawdopodobnie dostawał za swoje męki sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie, ale co z tego, przynajmniej nie byłam sama.

Benjamin pozdrowił mnie zapalonym papierosem, żarzącym się upiornie w mroku zimowego poranka, i kiwnął, żebym przyszła. Obawiałam się spóźnić, ale Eduardo rzucił mi swoje spojrzenie „bez obaw, jeszcze jej nie ma, wszystko gra”, więc podeszłam do Benjamina. Oczy miał kaprawe i wyglądał beznadziejnie. Pewnie uważał, że ma szefa tyrana. Ha! Gdyby tylko wiedział. Miałam ochotę roześmiać się w głos.

– Hej, zauważyłem, że tylko ty jesteś tu codziennie tak wcześnie – wymamrotał, podczas gdy szukałam w torbie szminki przed skierowaniem się w stronę wind. – Co to za układ?

Był duży, jasnowłosy i wydawał się taki zmęczony, taki złachany, że poczułam przypływ współczucia i życzliwych uczuć. Ale potem kolana się pode mną ugięły z wyczerpania i przypomniałam sobie, jak wyglądała Lily, kiedy jeden z durnych kumpli Benjiego zapytał, czy wystarczyło jej patrzenie, czy raczej chciała się przyłączyć, i straciłam zimną krew.

– Układ jest taki, że pracuję dla dość wymagającej kobiety i muszę się tu zjawić dwie i pół godziny przed resztą cholernej redakcji, żeby się przygotować na spotkanie z nią – powiedziałam tonem ociekającym złością i sarkazmem.

– Rany. Tylko zapytałem. W takim razie sorry, brzmi raczej paskudnie. Dla kogo pracujesz?

– Dla Mirandy Priestly – oznajmiłam i pomodliłam się o brak reakcji. Z jakiegoś powodu spotkanie porządnie wykształconego człowieka, który najwyraźniej odniósł sukces zawodowy, a nie miał pojęcia, kim jest Miranda, sprawiało, że czułam się bardzo, bardzo szczęśliwa. Wręcz zachwycona. I na szczęście ten mnie nie zawiódł. Wzruszył ramionami, zaciągnął się papierosem i spojrzał wyczekująco.

– Jest redaktor naczelną Runwaya - zniżyłam głos i zaczęłam mówić radośnie. – To największa zdzira, jaką w życiu spotkałam. Serio, naprawdę nigdy nie poznałam nikogo takiego jak ona, właściwie to jest nieludzka.

Chciałam wylać przed Benjim litanię narzekań, ale z pełną mocą objawiła się Paranoidalna Pętla Runwaya. Natychmiast ogarnęło mnie zdenerwowanie, niemal paranoja, przekonanie, że ten nieświadomy, obojętny człowiek jest w jakiś sposób poplecznikiem Mirandy, przysłanym przez Obsewera albo Page Six, żeby mnie szpiegować. Wiedziałam, że to śmieszne, kompletnie absurdalne. Znałam Benjiego od lat i właściwie byłam pewna, że nie miał żadnych zawodowych powiązań z Mirandą. Prawie pewna. W końcu, jak można mieć całkowitą pewność? I nie wiadomo, kto mógł stać za mną w tej właśnie sekundzie, słysząc każde paskudne słowo. Trzeba natychmiast zminimalizować straty.

– Oczywiście jest najbardziej wpływową kobietą na rynku mody i wydawniczym, a nie da się wspiąć na szczyt dwóch tak ważnych dziedzin w Nowym Jorku, rozdając cały dzień cukierki. Hm, to zrozumiałe, że trochę ciężko się z nią pracuje, wiesz? Na jej miejscu byłabym taka sama. No tak, hm, muszę już lecieć. Dobrze było znów cię zobaczyć. – I zwiałam, jak często zdarzało mi się podczas kilku ostatnich tygodni, gdy orientowałam się, że rozmawiam z kimś innym niż z Lily, Aleksem albo moimi rodzicami, i nie umiałam się powstrzymać od wyrzekania na tę wiedźmę.

– Hej, nie przejmuj się – zawołał za mną, gdy zmierzałam w stronę wind. – Ja siedzę tu od czwartku rano. – Z tymi słowami wyrzucił tlący się niedopałek i bez entuzjazmu wgniótł go w beton.

– Dzień dobry, Eduardo – powiedziałam, rzucając mu najlepszą wersję swojego żałosnego, umęczonego spojrzenia. – Nienawidzę, kurwa, poniedziałków.

– Hej, nie martw się, koleżanko. Przynajmniej dzisiaj wyprzedziłaś ją na finiszu – stwierdził z uśmiechem. Nawiązywał oczywiście do tych przykrych poranków, kiedy Miranda pojawiała się o piątej rano i trzeba było ją odprowadzać na górę, bo upierała się, żeby nie nosić karty dostępu. Następnie nerwowo przemierzała biuro, wydzwaniając do Emily i do mnie, dopóki jedna z nas nie zdołała wstać, ogarnąć się i dotrzeć do pracy, jakby chodziło o kryzys na skalę państwową.

Popchnęłam bramkę, modląc się, żeby ten poniedziałek okazał się wyjątkiem, żeby przepuścił mnie bez przedstawienia. Nic z tego.

Yo, tell me whatyou want, whatyou really, really want - zaśpiewał Eduardo z hiszpańskim akcentem, pokazując zęby w szerokim uśmiechu. Cała przyjemność z uszczęśliwienia taksiarza i odkrycia, że zdążyłam przyjść przed Mirandą, znikła. Jak co rano chciałam teraz sięgnąć przez kontuar stanowiska ochrony i zedrzeć mu skórę z twarzy. Ale ponieważ była ze mnie równa dziewczyna, a on należał do nielicznych moich przyjaciół w tym miejscu, okazałam słabość i uległam.

I'II tell you what I want, what I really, really want, I wanna – I wanna – I wanna – I wanna - / really, really wanna zigga zig aaaaaahhh - zaśpiewałam pokornie w żałosnym hołdzie dla przeboju Spice Girls z lat dziewięćdziesiątych. A Eduardo po raz kolejny wyszczerzył się w uśmiechu i wcisnął brzęczyk, żeby mnie przepuścić.

– Hej, nie zapominaj: szesnasty czerwca! – zawołał za mną.

– Wiem, szesnasty czerwca! – odkrzyknęłam, co stanowiło aluzję do naszych wspólnych urodzin. Nie pamiętam, w jaki sposób ani dlaczego odkrył moją datę urodzenia, ale był zachwycony, że urodziliśmy się tego samego dnia. I z jakiegoś niewyjaśnionego powodu weszło to do naszego osobistego rytuału porannego. Każdego cholernego poranka.

Po stronie Elias – Clark znajdowało się osiem wind, połowa dla pięter od pierwszego do dziesiątego, połowa od dziesiątego wzwyż. Liczyły się tylko te pierwsze, bo większość wielkich tytułów mieściła się na pierwszych dziesięciu piętrach; obwieszczały swoją obecność podświetlonymi panelami nad drzwiami windy. Na pierwszym piętrze znajdowała się darmowa, najwyższej klasy sala gimnastyczna dla pracowników, kompletnie wyposażona, z kombajnem treningowym Nautilus i co najmniej setką stepperów, bieżni i trenażerów. W szatni były sauny, gorące kąpiele, sauny parowe i obsługa w uniformach, a salon oferował ratunkowy manikiur, pedikiur i zabiegi kosmetyczne. Dostarczali nawet darmowych ręczników, a przynajmniej tak słyszałam – nie tylko nie miałam czasu, ale też między szóstą rano a dziesiątą zawsze był tam tak cholerny tłum, że ledwie dało się przejść. Dziennikarze, redaktorzy i asystenci do spraw sprzedaży dzwonili z trzydniowym wyprzedzeniem, żeby zarezerwować sobie miejsce na zajęciach jogi albo kick boxingu, a nawet wtedy rezerwacja przepadała, jeżeli nie zjawili się piętnaście minut przed czasem. Stresowało mnie to w najwyższym stopniu, jak niemal wszystko, co zostało w Elias – Clark zaprojektowane, żeby podnieść jakość życia pracowników.

Słyszałam plotkę, że w piwnicy mieściło się przedszkole, ale nie znałam nikogo, kto miałby dzieci, więc nie byłam tego całkiem pewna. To, co ważne, zaczynało się na drugim piętrze, tym z Jadalnią. Miranda jak na razie odmawiała jedzenia wśród wyrobników, chyba że chodziło o lunch z Irvem Ravitzem, dyrektorem generalnym Elias, który lubił tam jadać, żeby zamanifestować jedność z pracownikami.

W górę, w górę, w górę, ponad wszystkie sławne tytuły. Większość musiała dzielić piętra, po przeciwnych stronach biurka recepcjonistki widniały oddzielne szklane drzwi. Wyskoczyłam na dziesiątym, oglądając odbicie swojego tyłka w szklanych drzwiach. W przypływie współczucia i geniuszu architekt łaskawie pozbawił windy przy Madison sześćset czterdzieści luster. Jak zwykle zapomniałam o swojej elektronicznej karcie identyfikacyjnej – dokładnie tej, która śledziła wszystkie nasze ruchy, zakupy i nieobecności w budynku – i musiałam włamać się do biura. Recepcjonistka nie pojawiała się przed dziewiątą, więc należało schylić się pod jej biurko, znaleźć przycisk, który zwalniał blokadę szklanych drzwi, i sprintem wystartować ze środka recepcji, żeby otworzyć je szarpnięciem, nim znów się zanikną z trzaskiem. Czasami robiłam to trzy albo cztery razy, zanim wreszcie się udało, ale dziś powiodło mi się przy drugiej próbie.

Gdy przychodziłam, biuro zawsze było ciemne i co rano pokonywałam tę samą trasę do swojego biurka. Po lewej mijałam dział reklamy, dziewczyny, które najbardziej kochały stroić się w podkoszulki Chloe i kozaki od Jimmy'ego Choo z ostrymi obcasami i wręczać służbowe wizytówki, wielkimi literami krzyczące RUNWAY. Nie miały absolutnie nic wspólnego z tym, co działo się po redakcyjnej stronie biura: to redakcja wybierała ciuchy na rozkładówki, zabiegała o dobrych autorów, dopasowywała dodatki do strojów, angażowała modelki, redagowała teksty, projektowała layouty i zatrudniała fotografów. Pracownicy redakcji jeździli do niesamowitych miejsc na całym świecie na zdjęcia, dostawali darmowe upominki i rabaty od wszystkich projektantów, wykrywali trendy i chodzili na przyjęcia w Pastis oraz Float, ponieważ „musieli sprawdzać, co ludzie noszą”.

Akwizytorzy reklam mieli za zadanie sprzedać powierzchnię reklamową. Czasami organizowali przyjęcia promocyjne, ale nie widywało się tam sław, więc tym samym nowojorska śmietanka miała je za nudne (przynajmniej tak z szyderstwem w głosie powiedziała mi Emily). W dni tych przyjęć nieustannie dzwonili do mnie ludzie, których prawie nie znałam, w poszukiwaniu zaproszenia. „Hm, słyszałam, że Runway urządza dziś wieczorem imprezę. Czemu nie jestem zaproszona?”.

O imprezach zawsze dowiadywałam się od kogoś z zewnątrz. Redakcji nie zapraszano, bo i tak nikt by nie przyszedł. Zupełnie jakby dziewczynom z Runwaya nie wystarczało, że drwią, terroryzują i poddają ostracyzmowi każdą, która nie była jedną z nich, musiały jeszcze stworzyć wewnętrzny podział klasowy.

Dział akwizycji reklam ustąpił miejsca długiemu, wąskiemu korytarzowi. Odnosiło się wrażenie, że ciągnął się całe wieki, zanim dotarł do kuchenki po lewej stronie. Tu znajdował się wybór kaw oraz herbat i lodówka do przechowywania lunchu – wszystko zbędne, ponieważ monopol na pijaną codziennie przez pracowników kawę miał Starbucks, a wszystkie posiłki były starannie wybierane w stołówce albo zamawiane na wynos z któregoś z tysięcy lokali w śródmieściu. Ale był to miły akcent, właściwe uroczy, próba powiedzenia: „Hej, spójrzcie tylko na nas, mamy herbatę Lipton w torebkach, Sweet Low i nawet mikrofalówkę, w razie gdyby ktoś chciał podgrzać sobie coś z wczorajszej kolacji! Jesteśmy tacy jak wszyscy!”.

Ostatecznie docierałam do enklawy Mirandy o siódmej pięć, tak zmęczona, że ledwie mogłam się ruszyć. Ale podobnie jak przy wszystkim, istniała kolejna procedura, której nigdy nie odważyłam się zakwestionować ani zmienić, więc rzetelnie się do niej zabierałam. Otwierałam jej gabinet i włączałam wszystkie światła. Na zewnątrz wciąż było ciemno i uwielbiałam dramatyzm przebywania w ciemności w gabinecie człowieka władzy, wpatrywanie się w migający światłami, bezsenny Nowy Jork. Wyobrażałam sobie, że gram w jednym z tych filmów (do wyboru każdy, w którym kochankowie obejmują się na kosztownym tarasie należącego do bohatera apartamentu za sześć milionów dolarów z widokiem na rzekę), czułam, że stoję na szczycie świata. A potem rozbłyskiwały światła i następował koniec moich fantazji. Uczucie, że w Nowym Jorku o świcie wszystko jest możliwe, znikało i jedyne, co widziałam, to identyczne, szeroko uśmiechnięte twarze Caroline i Cassidy.

Następnie otwierałam szafę w naszej, zewnętrznej części biura, miejsce, gdzie wieszałam jej płaszcz (swój także, o ile nie przyszła tego dnia w futrze – Miranda nie lubiła, żeby należące do Emily i do mnie pospolite wełny wisiały obok jej lisów) i gdzie trzymałyśmy szereg zapasów: niepotrzebne płaszcze i ubrania warte dziesiątki tysięcy dolarów, pranie, które dotarło już do biura, ale nie zostało jeszcze dostarczone do apartamentu Mirandy, co najmniej dwieście niesławnych białych apaszek od Hermesa. Słyszałam, że Hermes postanowił zaprzestać produkcji tego konkretnego fasonu, prostych i eleganckich białych jedwabnych kwadratów. Ktoś w firmie uznał, że są winni Mirandzie wyjaśnienie, i faktycznie zadzwonił, żeby ją przeprosić. Jak należało się spodziewać, chłodno dała wyraz swojemu wielkiemu rozczarowaniu i pośpiesznie zakupiła cały pozostały zapas. Kilka lat przed tym, zanim zaczęłam tam pracować, dostarczono do biura około pięciuset apaszek i zużyłyśmy z nich już ponad połowę. Miranda zostawiała je wszędzie: w restauracjach, kinach, na pokazach mody, cotygodniowych zebraniach, w taksówkach. Zostawiała je w samolotach, szkole córek, na korcie tenisowym. Oczywiście zawsze miała jedną stylowo wkomponowaną w strój – nigdy nie widziałam jej poza domem bez apaszki. Ale to nie wyjaśniało, gdzie wszystkie znikały. Może myślała, że to chusteczki? A może lubiła robić notatki na jedwabiu zamiast na papierze? Jakkolwiek by było, wydawała się szczerze przekonana, że są jednorazowego użytku i żadna z nas nie wiedziała, jak jej powiedzieć, że tak nie jest. Elias – Clark zapłacił za każdą z apaszek po kilkaset dolarów, ale mniejsza z tym: wręczałyśmy jej te apaszki, jakby to były jednorazowe chusteczki. W tym tempie Miranda mogła wyczerpać zapas za jakieś dwa lata.

Ustawiłam sztywne pomarańczowe pudełka na półce w szafie, na wygodnej wysokości, ale nigdy nie zostawały tam zbyt długo. Co trzeci czy czwarty dzień przygotowywała się do wyjścia na lunch i wzdychała.

– Ahn – dre – ah, podaj mi apaszkę. – Pocieszałam się myślą, że dawno mnie tu nie będzie, kiedy zapas się wyczerpie. Ktokolwiek będzie miał tego pecha, żeby wówczas się tu znaleźć, będzie musiał powiedzieć jej, że nie ma więcej białych apaszek Hermesa i nie da się ich wyprodukować, przesłać, stworzyć, zorganizować, dosłać, zamówić ani uzyskać siłą. Sama myśl o tym była przerażająca.

Kiedy tylko dotarłam do szafy i otworzyłam biuro, zadzwonił Jurij.

– Andrea? Halo, halo. Tu Jurij. Czy mogłabyś, proszę, zejść na dół? Jestem na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy, dokładnie przed Nowojorskim Klubem Sportowym. Mam dla ciebie rzeczy.

Ten telefon był dobrym, choć niedoskonałym sposobem przekazania mi, że niedługo zjawi się Miranda. Może. Najczęściej wysyłała Jurija przodem z rzeczami, kolekcją brudnych ubrań, które trzeba było oddać do pralni chemicznej, materiałami, które wzięła do domu do czytania, czasopismami, butami lub torebkami wymagającymi naprawy, oraz Książką. W ten sposób miała pewność, że wyjdę na spotkanie samochodu i z wyprzedzeniem zaniosę na górę wszystkie te raczej niepożądane przedmioty oraz zajmę się nimi, zanim przestąpi próg biura. Zwykle zjawiała się jakieś pół godziny później, ponieważ Jurij najpierw odwoził rzeczy, a potem wracał odebrać ją z dowolnego miejsca, gdzie danego poranka się ukrywała.

Ona sama mogła znajdować się wszędzie, ponieważ według Emily nie sypiała. Nie wierzyłam w to, dopóki nie zaczęłam przychodzić do biura przed Emily i nie zostałam pierwszą osobą, która odsłuchiwała pocztę głosową. Co noc, bez wyjątku, w godzinach między pierwszą a szóstą rano, Miranda zostawiała dla nas osiem do dziesięciu niejasnych wiadomości. Informacje w rodzaju „Cassidy chce mieć jedną z tych nylonowych toreb, które noszą wszystkie dziewczynki. Zamówić dla niej jedną średniego rozmiaru w kolorze, jaki lubi” i „Będę potrzebowała adres i telefon do tego sklepu z antykami na Siedemdziesiątej którejś, tego, w którym widziałam zabytkową serwantkę”. Jakbyśmy wiedziały, jakie nylonowe torby były modne wśród ośmiolatek albo w którym z czterystu sklepów z antykami na Siedemdziesiątej Pierwszej do Siedemdziesiątej Dziewiątej – tak nawiasem, wschodniej czy zachodniej? – zobaczyła coś, co jej się spodobało na przestrzeni ostatnich piętnastu lat. Ale każdego ranka wiernie odsłuchiwałam i przepisywałam te wiadomości, w kółko wciskając „replay”, próbując wywnioskować coś z akcentu i zinterpretować wskazówki, żeby uniknąć proszenia Mirandy o więcej danych.

Raz popełniłam błąd, sugerując coś takiego, tylko po to, by napotkać jedno z miażdżących spojrzeń Emily. Wypytywanie Mirandy najwyraźniej nie wchodziło w grę. Lepiej miotać się bez planu i zaczekać, aż się usłyszy, jak bardzo chybione były wyniki naszych usiłowań. Żeby zlokalizować tę zabytkową serwantkę, która wpadła Mirandzie w oko, dwa i pół dnia spędziłam w limuzynie – na koszt Elias – Clark – krążąc po Manhattanie przez ulice z numerem zaczynającym się od siedemdziesięciu po obu stronach parku. Wykluczyłam York Avenue (za dużo domów mieszkalnych) i przejechałam w górę Pierwszej, w dół Drugiej, w górę Trzeciej, w dół Lex. Ominęłam Park Avenue (znów za dużo terenów mieszkalnych), ale kontynuowałam poszukiwania w górę Madison, a potem podobny proces powtórzyłam na West Side. Z piórem w ręku, czujnym okiem, książką telefoniczną otwartą na kolanach, gotowa wyskoczyć na widok każdego sklepu, który sprzedawał antyki. Każdy najmniejszy nawet antykwariat – i całkiem sporą liczbę zwykłych sklepów meblowych – zaszczyciłam wizytą. Przy sklepie numer cztery mój występ osiągnął status dzieła sztuki.

– Cześć, sprzedajecie zabytkowe serwantki? – praktycznie wykrzykiwałam w tej samej sekundzie, kiedy zwolnili blokadę i wpuścili mnie do środka. Przy szóstym sklepie nawet nie ruszałam się spod drzwi. Jakiś snobistyczny sprzedawca z pewnością mierzył mnie wzrokiem z góry na dół – tego się nie dało uniknąć! – oceniając mnie, żeby podjąć decyzję, czy byłam kimś, kim warto się przejmować. Większość zauważała w tym momencie czekający wóz z Town Car i raczyła mnie niechętnym tak lub nie, chociaż niektórzy żądali szczegółowego opisu poszukiwanej przeze mnie serwantki.

Jeśli przyznali, że sprzedają coś, co spełniało moje wyrażone w dwóch słowach wymagania, natychmiast rzucałam krótkie: „Czy była tu ostatnio Miranda Priestly?”. Gdyby w tym momencie nie uznawali, że zwariowałam, byliby gotowi wezwać ochronę. Kilka osób nigdy nie słyszało jej nazwiska. To było fantastyczne; przede wszystkim czułam się odświeżona, mogąc się przekonać, że wciąż istniały normalnie funkcjonujące istoty ludzkie, których życia nie zdominowała, a dodatkowo mogłam szybko wyjść bez dalszych dyskusji. Żałosna większość, która rozpoznawała nazwisko, z miejsca zaczynała być ciekawa. Niektórzy zastanawiali się, dla której plotkarskiej kolumny pisywałam. Ale bez względu na to, jaką historię zmyśliłam, nikt jej nie widział w sklepie (z wyjątkiem trzech, gdzie „nie widzieliśmy panny Priestly od miesięcy, i och, jak za nią tęsknimy! Proszę jej przekazać, że Franck/Charlotte/Sarabeth przesyła ucałowania!”).

Gdy do południa trzeciego dnia nie udało mi się zlokalizować sklepu, Emily wreszcie dała mi zielone światło, żebym weszła do gabinetu i poprosiła Mirandę o uściślenie. Zaczęłam się pocić, gdy samochód podjechał pod wejście do budynku. Zagroziłam, że przejdę przez bramkę górą, jeżeli Eduardo nie wpuści mnie bez przedstawienia. Gdy dotarłam na nasze piętro, pot przesiąkł mi przez koszulę. Ręce zaczęły mi się trząść w chwili, gdy weszłam na teren biura i przygotowana w najdrobniejszych szczegółach przemowa („Halo, Mirando. W porządku, dzięki, że pytasz. A co u ciebie? Słuchaj, chciałam tylko cię zawiadomić, że bardzo się starałam zlokalizować ten sklep z antykami, który opisałaś, ale nie miałam szczęścia. Może mogłabyś mi powiedzieć, czy jest po wschodniej, czy zachodniej stronie Manhattanu? A może wręcz przypominasz sobie nazwę?”), którą kilkanaście razy przećwiczyłam, po prostu uleciała z mojego płochego, bardzo znerwicowanego umysłu. Wbrew protokołowi nie umieściłam swojego pytania w Biuletynie; poprosiłam o pozwolenie zwrócenia się do niej przy jej biurku i – prawdopodobnie z powodu szoku spowodowanego tym, że miałam czelność odezwać się do niej niepytana – udzieliła mi go. Żeby streścić całą sprawę, Miranda westchnęła i potraktowała mnie protekcjonalnie, poniżała mnie i obrażała w każdy ze swoich czarujących sposobów, ale ostatecznie otworzyła czarny skórzany terminarz od Hermesa (niewygodnie, lecz szykownie obwiązany białą apaszką Hermesa) i wyjęła… wizytówkę sklepu.

– Zostawiłam ci tę informację na sekretarce, Ahn – dre – ah. Przypuszczam, że zapisanie jej byłoby zbyt kłopotliwe? – I chociaż całe moje jestestwo przepełniało pragnienie ozdobienia jej twarzy dekoracyjnym wzorkiem z nacięć wykonanych wspomnianą wyżej wizytówką, zwyczajnie skinęłam głową na znak potwierdzenia. Dopiero kiedy przyjrzałam jej się bliżej, zauważyłam adres: Sześćdziesiąta Ósma Wschodnia dwieście czterdzieści cztery. Naturalnie. Wschód czy zachód, Pierwsza Aleja czy Madison nie zrobiłyby najmniejszej cholernej różnicy, ponieważ sklep, na lokalizację którego właśnie poświeciłam trzydzieści trzy godziny pracy, nie był nawet na Siedemdziesiątej którejś.

Myślałam o tym, gdy zapisywałam ostatnie nocne żądania Mirandy i gnałam na dół, żeby w wyznaczonym miejscu spotkać się z Jurijem. Każdego ranka bardzo szczegółowo opisywał, gdzie zaparkował, tak żebym teoretycznie mogła spotkać się z nim przy samochodzie. Ale każdego ranka, bez względu na to, jak szybko zdołałam dostać się na dół, sam przynosił wszystko do budynku, żebym nie musiała ganiać tam i z powrotem po ulicach i go szukać. Z wielkim zadowoleniem przekonałam się, że dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem: opierał się o bramkę w holu, trzymając w ramionach torby, ubrania i książki jak życzliwy, hojny dziadek.

– Nie biegnij no do mnie, ty słyszy – odezwał się ze swoim ciężkim rosyjskim akcentem. – Cały dzień tylko biegasz, biegasz, biegasz. Ona każe ci bardzo, bardzo ciężko pracować. Dlatego ja przynoszę ci rzeczy – powiedział, pomagając mi chwycić przepełnione torby i pudła. – Bądź grzeczną dziewczynką, ty słyszy, i miej miły dzień.

Rzuciłam mu pełne wdzięczności spojrzenie, na wpół żartobliwie błysnęłam oczami w kierunku Eduarda – mój sposób, żeby powiedzieć: „Zabiję, kurwa, jeżeli choćby pomyślisz, żeby poprosić mnie teraz o odegranie czegoś”. Trochę się rozluźniłam, kiedy przepuścił mnie przez bramkę bez komentarza. Cudem pamiętałam, żeby zatrzymać się przy stoisku z prasą, gdzie Ahmed, właściciel, wkładał mi w objęcia stos wszystkich wymaganych przez Mirandę porannych gazet. Chociaż codziennie do dziewiątej dział pocztowy dostarczał każdą z nich na biurko Mirandy, i tak miałam co rano kupować pełen drugi zestaw, co pomagało zminimalizować ryzyko, że choć sekundę spędzi w swoim gabinecie bez gazet. To samo z tygodnikami. Wyglądało na to, że nikomu nie przeszkadza fakt opłacania przez nas dziewięciu gazet dziennie i siedmiu tygodników co tydzień dla kogoś, kto czyta tylko plotki i strony z modą.

Zwaliłam wszystkie jej rzeczy na podłogę pod własnym biurkiem. Czas na pierwszą rundę zamówień. Wybrałam numer, którego już dawno temu nauczyłam się na pamięć, do Mangii, eleganckiego lokalu zjedzeniem na wynos w śródmieściu, i jak zwykle odebrał Jorge.

– Cześć ptysiu, to ja – powiedziałam, przytrzymując słuchawkę ramieniem, żeby móc zacząć się logować do poczty elektronicznej. – Zacznijmy ten dzień. – Jorge i ja byliśmy przyjaciółmi. Trzy, cztery, pięć rozmów co rano potrafią w zabawny sposób w krótkim czasie związać ludzi.

– Hej, mała, zaraz wysyłam jednego z chłopaków. Już przyszła? – zapytał, rozumiejąc, że „ona” to moja szalona szefowa i że pracuję dla Runwaya, ale niezupełnie zdając sobie sprawę, kto właściwie będzie konsumował zamówione przeze mnie śniadanie. Jorge należał do moich porannych panów, jak lubiłam ich nazywać. Eduardo, Jurij, Jorge i Ahmed zapewniali mi najprzyzwoitszy z możliwych początek dnia. Wszyscy byli rozkosznie niezwiązani z Runwayem, nawet jeśli istnieli w moim życiu tylko o tyle, o ile mogli uczynić życie redaktorki tego pisma bardziej idealnym. Żaden z nich nie rozumiał w pełni władzy i prestiżu Mirandy.

Śniadanie numer jeden miało lada chwila znaleźć się w drodze do Madison sześćset czterdzieści i istniały spore szansę, że będę musiała je wyrzucić. Miranda co rano jadała cztery plasterki ociekającego tłuszczem bekonu, dwie kiełbaski i drożdżówkę z serem, a spłukiwała to dużym latte ze Starbucks (nie zapomnieć o dwóch kostkach nierafinowanego cukru!). Z tego, co wiedziałam, zdania w firmie były podzielone: albo była permanentnie na diecie Atkinsa, albo miała dość szczęścia, żeby mieć nadludzki metabolizm w wyniku posiadania jakichś absolutnie fantastycznych genów. W każdym razie bez zastanowienia wsuwała najbardziej tłuste, w najobrzydliwszy sposób niezdrowe jedzenie – mimo że Jej dziewczęta” nie mogły sobie pozwolić na taki luksus. Ponieważ wszystko stygło w najwyżej dziesięć minut, zamawiałam i wyrzucałam śniadania, dopóki się nie zjawiła. Mogłam się wykpić jednokrotnym podgrzaniem każdego zestawu w mikrofalówce, ale zyskiwałam najwyżej pięć dodatkowych minut, w dodatku zwykle umiała to rozpoznać. („Ahn – dre – ah, to jest ohydne. Natychmiast podaj mi świeże śniadanie”). Zamawiałam co mniej więcej dwadzieścia minut, aż wreszcie dzwoniła ze swojej komórki i kazała mi zamówić śniadanie („Ahn – dre – ah, niedługo będę w biurze. Zamów moje śniadanie”). Oczywiście zwykle oznaczało to wyprzedzenie dwu lub trzyminutowe, więc wcześniejsze składanie zamówienia było konieczne zarówno z powodu krótkiego czasu, jak i tych częstych okazji, gdy nie zadawała sobie trudu, żeby zadzwonić. Jeśli zrobiłam, co do mnie należało, do chwili, gdy dzwoniła w sprawie śniadania, dwa albo trzy zestawy były w drodze.

Zadzwonił telefon. Na pewno ona, za wcześnie na kogoś innego.

– Biuro Mirandy Priestly – pisnęłam, przygotowując się na jej lodowaty ton.

– Emily, będę za dziesięć minut i chcę mieć gotowe śniadanie.

Nabrała zwyczaju zwracania się zarówno do Emily, jak i do mnie „Emily”, co sugerowało, całkiem słusznie, że byłyśmy nie do odróżnienia i w pełni do zastąpienia. Gdzieś głęboko w głowie czułam się obrażona, ale zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. A poza tym, byłam zbyt zmęczona, żeby szczerze przejmować się czymś tak mało ważnym jak własne imię.

– Tak, Mirando, natychmiast. – Zdążyła się już rozłączyć. Do biura weszła prawdziwa Emily.

– Hej, jest już? – zaszeptała, tradycyjnie zerkając ukradkiem w stronę gabinetu Mirandy, bez halo czy dzień dobry, dokładnie jak jej mentorka.

– Nie, ale właśnie dzwoniła, że będzie za dziesięć minut. Zaraz wracam.

Szybko przełożyłam komórkę oraz papierosy do kieszeni płaszcza i wybiegłam. Miałam tylko parę minut, żeby dostać się na dół, przeciąć Madison i wyprzedzić kolejkę do Starbucks – w trakcie wciągając pierwszego cennego papierosa. Zadeptując niedopałek, potknęłam się, wpadłam do Starbucks na rogu Pięćdziesiątej Siódmej i Piątej Alei i oceniłam długość kolejki. Jeśli było mniej niż osiem osób, wolałam zaczekać jak zwykły człowiek. Przeważnie jednak, jak dziś, kolejka składała się z około dwudziestu zapracowanych biedaków, ze znużeniem oczekujących na przygotowanie porcji kosztownej kofeiny, więc musiałam ich wszystkich wyminąć. Nie przepadałam za tym, ale Miranda wydawała się nie rozumieć, że latte, które co rano jej podawałam, nie tylko nie mogło zostać zamówione, ale w godzinach największej „spożywalności” często trzeba było zaczekać na jego zakup do pół godziny. Po paru tygodniach wiercących w uszach, wściekłych telefonów na moją komórkę („Ahn – dre – ah, po prostu nie rozumiem. Dzwoniłam do ciebie pełnych dwadzieścia pięć minut temu i powiedziałam, że będę w biurze, a moje śniadanie nie jest gotowe. To nie do przyjęcia”) wybrałam się na rozmowę z menedżerem.

– Hm, cześć. Dzięki, że znalazła pani chwilkę, żeby ze mną porozmawiać – powiedziałam do niedużej ciemnoskórej kobiety, która pełniła tę funkcję. – Wiem, że to brzmi absolutnie po wariacku, ale tak się zastanawiałam, czy mogłybyśmy coś zrobić, żebym nie musiała stać w kolejce. – Wdałam się w wyjaśnienia, najlepiej jak umiałam, że pracuję dla dość ważnej i nierozsądnej osoby, która nie lubi czekać na poranną kawę, i czy jest jakiś sposób, żebym mogła minąć kolejkę, oczywiście jakoś subtelnie, i żeby ktoś natychmiast przygotował moje zamówienie. Ślepym trafem Marion, menedżerka, wieczorami chodziła na FIT *, żeby uzyskać dyplom z marketingu w modzie.

– O mój boże, żartujesz? Pracujesz dla Mirandy Priestly? I ona pija nasze latte? Duże? Co rano? Niewiarygodne. Ależ tak, tak, oczywiście! Powiem wszystkim, żeby natychmiast się tobą zajmowali. O nic się nie martw. Przecież ona jest, no wiesz, najbardziej wpływową osobą na rynku mody. – Marion zalała mnie potokiem słów, a ja zmuszałam się do entuzjastycznego potakiwania.

Tak się więc złożyło, że mogłam, jeśli chciałam, ominąć długą kolejkę zmęczonych, agresywnych, obłudnych nowojorczyków i zamówić przed tymi, którzy czekali od wielu, wielu minut. Nie poprawiało mi to samopoczucia, nie czułam się z tego powodu ważna ani odlotowa i obawiałam się dni, kiedy musiałam to robić. Gdy kolejka była piekielnie długa jak dziś – wężowo wiła się wokół całej lady i wychodziła na zewnątrz – czułam się wręcz gorzej i wiedziałam, że wyjdę z pełnymi rękami. W tym momencie w głowie mi już pulsowało, powieki miałam ciężkie, a oczy suche. Starałam się zapomnieć, że to moje życie, efekt, dla osiągnięcia którego cztery długie lata spędziłam na uczeniu się na pamięć wierszy i badaniu prozy, wynik dobrych stopni i masy studenckiego całowania.

Zamiast myśleć, zamówiłam duże latte Mirandy i uzupełniłam zamówienie o kilka napojów wybranych przeze mnie. Duże cappuccino amaretto, mocha frappuccino i macchiato z karmelem wylądowały w moim nosidełku na cztery kubki razem z kilkoma muffinami i croissantami. Należność wyniosła dwadzieścia osiem dolarów i osiemdziesiąt trzy centy i upewniłam się, że wsadziłam paragon do i tak już przepełnionej, specjalnie przeznaczonej na rachunki przegródki w portfelu. Wszystkie miały zostać zrefundowane przez zawsze wypłacalną firmę Elias – Clark.

Teraz musiałam się pośpieszyć, ponieważ minęło już dwadzieścia minut, odkąd Miranda dzwoniła, i wiedziałam, że pewnie siedzi tam, kipi ze złości i zastanawia się, gdzie właściwie znikam co rano – logo Starbucks na boku kubka nie było dla niej wystarczającą wskazówką. Ale zanim zdążyłam zabrać wszystkie rzeczy z lady, zadzwonił telefon. I jak zwykle serce podeszło mi do gardła. Wiedziałam, że to ona, byłam tego absolutnie, całkowicie pewna, ale i tak się bałam. Identyfikacja rozmówcy potwierdziła moje podejrzenia, ale z zaskoczeniem usłyszałam, że to Emily, która dzwoniła z linii Mirandy.

– Jest tu i jest wkurzona – szepnęła Emily. – Musisz wracać.

– Robię, co mogę – warknęłam, próbując utrzymać prosto nosidełko i torbę pieczywa w jednej ręce, a telefon w drugiej.

To właśnie stanowiło zasadnicze źródło nienawiści istniejącej między Emily a mną. Ponieważ ona zajmowała stanowisko „starszej” asystentki, ja byłam bardziej osobistą asystentką, taką od biegania po wszystkie te kawy i posiłki, pomagania dzieciom w lekcjach i kursowania po mieście, żeby odebrać idealne półmiski na jej wieczorne przyjęcia. Emily załatwiała wydatki, organizowała podróże i – najważniejsze zadanie – co parę miesięcy realizowała jej osobiste zamówienia na ciuchy. Tak więc gdy ja poza biurem gromadziłam co rano smakołyki, Emily zostawała sama z koniecznością obsłużenia wszystkich linii telefonicznych i czujnej, porannej Mirandy oraz spełnienia jej żądań. Ja nienawidziłam Emily za to, że mogła nosić do pracy bluzki bez rękawów, bo nie musiała opuszczać ciepłego, wygodnego biura sześć razy dziennie, żeby ganiać po Nowym Jorku, aportując, szukając, polując, gromadząc. Ona nienawidziła mnie za to, że miałam wymówkę, aby wyjść z biura, i wszystko zajmowało mi więcej czasu niż to konieczne, bo gadałam przez komórkę i paliłam.

Dojście z powrotem do budynku zwykle trwało dłużej niż spacer do Starbucks, ponieważ musiałam rozdzielić kawę i przekąski. Lubiłam je wręczać bezdomnym, grupce stałych bywalców, którzy mieszkali na werandach i sypiali w bramach przy Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, skutecznie opierając się wysiłkom miasta, żeby „zrobić z nimi porządek”. Policja zawsze ich przepędzała, zanim godziny szczytu na dobre się rozkręciły, ale kiedy robiłam codzienny pierwszy wypad po kawę, wciąż jeszcze kręcili się w pobliżu. W tym, że przesadnie kosztowne, sponsorowane przez Elias ulubione kawki trafiały do rąk najbardziej niepożądanych w mieście ludzi, było coś fantastycznego – naprawdę stymulującego.

Przesiąknięty smrodem uryny mężczyzna, który sypiał przed sklepem Banana Republic dostawał co rano mocha frappuccino. Właściwie nigdy nie budził się, żeby je wziąć, ale zostawiałam kubek (oczywiście ze słomką) tuż obok jego lewego łokcia i często już go nie było – mężczyzny także – gdy parę godzin później wracałam po kolejną kawę.

Starszej pani, która opierała się o wózek sklepowy i wystawiła napis na kartoniku, który głosił „Nie mam domu/mogę sprzątać/potrzebuję jedzenia” przypadało macchiato z karmelem. Wkrótce dowiedziałam się, że miała na imię Theresa i zwykle kupowałam jej duże latte, takie jak dla Mirandy. Zawsze mówiła dziękuję, ale nigdy nie wykonała żadnego ruchu, żeby skosztować napój, gdy jeszcze był gorący. Gdy w końcu zapytałam, czy chce, żebym przestała jej przynosić kawę, energicznie potrząsnęła głową i wymamrotała, że nie cierpi grymasić, ale właściwie to wolałaby coś słodszego, że kawa była za mocna.

Następnego dnia podałam jej latte doprawione waniliowym aromatem i z bitą śmietaną. Czy tak było lepiej? O tak, znacznie, znacznie lepiej, ale może teraz kawa była nieco za słodka. Jeszcze jeden dzień i w końcu trafiłam w dziesiątkę: okazuje się, że Theresa lubi kawę niearomatyzowaną, z bitą śmietaną i odrobiną syropu karmelowego. Błyskała w moją stronę prawie bezzębnym śmiechem i każdego dnia zaczynała łapczywie pić w momencie, gdy wręczałam je kubek.

Trzecia kawa wędrowała do Rio, Nigeryjczyka, który z koca przed Trump Tower sprzedawał płyty kompaktowe. Nie wyglądał na bezdomnego, ale podszedł do mnie pewnego ranka, kiedy wręczałam Theresie jej poranną porcję, i zapytał, a raczej zaśpiewał:

– Yo, yo, yo, jesteś jakaś kawowa wróżka, czy co? A gdzie moja kawa? – Następnego dnia podałam mu duże cappuccino amaretto i od tamtej pory zostaliśmy przyjaciółmi.

Codziennie wydawałam na kawę o dwadzieścia cztery dolary więcej, niż to było konieczne (jedno latte dla Mirandy powinno kosztować skromne cztery dolary), żeby zafundować firmie kolejny pasywno – agresywny przewał, moją osobistą reprymendę za swobodne rządy Mirandy. Wręczałam kubki brudasom, śmierdzielom, świrom, ponieważ to właśnie – a nie stracone pieniądze – naprawdę by ich wkurzyło.

Gdy zdołałam dotrzeć do holu, Pedro, mówiący z ciężkim akcentem meksykański dostawca z Mangii, w pobliżu windy gawędził po hiszpańsku z Eduardem.

– Hej, jest nasza dziewczynka – powiedział Pedro, gdy paru Klakierów zerknęło na nas ciekawie. – Mam to, co zwykle, bekon, kiełbaskę i tę paskudnie wyglądającą rzecz z serem. Zamówiłaś dzisiaj tylko jedno! Nie rozumiem, jak to jest. Jesz to gówno i jesteś taka chuda, dziewczyno. – Uśmiechnął się. Zdusiłam chęć powiedzenia mu, że nie ma pojęcia, jak wygląda ktoś chudy. Pedro świetnie wiedział, że to nie ja zjadałam jego śniadania, ale jak każda z sześciu czy coś koło tego osób, z którymi rozmawiałam codziennie przed ósmą rano, tak naprawdę nie znał szczegółów. Wręczyłam mu dziesiątkę, jak zwykle, za warte trzy dolary dziewięćdziesiąt dziewięć centów śniadanie, i udałam się na górę.

Kiedy weszłam do biura, rozmawiała przez telefon, trencz z wężowej skóry od Gucciego ozdabiał blat mojego biurka. Ciśnienie wzrosło mi dziesięciokrotnie. Czy to zabiłoby ją, gdyby zrobiła dwa dodatkowe kroki do szafy, otworzyła drzwi i powiesiła własny płaszcz? Czemu musiała go zdejmować i rzucać na moje biurko? Odstawiłam latte, spojrzałam na Emily, która była zbyt zajęta obsługiwaniem trzech linii telefonicznych, żeby mnie zauważyć, i powiesiłam tę wężową skórę. Zrzuciłam własny płaszcz i schyliłam się, żeby wepchnąć go pod biurko, bo gdyby wisiał w szafie, coś mogłoby zainfekować jej rTsay.

Chwyciłam dwie kostki nierafinowanego cukru, mieszadełko i serwetkę z zapasu, który trzymałam w szufladzie biurka, i zwinęłam wszystko razem. Przelotnie rozważyłam, czy nie napluć do kawy, ale zdołałam się powstrzymać. Następnie wyciągnęłam porcelanowy talerzyk z pojemnika na górze, zsunęłam na niego tłuste mięso i wilgotną drożdżówkę, wycierając ręce w jej przeznaczone do prania rzeczy, ukryte pod biurkiem, by nie zorientowała się, że nie zostały jeszcze oddane. Teoretycznie powinnam codziennie myć jej talerz w zlewie w naszej pokazowej kuchence, ale jakoś nie mogłam się do tego zmusić. Upokorzenie związane ze zmywaniem po niej na oczach wszystkich natchnęło mnie, żeby wycierać talerz chusteczkami, a resztki jajka i sera zeskrobywać paznokciem. Jeżeli był naprawdę brudny albo czekał przez dłuższy czas, otwierałam butelkę Pellegrino i wylewałam trochę na talerz. Żywiłam uzasadnione podejrzenie, że osiągnęłam nowe dno moralne – niepokojące było to, że wylądowałam na nim tak naturalnie.

– Pamiętaj, chcę, żeby moje dziewczyny się uśmiechały – mówiła przez telefon. Z tonu mogłam poznać, że rozmawiała z Lucią, dyrektorem do spraw mody, odpowiedzialną za zbliżające się zdjęcia w Brazylii, o tym, jak powinny wyglądać modelki. – Szczęśliwe, masa zębów, czyste, zdrowe dziewczyny. Żadnego zamyślenia, żadnej złości, żadnego marszczenia brwi, żadnych ciemnych makijaży. Chcę, żeby promieniały. Mówię poważnie, Lucia, nie zaakceptuję niczego innego.

Ustawiłam talerz z sandwiczem na brzegu biurka, a obok umieściłam latte i serwetkę z wszystkimi potrzebnymi przyborami. Nie spojrzała na mnie. Odczekałam chwilę, żeby sprawdzić, czy wręczy mi plik papierów z biurka, coś do przefaksowania, znalezienia albo skatalogowania, ale zignorowała mnie, więc wyszłam. Ósma trzydzieści. Byłam na nogach od trzech pełnych godzin, czułam się, jakbym już pracowała od dwunastu i wreszcie, pierwszy raz od rana, mogłam usiąść. Gdy logowałam się na Hotmail, spodziewając się jakichś zabawnych maili od ludzi spoza firmy, weszła. Tweedowy żakiet z paskiem ciasno obejmował jej szczupłą talię i uzupełniał idealnie dobraną wąską spódnicę, którą miała pod nim. Wyglądała wystrzałowo.

– Ahn – dre – ah. Kawa jest zimna jak lód. Nie rozumiem dlaczego. Z pewnością nie było cię wystarczająco długo! Przynieś mi następną.

Wzięłam głęboki wdech i skoncentrowałam się na niedopuszczeniu na twarz wyrazu nienawiści. Miranda postawiła to niezadowalające latte na moim biurku i przeglądała nowy numer Yanity Fair, który ktoś z personelu zostawił dla niej na stole. Poczułam na sobie wzrok Emily i wiedziałam, że patrzy na mnie zarówno ze współczuciem, jak i gniewem. Było jej przykro, że musiałam powtórzyć całą tę piekielną próbę, i nienawidziła mnie, bo ośmieliłam się być tym zdenerwowana. W końcu przecież milion dziewczyn dałby się zabić za tę pracę, prawda?

Tak więc z wyraźnym westchnieniem – coś, co ostatnio doprowadziłam do perfekcji – wystarczającym, żeby Miranda mogła usłyszeć, ale nawet w przybliżeniu nie dość głośnym, by mogła mnie za nie upomnieć, raz jeszcze włożyłam płaszcz i zmusiłam nogi, żeby ruszyły w stronę wind. Szykował się kolejny długi, bardzo długi dzień.

Drugi wypad po kawę na przestrzeni dwudziestu minut poszedł znacznie sprawniej; kolejki w Starbucks trochę się zmniejszyły i na posterunku pojawiła się Marion. Kiedy tylko weszłam do środka, osobiście zabrała się do przygotowania dużego latte. Tym razem nie zawracałam sobie głowy wydawaniem pieniędzy na większe zamówienie, ponieważ desperacko chciałam tylko wrócić i usiąść, ale dodałam do rachunku venti cappuccino dla Emily i dla mnie. Dokładnie w chwili gdy płaciłam za kawę, zadzwonił mój telefon. Do diabła z tym wszystkim, ta kobieta była niemożliwa. Nienasycona, niecierpliwa, nie do przyjęcia. Nie było mnie najwyżej cztery minuty! Znów balansując tacą w jednej ręce, wyciągnęłam telefon z kieszeni płaszcza. Już postanowiłam, że takie jej zachowanie usprawiedliwia wypalenie kolejnego papierosa choćby po to, żeby przytrzymać tę kawę kilka minut dłużej, gdy zobaczyłam, że to Lily dzwoni z domowego numeru.

– Hej, kiepski moment? – zapytała podnieconym głosem. Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że powinna być na zajęciach.

– Hm, coś w tym rodzaju. Jestem w trakcie drugiego wypadu po kawę, co jest po prostu cudowne. Naprawdę świetnie się bawię, tak w razie, gdybyś się zastanawiała. Co jest? Nie masz teraz zajęć?

– Mam, ale wczoraj znów umówiłam się z Chłopakiem w Różowej Koszuli i oboje wypiliśmy o kilka koktajli za dużo. O jakieś osiem. Wciąż tu jest, nieprzytomny, więc nie mogę go zostawić. Ale nie dlatego dzwonię.

– Tak? – Ledwie słuchałam, bo jedno cappuccino zaczęło przeciekać, telefon miałam wciśnięty między szyję a ramię, podczas gdy wolną ręką wyciągałam z paczki i zapalałam papierosa.

– Mój gospodarz miał czelność zapukać do mnie o ósmej rano, żeby powiedzieć, że zostaję eksmitowana – powiedziała z wielkim zadowoleniem w głosie.

– Eksmitowana? Lii, dlaczego? I co teraz zrobisz?

– Chyba w końcu załapali, że nie jestem Sandrą Gers i że ona nie mieszka tu od sześciu miesięcy. Ponieważ technicznie rzecz biorąc, nie jesteśmy rodziną, nie wolno jej było przekazać mi mieszkania z regulowanym czynszem. Wiedziałam o tym, oczywiście, więc twierdziłam, że ja to ona. Naprawdę nie wiem, skąd się dowiedzieli. Ale wszystko jedno, w sumie to bez znaczenia, bo teraz możemy mieszkać razem! Twoja umowa z Shanti i Kendrą jest odnawiana co miesiąc, prawda? Pod – najęłaś, bo nie miałaś się gdzie podziać, tak?

– Tak.

– No to teraz masz! Możemy znaleźć sobie mieszkanie razem, gdzie tylko chcemy!

– Wspaniale! – W moich własnych uszach zabrzmiało to nieszczerze, chociaż czułam autentyczne podniecenie.

– Więc wchodzisz w to? – zapytała, jej entuzjazm wydawał się teraz nieco przygaszony.

– Zdecydowanie, Lii. Szczerze, to niesamowity pomysł. Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jakbym się nie cieszyła, chodzi tylko o to, że pada deszcz ze śniegiem, a ja stoję na dworze i po lewej ręce spływa mi wrząca kawa… – Pip – pip. Zadzwoniła druga linia i chociaż o mało nie przypaliłam sobie szyi rozżarzoną końcówką papierosa, kiedy próbowałam odsunąć telefon od ucha, zdołałam zobaczyć, że to Emily.

– Cholera, Lii, Miranda dzwoni. Muszę lecieć. Ale gratulacje z powodu eksmisji! Strasznie się cieszę. Zadzwonię później, okej?

– Okej, pogadam z…

Zdążyłam się już rozłączyć i psychicznie przygotowałam się na słowną kanonadę.

– To znowu ja – sucho powiedziała Emily. – Co się, do cholery, dzieje? To tylko pieprzona kawa, na litość boską. Zapominasz, że kiedyś wykonywałam tę samą pracę i wiem, że przyniesienie kawy nie…

– Co? – odezwałam się głośno, zasłaniając palcami mikrofon w słuchawce. – Co powiedziałaś? Nie słyszę cię. Jeżeli mnie słyszysz, będę za chwilę! – Z trzaskiem zamknęłam telefon i schowałam go głęboko w kieszeni. I chociaż zostało mi co najmniej pół marlboro, rzuciłam papierosa na chodnik i pobiegłam z powrotem do pracy.

Miranda łaskawie raczyła zaakceptować nieco cieplejszą latte i nawet dała nam parę chwil spokoju między dziesiątą a jedenastą, kiedy siedziała w swoim gabinecie za zamkniętymi drzwiami, jak młoda małżonka gruchając z SGG. Oficjalnie poznałam go dopiero tydzień wcześniej, kiedy w środowy wieczór około dziewiątej podrzucałam Książkę. Wyjmował płaszcz z szafy w foyer i kolejne dziesięć minut spędził na opowiadaniu o sobie w trzeciej osobie. Od tego spotkania poświęcał mi superwyjątkową uwagę, zawsze znajdował parę minut, żeby zapytać, jak minął mi dzień albo pochwalić dobrze wykonaną pracę. Naturalnie wszystkie te uprzejmości nie były w stanie zatrzeć wrażenia po jego żonie, ale przynajmniej miło było mieć go pod ręką.

Właśnie miałam zacząć wydzwaniać do ludzi z działów PR, żeby sprawdzić, czy uda mi się załatwić jakieś porządne ciuchy do noszenia w pracy, kiedy głos Mirandy wyrwał mnie z zamyślenia.

– Emily, chciałabym lunch. – Zawołała ze swojego gabinetu, nie kierując wypowiedzi do nikogo konkretnie, ponieważ „Emily” mogło oznaczać każdą z nas. Prawdziwa Emily spojrzała na mnie, więc skinęłam głową i wiedziałam, że teraz mogę ruszać. Numer do Smitha i Wollensky'ego miałam zaprogramowany w telefonie na biurku i rozpoznałam głos po drugiej stronie jako należący do nowej pracownicy.

– Hej, Kim, tu Andrea z biura Mirandy Priestly. Czy jest Sebastian?

– Och, cześć, hm, mówiłaś, że jak się nazywasz? – Mimo że dzwoniłam o tej samej porze, dwa razy w tygodniu, i już się przedstawiłam, zawsze zachowywała się, jakbyśmy nie rozmawiały nigdy wcześniej.

– Z biura Mirandy Priestly. Z Runwaya. Słuchaj, nie chcę być niegrzeczna… – a właściwie chcę -…ale dosyć się śpieszę. Czy mogłabyś po prostu dać mi Sebastiana? – Gdyby odebrał ktokolwiek inny, mogłabym zwyczajnie powiedzieć, że składam zamówienie na stały zestaw Mirandy, ale ponieważ ta dziewczyna była zbyt głupia, żeby jej zaufać, nauczyłam się już prosić samego menedżera.

– Hm, okej, zaraz sprawdzę, czy jest wolny. – Zaufaj mi, Kim, jest. Miranda Priestly to jego życie.

– Andy, kochanie, jak się masz? – dyszał do telefonu Sebastian. – Mam nadzieję, że dzwonisz, ponieważ nasza ulubiona pani redaktor do spraw mody chciałaby dziś dostać lunch, czy tak?

Zastanawiałam się, co by powiedział, gdybym oznajmiła ten jeden raz, że to nie Miranda czeka na lunch, tylko ja. W końcu nie była to knajpa z jedzeniem na wynos, robili tylko wyjątek dla jej królewskiej mości.

W rzeczy samej. Właśnie mówiła, jak wielką ma ochotę na coś pysznego z waszej restauracji, kazała też przesłać ucałowania. – Pod groźbą śmierci i rozczłonkowania Miranda nie byłaby w stanie zidentyfikować nazwy restauracji, która codziennie szykowała jej lunch, że już nie wspomnę o nazwisku menedżera dziennej zmiany, ale wydawał się uszczęśliwiony, gdy mówiłam coś podobnego. Dziś był tak podekscytowany, że zachichotał.

– Bosko! Po prostu bosko. Będziemy mieli wszystko gotowe, kiedy przyjdziesz – zawołał ze świeżym podnieceniem w głosie. – Nie mogę się doczekać! I oczywiście przekaż jej ucałowania ode mnie!

– Oczywiście. Do zobaczenia niedługo. – Tak entuzjastyczne pompowanie jego ego było zajęciem wyczerpującym, ale również opłacalnym, bo bardzo ułatwiał mi pracę. Każdego dnia, gdy Miranda nie jadła w mieście, serwowałam jej na biurko taki sam posiłek, który potem niespiesznie zjadała za zamkniętymi drzwiami. W tym celu w pojemnikach nad moim biurkiem trzymałam zapas porcelanowych talerzy. W większości próbki przysłane przez projektantów, którzy mieli zamiar wypuścić nowe linie „domowe”, chociaż niektóre po prostu zabrałam z Jadalni. Trzymanie zapasu takich rzeczy jak pojemniki na sos, noże do steków i lniane serwetki byłoby zbyt kłopotliwe, więc Sebastian zawsze pilnował, żeby dostarczać je z posiłkiem.

Raz jeszcze narzuciłam na ramiona płaszcz z czarnej wełny, wcisnęłam do kieszeni papierosy oraz telefon i wyszłam w marcowy dzień, który w miarę jak płynął, wydawał się tylko coraz bardziej szary. Chociaż zaledwie piętnastominutowy spacer dzielił mnie od restauracji na rogu Czterdziestej Dziewiątej i Trzeciej, zastanawiałam się, czy nie wezwać samochodu, ale zmieniłam zdanie, gdy poczułam w płucach świeże powietrze. Zapaliłam papierosa i wciągnęłam dym; przy wydechu nie byłam pewna, czy wyrzucam z siebie dym, zimne powietrze czy irytację, ale było to cholernie przyjemne uczucie.

Łatwiejsze stało się wymijanie zagapionych turystów. Dawniej patrzyłam z obrzydzeniem na przechodniów z komórkami, ale z powodu tych przesadnie wypełnionych dni sama stałam się wędrującym rozmówcą. Wyciągnęłam komórkę i zadzwoniłam do szkoły Aleksa, gdzie według mojego niezbyt precyzyjnego rozeznania mógł teraz jeść lunch w pokoju nauczycielskim.

Po dwóch sygnałach usłyszałam wysoki, pełen napięcia kobiecy głos.

– Halo. Szkoła publiczna dwieście siedemdziesiąt siedem, Whitmore. Czym mogę służyć?

– Czy zastałam Aleksa Finemana?

– A mogę zapytać, z kim rozmawiam?

– Mówi Andrea Sachs, dziewczyna Aleksa.

– A, tak, Andrea! Tyle tu o tobie słyszeliśmy. – Mówiła tak urywanie, że brzmiało to, jakby w każdej chwili mogła się udusić.

– Och, naprawdę? To… ee, to dobrze. Oczywiście ja też wiele o państwu słyszałam. Alex opowiada wspaniałe rzeczy o wszystkich ze szkoły.

– Jak to miło. Ale poważnie, Andrea, wygląda na to, że masz tam niezłą pracę! Jakie to musi być ciekawe, pracować dla tak utalentowanej kobiety. Doprawdy, szczęśliwa z ciebie dziewczyna.

Ach, tak, pani Whitmore. Doprawdy szczęśliwa ze mnie dziewczyna. Taka szczęśliwa, że nie ma pani pojęcia. Nie umiem wyrazić, jaka się czułam szczęśliwa, kiedy wczorajszego popołudnia zostałam wysłana, żeby nabyć tampony dla mojej szefowej, ale powiedziano mi, że kupiłam niewłaściwe, i zapytano, czemu niczego nie umiem zrobić jak należy? I szczęście jest prawdopodobnie jedynym właściwym słowem, by opisać fakt, że co rano przed ósmą dostaję do posortowania cudze przepocone i poplamione jedzeniem ubrania, a potem muszę zorganizować ich czyszczenie. Och, zaraz! Myślę, że tak naprawdę najbardziej uszczęśliwiła mnie konieczność odbywania przez trzy kolejne tygodnie rozmów z hodowcami na terenie trzech stanów w poszukiwaniu idealnego szczeniaka cocker – - spaniela dla dwóch niesamowicie rozpuszczonych i niemiłych dziewczynek. Tak, to jest to!

– O tak, to fantastyczna okazja – odparłam odruchowo. – Posada, za którą milion dziewczyn dałoby się zabić.

– Bez wątpienia, kochanie! Wiesz co? Właśnie wszedł Alex. Dam ci go.

– Hej, Andy, jak leci? Jak ci mija dzień?

– Nie pytaj. Jestem teraz w drodze po odbiór jej lunchu. A jak twój dzień?

– Na razie dobrze. Moja klasa ma dziś po lunchu lekcję muzyki, więc zyskuję półtorej godziny wolnego, co jest bardzo miłe. A potem zaczynamy kolejne ćwiczenia z czytania! – powiedział głosem, który wydał mi się nieco przygaszony. – Chociaż wygląda na to, że nigdy naprawdę nie nauczą się czytać.

– A były jakieś nożownicze wyczyny?

– Nie.

– Czy można chcieć więcej? Miałeś stosunkowo bezbolesny, bezkrwawy dzień. Ciesz się z tego. Zostaw całe to czytanie na jutro. Ale, wiesz co? Rano dzwoniła Lily. W końcu eksmitowali ją z tego mieszkania w Harlemie, więc zamierzamy zamieszkać razem. Fajnie, prawda?

– Hej, wspaniale! Dla ciebie to się idealnie składa. Będziecie się, dziewczyny, razem świetnie bawić. Chociaż… to trochę przerażające. Kontakt z Lily w pełnym wymiarze… i z jej facetami… Obiecujesz, że będziemy często wpadać do mnie?

– Oczywiście. Ale zaraz się przyzwyczaisz, będzie znów jak na czwartym roku.

– Szkoda, że traci to tanie mieszkanie. Ale poza tym, to wspaniałe wieści.

– Tak, jestem podekscytowana. Shanti i Kendra są w porządku, ale trochę jestem zmęczona tym mieszkaniem z obcymi. – I zapachem curry, chociaż uwielbiam indyjską kuchnię, bo przesiąkło nim wszystko, co mam. – Sprawdzę, czy Lily chce się spotkać dziś wieczorem na drinka, żeby to uczcić. Wchodzisz w to? Spotkamy się gdzieś w East Village, więc to nie tak daleko od ciebie.

– Jasne, brzmi świetnie. Pędzę dziś do Larchmont pilnować Joeya, ale wrócę do miasta przed ósmą. Do tej pory nawet nie wyjdziesz jeszcze z pracy, więc zobaczę się z Maksem, a potem możemy wszyscy się spotkać. Hej, czy Lily się z kimś widuje? Bo Maksowi przydałoby się, no…

– Co? – zaśmiałam się. – No dalej, powiedz to. Myślisz, że moja przyjaciółka to dziwka? Jest po prostu wolnym duchem. A czy się z kimś widuje? Co to za pytanie? Wczoraj został u niej na noc jakiś Chłopak w Różowej Koszuli. Chyba nie znam jego prawdziwego imienia.

– Mniejsza z tym. No, właśnie był dzwonek. Zadzwoń do mnie, kiedy podrzucisz Książkę.

– Jasne. Pa.

Już miałam schować telefon, kiedy znów zadzwonił. Numer nieznany, ale odebrałam, taką poczułam ulgę, że to nie Miranda ani Emily.

– Biur… ee, halo? – zaczęłam odruchowo odbierać komórkę i domowy telefon ze słowami „Biuro Mirandy Priestly”, co było w najwyższym stopniu krępujące, jeśli trafiłam na kogoś oprócz rodziców i Lily. Trzeba nad tym popracować.

– Czy to czarująca Andrea Sachs, którą niechcący przeraziłem na przyjęciu Marshalla? – zapytał nieco chrapliwy i bardzo seksowny głos. Christian! Właściwie czułam ulgę, kiedy nie pojawił się nigdzie po tych pieszczotach mojej dłoni. Teraz gwałtownie wróciła chęć z tamtej pierwszej nocy, żeby zrobić na nim wrażenie inteligencją oraz urokiem, i szybko przysięgłam sobie, że rozegram to na spokojnie.

– Owszem. A mogę zapytać, z kim rozmawiam? Tamtego wieczoru wielu mężczyzn przeraziło mnie z różnych i wielorakich powodów. – Jak na razie w porządku. Głęboki wdech, zachować spokój.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że mam taką konkurencję – stwierdził gładko. – Ale pewnie nie powinienem być zaskoczony. Jak się miewasz, Andrea?

– W porządku. Właściwie świetnie – skłamałam pośpiesznie, przypominając sobie artykuł przeczytany w Cosmo, który stanowczo zalecał „rozgrywać to lekko, swobodnie i radośnie” podczas rozmowy z nowym facetem, ponieważ większość „normalnych facetów” niezbyt dobrze reagowała na wyraźny cynizm. – Praca idzie naprawę dobrze. Autentycznie to uwielbiam! Ostatnio było naprawdę ciekawie… masa nowych doświadczeń, dzieje się mnóstwo rzeczy. Jest wspaniale. A co u ciebie? – Nie mów za dużo o sobie, nie zdominuj rozmówcy, pozwól mu poczuć się na tyle swobodnie, żeby zaczął mówić na ulubiony i najlepiej znany temat: o sobie.

– Dosyć zręczna z ciebie kłamczucha, Andrea. Dla niewprawnego ucha zabrzmiało to prawie wiarygodnie, ale wiesz, jak to mówią, prawda? Kanciarza nie okantujesz. Ale nie przejmuj się, tym razem ujdzie ci to na sucho. – Otworzyłam usta, żeby zaprzeczyć oskarżeniu, ale zamiast tego po prostu się roześmiałam. Spostrzegawczy facet. – Przejdę od razu do rzeczy, bo mam wsiadać do samolotu do Waszyngtonu i ochronie chyba nie bardzo się podoba, że przechodzę przez wykrywacz metali, rozmawiając przez telefon. Masz plany na sobotę wieczór?

Nienawidziłam, kiedy ludzie w ten sposób formułowali pytania, najpierw zagadywali o plany, a potem mówili, o co im chodzi. Może próbował załatwić córce sąsiada praktykę w Runwayu i chciał, żebym przepchnęła jej podanie? A może szukał kogoś, kto wyprowadziłby mu psa, kiedy będzie dawał kolejny ośmiogodzinny wywiad dla New York Timesal Zastanawiałam się, jak mogłabym odpowiedzieć na to pytanie w wymijający sposób, gdy stwierdził:

– No więc mam na tę sobotę rezerwację do Babbo. Na dziewiątą. Będzie paru przyjaciół, przeważnie redaktorów z czasopism, i całkiem ciekawych ludzi. Kobieta z Buzza i parę osób z New Yorkera. Niezły zestaw. Wchodzisz w to? – Dokładnie w tym momencie z rykiem przemknął obok mnie ambulans z wyjącą syreną, błyskając światłami w bezowocnej próbie przebicia się przez beznadziejnie zakorkowaną ulicę. Kierowcy jak zwykle zignorowali karetkę i musiała stać na czerwonym jak wszyscy.

Czy on właśnie zaprosił mnie na randkę? Tak, zdaje się, że dokładnie to się wydarzyło. Zapraszał mnie! Christian Collinsworth zapraszał mnie na randkę – randkę w sobotni wieczór, dokładniej rzecz biorąc, i to w Babbo, gdzie przypadkiem miał rezerwację w najlepszej porze dla grupy inteligentnych, ciekawych ludzi, ludzi dokładnie takich jak on. Mniejsza o New Yorkera). Łamałam głowę, próbując sobie przypomnieć, czy wspominałam mu podczas przyjęcia, że właśnie tę nowojorską restaurację najbardziej chciałbym wypróbować, bo uwielbiam włoską kuchnię i wiem, jak Miranda była nią zachwycona, i że dałabym się zabić, żeby tam pójść. Myślałam nawet o przepuszczeniu tygodniowej wypłaty na posiłek i zadzwoniłam, żeby zrobić rezerwację dla Aleksa i dla siebie, ale byli kompletnie zajęci przez kolejne pięć miesięcy. Nie licząc Aleksa, od dwóch i pół roku nikt nie proponował mi randki.

– Hm, Christian, rany, bardzo bym chciała – zaczęłam, natychmiast starając się zapomnieć, że właśnie powiedziałam „rany”. Rany! Kto tak mówił? Pada to w scenie, kiedy Baby z dumą oznajmia Johnny'emu, że przyszło jej do głowy, aby przynieść arbuza, ale odepchnęłam tę myśl i zmusiłam się, żeby konfabulować dalej mimo upokorzenia. – Naprawdę bym chciała… – tak, ty idiotko, to już powiedziałaś, spróbuj się trochę posunąć -…ale po prostu nie mogę. Ja, hm, mam już plany na sobotę. – W sumie dobra reakcja, pomyślałam. Musiałam przebić się przez dźwięk syreny, ale uznałam, że wciąż udało mi się zachować nieco godności. Nie mam obowiązku mieć czasu na randkę odległą o zaledwie dwa dni i naprawdę nie powinnam wyjawiać istnienia chłopaka… W końcu to naprawdę nie jego interes. Prawda?

– Naprawdę masz plany, Andrea, czy uważasz, że twój chłopak źle by przyjął, że wychodzisz z innym mężczyzną? – Strzelał w ciemno, to się czuło.

– W obu wypadkach to nie twoja sprawa – stwierdziłam świętoszkowato, takim samym tonem jak kobieta, która odebrała telefon w szkole Aleksa, i sama poczułam się sobą zniecierpliwiona. Przecięłam Trzecią Aleję, nie zauważając, że światła są przeciw mnie, i o mało nie skosił mnie jakiś minivan.

– No dobrze, tym razem pozwolę ci się wymówić, ale zapytam znowu. I myślę, że następnym razem powiesz tak.

– Och, doprawdy? A skąd ci się bierze to wrażenie? – Jego pewność siebie, która przedtem wydawała się taka seksowna, zaczęła teraz zakrawać na arogancję. Jedyny problem polegał na tym, że przez to wydawał się jeszcze bardziej seksowny.

– To wyłącznie przeczucie, Andrea, wyłącznie przeczucie. I nie zawracaj sobie tym swojej ślicznej główki… ani główki twojego chłopaka… ja tylko złożyłem ci przyjacielską propozycję zjedzenia smacznego posiłku w dobrym towarzystwie. A może chciałby się do nas przyłączyć, Andrea? Twój chłopak. To z pewnością świetny facet, naprawdę chciałbym go poznać.

– Nie! – niemal krzyknęłam, przerażona myślą, że ta dwójka mogłaby zasiąść przy stole naprzeciw siebie, każdy z nich zdumiewający w zupełnie odmienny sposób. Wstydziłabym się przed Christianem zdroworozsądkowego podejścia Aleksa do życia, jego idealizmu. Christianowi Alex wydałby się naiwnym prowincjuszem. A jeszcze bardziej wstydziłabym się, gdyby Alex poznał wszystkie te paskudne cechy, które u Christiana uznawałam za tak niesamowicie atrakcyjne: styl, próżność, pewność siebie niewzruszoną jak skała, tak że obrazić go wydawało się niemożliwością. – Nie – roześmiałam się, a raczej zmusiłam do śmiechu, starając się, żeby zabrzmiał naturalnie. – Nie jestem taka pewna, czy to dobry pomysł. Chociaż na pewno byłby zachwycony, gdyby cię poznał. Zaśmiał się razem ze mną, ale kpiąco i protekcjonalnie.

– Tylko żartowałem, Andrea. Twój chłopak to z pewnością wspaniały facet, ale nie jestem specjalnie zainteresowany nawiązaniem z nim znajomości.

– Cóż, oczywiście. Jasne. To znaczy wiem, co…

– Słuchaj, muszę lecieć. Zadzwoń do mnie, jeżeli zmienisz zdanie… albo „plany”, dobrze? Propozycja nadal aktualna. Och, i miłego dnia. Pa. – Zanim zdążyłam dodać chociaż słowo, rozłączył się.

Co, do cholery, właśnie się wydarzyło? Przeanalizowałam to jeszcze raz: Seksowny Inteligentny Pisarz znalazł gdzieś mój numer telefonu, zadzwonił i formalnie zaprosił na randkę w sobotni wieczór do Najmodniejszej Restauracji. Nie było dla mnie jasne, czy wiedział wcześniej, że mam chłopaka, ale nie wydawał się specjalnie zniechęcony tą informacją. Jedyne, czego byłam pewna, to że za długo gadałam przez telefon, fakt potwierdzony szybkim rzutem oka na zegarek. Minęły dwadzieścia dwie minuty, odkąd wyszłam z biura.

Włożyłam telefon do kieszeni i zorientowałam się, że dotarłam już do restauracji. Pchnęłam toporne drewniane drzwi i weszłam do wyciszonej, przyciemnionej sali jadalnej. Chociaż wszystkie stoliki były zajęte przez bankierów ze śródmieścia i prawników pożerających ulubione steki, właściwe nie słyszało się hałasu, jakby każdy stolik został fachowo wytłumiony, a pluszowe wykładziny i męska paleta barw wchłaniały wszelkie dźwięki.

– Andrea! – usłyszałam wołanie Sebastiana zza stanowiska hostessy. Popędził wprost do mnie, jakbym miała przy sobie lekarstwo, które uratuje mu życie. – Tak bardzo się cieszymy, że do nas dotarłaś! – Dwie młode dziewczyny w nieskazitelnych szarych kostiumach potwierdzały jego słowa, poważnie kiwając głowami.

– Och, doprawdy? A to czemu? – Nie mogłam się oprzeć, żeby nie podrażnić się z Sebastianem, tylko odrobinkę. Był takim niewiarygodnym włazidupkiem.

Pochylił się konspiracyjnie, jego podniecenie było niemal namacalne.

– Cóż, wiesz jakie są uczucia całego personelu Smith i Wollensky wobec pani Priestly, prawda? Runway to taki cudowny magazyn, z wszystkimi tymi pięknymi zdjęciami, zdumiewającym stylem i oczywiście fascynującymi, świetnie napisanymi opowiadaniami. Wszyscy po prostu go uwielbiamy!

– Świetnie napisane opowiadania, hm? – zapytałam, a szeroki uśmiech o mało nie wymknął mi się spod kontroli. Z dumą potaknął i odwrócił się, gdy jedna z umundurowanych pomocnic klepnęła go w ramię, żeby wręczyć mu dużą torbę.

Dosłownie krzyknął z radości.

– Aha! Proszę bardzo, jeden perfekcyjnie przygotowany lunch dla jednej idealnej pani redaktor… i jednej idealnej asystentki – dodał, puszczając do mnie oko.

– Dziękuję, Sebastianie, obie to doceniamy. – Otworzyłam bawełnianą torbę, która wyglądała dokładnie tak samo jak te niesamowite torby ze Strandu, które noszą na ramieniu studenci Uniwersytetu Nowojorskiego, ale bez logo, i sprawdziłam, czy wszystko jest w porządku. Jeden ponadfuntowy stek z krzyżowej, puszczający soki w pojemniku, tak surowy, jakby w ogóle go nie smażono. Zgadza się. Dwa pieczone ziemniaki wielkości kociaków, każdy gorący i parujący. Zgadza się. Jeden pojemniczek tłuczonych ziemniaków, przyrządzonych z masą tłustej śmietany i dodatkowym masłem. Zgadza się. Dokładnie osiem idealnych szparagów o główkach wyglądających jędrnie i soczyście, z końcówkami obranymi do czystej bieli. Zgadza się.

Był tam również metalowy pojemnik pełen płynnego masła, pudełeczko z sypką koszerną solą, nóż do steków z drewnianą rączką i wykrochmalona biała lniana serwetka, dziś złożona w kształt marszczonej spódnicy. Jak uroczo. Sebastian czekał, żeby sprawdzić, jak mi się to podoba.

– Bardzo ładnie, Sebastianie – powiedziałam, jakbym chwaliła szczeniaka, że załatwił „dużą” potrzebę na dworze. – Dzisiaj naprawdę przeszedłeś samego siebie.

Rozpromienił się, a potem pochylił głowę z wypraktykowaną skromnością.

– Cóż, dziękuję. Znasz moje uczucia względem pani Priestly i cóż, to naprawdę zaszczyt, że no cóż, wiesz…

– Szykujesz dla niej lunch? – podpowiedziałam usłużnie.

– Cóż, tak. Dokładnie. Wiesz, o co mi chodzi.

– Tak, oczywiście, Sebastianie. Będzie zachwycona, jestem pewna. – Nie miałam serca powiedzieć mu, że natychmiast rozprostowywałam wszystkie jego dzieła, ponieważ pani Priestly, którą tak uwielbiał, dostałaby szału, gdyby zetknęła się z serwetką w jakimkolwiek innym kształcie niż kształt serwetki – bez różnicy, czy chodziłoby o kształt torebki, czy obcasa na szpilce. Wsadziłam torbę pod pachę i odwróciłam się żeby wyjść, ale akurat zadzwonił mój telefon.

Sebastian spojrzał na mnie wyczekująco, rozgorączkowany nadzieją, że głos w słuchawce będzie należał do jego ukochanej, do tej, dla której żył. Nie zawiódł się.

– Czy to Emily? Emily, czy to ty, ledwie cię słyszę! – Głos Mirandy płynął przenikliwym, gniewnym staccato.

– Halo, Mirando. Tak, tu Andrea. – Stwierdziłam spokojnie, podczas gdy Sebastian na dźwięk jej imienia w widoczny sposób o mało nie stracił zmysłów.

– Czy osobiście przygotowujesz mój lunch, Andrea? Ponieważ według wskazań mojego zegarka prosiłam o niego dziewiętnaście minut temu. Nie potrafię wymyślić żadnego powodu, o ile wykonujesz swoją pracę jak należy, dla którego lunch nie miałby stać teraz na moim biurku. A ty?

Poprawnie wymówiła moje imię! Niewielki sukces, ale nie ma czasu na świętowanie.

– Ee, hm, cóż, bardzo mi przykro, że tak długo to trwa, ale nastąpiło pewne zamieszanie z…

– Wiesz, w jak niewielkim stopniu interesują mnie takie szczegóły, prawda?

– Tak, oczywiście. Rozumiem i niedługo…

– Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że chcę dostać mój lunch i chcę go teraz. Nie ma tu miejsca na żadne niuanse, Emily. Chcę. Mój. Lunch. Teraz! – Z tymi słowami odłożyła słuchawkę, a mnie ręce trzęsły się do tego stopnia, że upuściłam komórkę na podłogę. Jakby ją ktoś oblał kwasem.

Sebastian, który wyglądał, jakby miał zemdleć, rzucił się, żeby odzyskać telefon i mi go wręczyć.

– Czy jest przez nas wyprowadzona z równowagi, Andrea? Mam nadzieję, że nie uważa, że ją zawiedliśmy? Uważa tak? Czy tak uważa? – Ściągnął usta, a żyły, i tak już wyraźnie widoczne na czole, pulsowały. Chciałam go nienawidzić tak mocno, jak jej nienawidziłam, ale tylko go żałowałam. Czemu ten człowiek, człowiek, który wydawał się wyróżniać tylko tym, jak bardzo się nie wyróżniał, czemu tak bardzo się przejmował Mirandą Priestly? Dlaczego z takim zaangażowaniem spełniał jej zachcianki, chciał zrobić na niej wrażenie, usłużyć? Może powinien przejąć moją posadę, pomyślałam, boja mam zamiar się zwolnić. Tak, to było to. Zamierzałam wmaszerować do biura i się zwolnić. Komu potrzebne to gówno? Co dawało jej prawo mówić do mnie, do kogokolwiek, w taki sposób? Stanowisko? Władza? Prestiż? Cholerna Prada? Czy gdziekolwiek w sprawiedliwym świecie można by to uznać za zachowanie do przyjęcia?

Rachunek, który miałam podpisać, żeby posiłkiem za dziewięćdziesiąt pięć dolarów obciążyć Elias – Clark, spoczywał na podwyższeniu i szybko nabazgrałam nieczytelny podpis. W tym momencie nie byłam nawet pewna, czy to podpis mój, Mirandy, Emily czy Mahatmy Ghandiego, ale nie miało to znaczenia.

Chwyciłam torbę z jedzeniem, która nadawała nowy sens terminowi „lunch na wynos”, i z tupotem wybiegłam na zewnątrz, zostawiając wrażliwego Sebastiana, żeby sam sobie radził. Rzuciłam się na taksówkę w chwili, gdy wypadłam na ulicę, prawie zbijając z nóg starszego mężczyznę. Nie miałam czasu, żeby się tym przejmować. Musiałam rzucić pracę. Mimo południowego ruchu przejechaliśmy tych kilka przecznic w pięć minut i wepchnęłam taksiarzowi dwudziestkę. Gdybym miała, dałabym mu pięćdziesiątkę, a potem wymyśliła jakiś sposób, żeby odebrać to sobie od firmy, ale niczego więcej nie znalazłam w portfelu. Z miejsca zaczął odliczać resztę, ale trzasnęłam drzwiami i pobiegłam. Niech ta dwudziestka zostanie wydana na prezent dla jakiejś małej dziewczynki albo na naprawę bojlera, pomyślałam. Albo nawet na kilka piw po pracy w bazie taksówkarzy w Queens – cokolwiek ten taksiarz z nią zrobi, wydawało się w jakiś sposób bardziej szlachetne niż kupno kolejnego kubka Starbucks.

Przepełniona obłudnym oburzeniem jak burza wpadłam do budynku i zignorowałam pełne dezaprobaty spojrzenia małej grupki Klakierów w kącie. Zobaczyłam Benjamina wysiadającego z wind należących do Bergmana, ale szybko odwróciłam się do niego plecami, żeby nie marnować więcej czasu, przeciągnęłam kartą i biodrem pchnęłam bramkę. Cholera! Metalowy drążek głośno uderzył w moją miednicę i wiedziałam, że za parę minut będę tam miała rozlewającego się, fioletowego siniaka. Podniosłam głowę, żeby zobaczyć dwa rzędy lśniących białych zębów i tłustą, spoconą twarz, w której się znajdowały. Eduardo. Chyba żartował. Musiał żartować.

Obrzuciłam go jednym z moich najlepszych spojrzeń spode łba, tym, które wprost mówiło: Zdychaj!, ale dzisiaj to nie zadziałało. Zachowując pełny kontakt wzrokowy, zawróciłam do następnej bramki w rzędzie i z błyskawiczną prędkością przesunęłam kartą, po czym naparłam na poprzeczkę. Zdołał ją zamknąć w ostatniej chwili i stałam tam, gdy przepuszczał Klakierów przez pierwszą bramkę, którą wypróbowałam, jednego za drugim. Sześciu, a ja wciąż stałam, tak sfrustrowana, że mogłabym się rozpłakać. Eduardo nie okazał współczucia.

– Nie bądź taka załamana, dziewczyno. To nie tortura, to zabawa. A teraz, proszę. Uważaj, bo… „Chyba jesteśmy teraz sami, nikogo nie ma wokół nas. Chyba jesteśmy teraz sami, jedyny dźwięk to serca bicie”.

– Eduardo! Jak, do licha, można coś takiego odegrać? Nie mam teraz czasu na to gówno!

– Okej, okej. Tym razem bez pokazywania, tylko śpiewasz. Ja zacznę, ty dokończysz. „Spokojnie, dzieciaki! Tak mówią, kiedy jesteśmy razem. I bądźcie grzeczni! Nie rozumieją, więc…”.

Zdałam sobie sprawę, że jeżeli w ogóle kiedykolwiek dotrę na górę, nie będę musiała składać wymówienia, bo do tej pory zdążą mnie wylać. Równie dobrze mogę uprzyjemnić komuś dzień.

– „…biegniemy jak najszybciej – pociągnęłam, nie gubiąc ani jednego taktu – trzymając się za ręce. Chcemy uciec w noc, a potem chwytasz mnie w ramiona i gdy padniemy już na ziemię, mówisz…”.

Nachyliłam się, gdy zauważyłam, że ten kretyn z pierwszego dnia, Mickey, próbuje podsłuchiwać, a Eduardo dokończył:

– „Chyba jesteśmy teraz sami, nikogo nie ma wokół nas. Chyba jesteśmy teraz sami, jedyny dźwięk to serca bicie!” – Roześmiał się z całego serca i wyciągnął w górę rękę. Przybiłam mu piątkę i usłyszałam kliknięcie otwierającej się metalowej bramki.

– Miłego lunchu, Andy! – zawołał, wciąż z szerokim uśmiechem.

– Tobie też, Eduardo, tobie też.

Jazda windą była rozkosznie nudna i dopiero gdy stałam dokładnie na wprost drzwi do naszego biura, zdecydowałam, że nie mogę rzucić pracy. Poza oczywistą przyczyną – to znaczy było to zbyt przerażające przedsięwzięcie, żeby przystąpić do niego bez przygotowania, prawdopodobnie tylko by na mnie spojrzała i wycedziła: Nie, nie pozwalam ci złożyć wymówienia. Co bym wtedy powiedziała? – musiałam pamiętać, że chodziło tylko o rok z mojego życia. Jeden rok, żeby uniknąć znacznie większej niedoli. Jeden rok, wytrzymać w tym szambie bez narzekań trzysta sześćdziesiąt pięć dni, żeby robić to, czego naprawdę chciałam. Nie było to zbyt trudne wymaganie, a poza tym, czułam się za bardzo zmęczona, żeby choć myśleć o szukaniu innej pracy. O wiele za bardzo. Emily spojrzała na mnie, kiedy weszłam.

– Zaraz wróci, zadzwonili po nią z biura pana Ravitza. Naprawdę, Andrea, czemu to tak długo trwało? Wiesz, że kiedy się spóźniasz, wsiada na mnie, a co ja jej mogę powiedzieć? Że palisz, zamiast kupić jej kawę, albo rozmawiasz ze swoim chłopakiem, zamiast przynieść jej lunch? To nie w porządku, naprawdę. – Ze zrezygnowanym wyrazem twarzy ponownie przeniosła uwagę na swój komputer.

Oczywiście miała rację. To nie było w porządku. Wobec mnie, wobec niej, wobec żadnej na wpół ucywilizowanej ludzkiej istoty. I paskudnie się czułam, że ją narażam, a robiłam to za każdym razem, gdy zostawałam poza biurem kilka dodatkowych minut, żeby się odprężyć i odetchnąć. Ponieważ każda sekunda mojej nieobecności była kolejną sekundą, w której Miranda bezlitośnie skupiała się na Emily. Przysięgłam sobie, że bardziej się postaram.

– Masz całkowitą rację, Em, i przepraszam. Postaram się. – Wyglądała na szczerze zaskoczoną i jakby nieco zadowoloną.

– Naprawdę byłabym ci wdzięczna, Andrea. Przecież wykonywałam twoją pracę, więc wiem, jaka jest parszywa. Możesz mi wierzyć, były dni, kiedy musiałam wychodzić w śnieg, zawieruchę i deszcz, żeby przynieść jej kawę pięć, sześć, siedem razy jednego dnia. Byłam tak zmęczona, że ledwie mogłam się ruszyć, wiem, jak to jest! Czasami dzwoniła, żeby zapytać, gdzie jest coś, po co mnie posłała – jej latte, lunch, jakaś specjalna pasta do wrażliwych zębów – pocieszające było odkryć, że chociaż jej zęby mają odrobinę wrażliwości – a ja nawet nie zdążyłam jeszcze wyjść z budynku. Nawet nie wyszłam na zewnątrz! Ona taka po prostu jest, Andy, po prostu tak to wygląda. Nie możesz z tym walczyć, bo nie przeżyjesz. Ona nie ma na myśli niczego złego, naprawdę nie. Po prostu taka jest.

Skinęłam głową i zrozumiałam, lecz nie potrafiłam się z tym pogodzić. Nie pracowałam jeszcze nigdzie indziej, ale nie mogłam uwierzyć, że wszyscy szefowie wszędzie tak się zachowywali. Ale może?

Zaniosłam torbę z lunchem do swojego biurka i zaczęłam przygotowania, żeby obsłużyć Mirandę. Gołą ręką wyjmowałam każdą rzecz z pojemnika zabezpieczonego folią termoplastyczną, jedną po drugiej, i układałam (stylowo, mam nadzieję) na jednym z porcelanowych talerzy zdjętych z góry. Zwalniając tylko po to, żeby wytrzeć zatłuszczone ręce w parę jej brudnych spodni od Versace, których nie posłałam jeszcze do pralni, umieściłam talerz na cieniutkiej tekowej tacy, którą trzymałam pod biurkiem. Obok znalazła się sosjerka pełna masła, sól i sztućce owinięte w lnianą serwetkę, która już nie była złożona w kształt spódnicy. Szybkie kontrolne spojrzenie na moje dzieło ujawniło brak pellegrino. Trzeba się śpieszyć, może wrócić w każdej chwili! Popędziłam do jednej z minikuchenek i chwyciłam pełną garść kostek lodu, dmuchając na nie, żeby lód nie parzył mi rąk. Dmuchanie było tylko o włos od oblizania – czy to zrobię? Nie! Bądź ponad to, wznieś się ponad to. Nie pluj do jej jedzenia i nie bierz do ust jej kostek lodu, jesteś ponad to!

Gdy wróciłam, gabinet nadal był pusty, a jedyne, co zostało do zrobienia, to nalać wodę z butelki i umieścić całą starannie zaaranżowaną tacę na jej biurku. Wróci, zasiądzie za swoim ogromnym biurkiem i zawoła kogoś, żeby zamknął drzwi. I ten jeden raz zerwę się na równe nogi radośnie, entuzjastycznie, ponieważ będzie to oznaczało nie tylko, że przez dobre pół godziny posiedzi spokojnie za tymi zamkniętymi drzwiami, gruchając z SGG, ale że i my mamy czas coś zjeść. Mogłyśmy wtedy kolejno pognać na dół, do Jadalni, chwycić pierwszą rzecz z brzegu, po czym biegiem wrócić, żeby ta druga mogła wyjść, a następnie starać się ukryć jedzenie pod biurkiem albo za monitorem na wypadek, gdyby niespodziewanie weszła.

Jeśli istniała jakaś niepisana, ale niepodlegająca dyskusji zasada, to że członkowie zespołu nie jedzą w obecności Mirandy. Kropka. Mój zegarek pokazywał, że było piętnaście po drugiej. Mój brzuch twierdził, że późny wieczór. Minęło siedem godzin, od kiedy połknęłam czekoladowy rożek, wracając do biura ze Starbucks, i byłam taka głodna, że zastanawiałam się, czy nie pożreć jej steku.

– Em, zaraz zemdleję, taka jestem głodna. Chyba pobiegnę na dół i coś sobie wezmę. Przynieść ci coś?

– Zwariowałaś? Jeszcze nie podałaś jej lunchu. Zaraz wróci.

– Mówię poważnie, naprawdę nie czuję się dobrze, chyba nie dam rady poczekać. – Brak snu i niski poziom cukru we krwi do spółki przyprawiały mnie o zawroty głowy. Nie byłam pewna, czy dałabym radę zanieść tacę ze stekiem do jej gabinetu, nawet gdyby wróciła niedługo.

– Andrea, myśl logicznie! A co, jeżeli wpadniesz na nią w windzie albo w recepcji? Będzie wiedziała, że wyszłaś z biura. Wścieknie się. Nie warto ryzykować. Wytrzymaj sekundę, coś ci przyniosę. – Chwyciła portmonetkę z drobnymi i wyszła z biura. Najwyżej cztery sekundy później zobaczyłam Mirandę idącą korytarzem w moją stronę. Wszelkie myśli o zawrotach głowy, głodzie albo wyczerpaniu znikły w momencie, gdy dostrzegłam jej ściągniętą twarz ze zmarszczonymi brwiami, i zerwałam się z miejsca, żeby zanieść tacę na biurko, zanim ona sama do niego dotrze.

Wylądowałam na swoim miejscu – w głowie mi wirowało, w ustach miałam sucho i byłam kompletnie zdezorientowana – tuż przed tym, gdy pierwszy z jej butów od Jimmy'ego Choo przekroczył próg. Nawet na mnie nie spojrzała i na szczęście wyglądało, jakby nie zauważyła, że prawdziwej Emily nie było przy biurku. Miałam wrażenie, że spotkanie, które właśnie odbyła z panem Ravitzem, nie za bardzo się udało, chociaż mogło też chodzić ojej upartą niechęć do opuszczania własnego biura, żeby spotkać się z kimś u niego. Do tej pory pan Ravitz był jedyną osobą w całym budynku, do której pośpiesznie się dostosowała.

– Ahn – dre – ah! Co to jest? Powiedz mi proszę, cóż to jest?

Pomknęłam do jej gabinetu i stanęłam przed biurkiem, gdzie obie spojrzałyśmy na to, co w oczywisty sposób było takim samym lunchem, jaki jadała, ilekroć nie wychodziła do miasta. Szybkie sprawdzenie w duchu listy kontrolnej ujawniło, że niczego nie brakowało, wszystko stało na miejscu, po właściwej stronie i było poprawnie ugotowane. O co jej chodziło?

– Hm, to jest, ee, no, twój lunch – stwierdziłam cicho, usilnie starając się nie powiedzieć niczego sarkastycznie, co było trudne, biorąc pod uwagę, że stwierdzałam całkowitą oczywistość. – Czy coś się stało?

Uczciwie mówiąc, myślę, że tylko rozchyliła usta, ale dla mojego rozhisteryzowanego ja wyglądało to, jakby odsłaniała ostre kły.

– Czy coś się stało? – naśladowała mnie wysokim głosem, kompletnie niepodobnym do mojego, nieludzkim. Zmrużyła oczy w szparki i nachyliła się bliżej, jak zwykle nie podnosząc głosu. – Owszem, coś się stało. Coś jest bardzo, bardzo nie w porządku. Czemu po powrocie do gabinetu muszę znaleźć to stojące na moim biurku?

Zupełnie jak podczas próby rozwiązania jednej z tych zakręconych zagadek. Dlaczego musiała wracać do własnego biurka i znaleźć to coś, co na nim stoi? – zastanawiałam się. Najwyraźniej odpowiedź, że sama to zamówiła godzinę wcześniej, nie była poprawna, ale tylko taką miałam. Czy nie podobała się jej taca, na której stał lunch? Nie, to niemożliwe, widziała ją milion razy i nigdy nie narzekała. A może przypadkowo przygotowali jej niewłaściwy kawałek mięsa? Nie, także nie. W restauracji dali mi kiedyś przez pomyłkę cudownie wyglądający filet, sądząc, że z pewnością ucieszy ją bardziej niż twardy stek z krzyżowej, ale ona o mało nie dostała zawaha. Zmusiła mnie, żebym zadzwoniła do samego szefa kuchni i nawrzeszczała na niego przez telefon, a ona stała obok i mówiła, co mam powiedzieć.

– Tak mi przykro, panienko, naprawdę – stwierdził łagodnie, miał głos najmilszego człowieka na świecie. – Naprawdę po prostu pomyślałem, że skoro pani Priestly jest taką dobrą klientką, to będzie wolała nasze popisowe danie. Nie policzyłem za to nic ekstra i proszę się nie obawiać, to się więcej nie powtórzy, obiecuję. – Miałam ochotę się rozpłakać, kiedy kazała mi powiedzieć, że nigdy nie będzie prawdziwym szefem kuchni nigdzie oprócz drugorzędnej knajpy ze stekami, ale zrobiłam to. A on przeprosił, zgodził się ze mną i od tamtego dnia zawsze dostawała swój krwisty stek z krzyżowej. Więc nie chodziło też o to. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć ani co zrobić.

– Ahn – dre – ah. Czy asystentka pana Ravitza nie powiedziała ci, że jedliśmy razem lunch w tej żałosnej Jadalni dosłownie parę minut temu? – zapytała powoli, jakby starała się nie stracić nad sobą panowania.

Co takiego? Po tym wszystkim, po całej tej bieganinie i absurdalnym zachowaniu Sebastiana, wściekłych telefonach, posiłku za dziewięćdziesiąt pięć dolarów, piosence Tiffany, aranżowaniu wyglądu talerza, zawrotach głowy i czekaniu, żeby coś zjeść po jej powrocie, ona już jadła?

– Ee, nie, w ogóle do nas nie dzwoniła. Więc, ee, czy to znaczy, że tego nie chcesz? – zapytałam, wskazując na tacę.

Spojrzała na mnie, jakbym proponowała jej zjedzenie pierworodnego dziecka.

– A jak sądzisz, co to znaczy, Emily? – Cholera! A tak jej dobrze szło z moim imieniem.

– Chyba, że, ee, no, że tego nie chcesz.

– Bardzo jesteś spostrzegawcza, Emily. Mam szczęście, że taka jesteś pojętna. A teraz się tego pozbądź. I dopilnuj, żeby coś podobnego więcej się nie powtórzyło. To wszystko.

Przez głowę przemknęła mi przelotna fantazja: jak w filmach ruchem ramienia zmiatam wszystko z biurka i posyłam tacę w powietrzną podróż przez pokój. Ona patrzyłaby i, zaszokowana oraz skruszona, zaczęłaby gorąco przepraszać, że tak się do mnie odezwała. Ale stukanie jej paznokci o blat przywołało mnie z powrotem do rzeczywistości i pośpieszne chwyciłam tacę, po czym ostrożnie wyszłam gabinetu.

– Ahn – dre – ah, zamknij drzwi! Potrzebna mi chwila! – zawołała. Zdaje się, że pojawienie się wykwintnego lunchu na biurku, gdy nie miała ochoty najedzenie, musiało być naprawdę stresującym doświadczeniem.

Emily właśnie wróciła z puszką dietetycznej coli i paczką rodzynek dla mnie. Miała to być przekąska, dzięki której dotrwam do lunchu i oczywiście nie było w niej nawet jednej kalorii, grama tłuszczu czy uncji cukru. Gdy usłyszała wołanie Mirandy, rzuciła wszystko na swoje biurko i podbiegła zamknąć przeszklone drzwi.

– Co się stało? – wyszeptała, mierząc wzrokiem nietkniętą tacę z jedzeniem, którą trzymałam, stojąc jak skamieniała w pobliżu własnego biurka.

– Och, wygląda na to, że nasza czarująca szefowa już jadła lunch – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Właśnie dała mi popalić, że nie przewidziałam, nie przeczułam, nie byłam w stanie zajrzeć wprost do jej żołądka i stwierdzić, że już nie jest głodna.

– Żartujesz – powiedziała. – Nakrzyczała na ciebie, bo pobiegłaś przynieść jej lunch – tak jak prosiła – a potem nie umiałaś stwierdzić, że już jadła gdzie indziej? Co za suka!

Kiwnęłam głową. Co za fenomenalna zmiana frontu, choć raz mieć Emily naprawdę po swojej stronie, a nie wysłuchiwać jej pouczeń, jak to „niczego nie przyswajam”. Ale zaraz! To zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Jak słońce opuszcza niebo, pozostawiając tylko różowe i niebieskie smugi tam, gdzie świeciło parę sekund wcześniej, twarz Emily w mgnieniu oka zmieniła się od złości do skruchy. Paranoidalna Pętla Runwaya.

– Pamiętaj, o czym rozmawiałyśmy wcześniej, Andrea. – Oho, nadchodzi. PPR na godzinie dwunastej. – Ona nie robi tego, żeby cię skrzywdzić, nie ma niczego złego na myśli. Jest o wiele zbyt ważną osobą, żeby zajmować się drobiazgami. Więc nie walcz z tym. Po prostu wyrzuć jedzenie i bierzmy się do roboty. – Emily zrobiła minę pełną determinacji i zajęła miejsce przed swoim komputerem. Wiedziałam, że właśnie się zastanawia, czy Miranda ma podsłuch w naszej części biura i wszystko słyszała. Była czerwona, wzburzona i najwyraźniej bardzo niezadowolona z powodu takiej utraty kontroli nad sobą. Pojęcia nie miałam, jakim cudem przetrwała tak długo.

Zaniosłam tacę do kuchni i przechyliłam, tak że każdy najdrobniejszy przedmiot po prostu zsunął się wprost do śmieci – całe to idealnie przygotowane i doprawione jedzenie, porcelanowy talerz, metalowy pojemnik na masło, miseczka z solą, lniana serwetka, srebra, nóż do steków i szklanka od Baccarata. Znikły. Wszystkie znikły. Jakie to miało znaczenie? Dostanę wszystko następnego dnia albo kiedy tylko ona ponownie nabierze apetytu na lunch.

Kiedy wreszcie dotarłam do Drinklandu, Alex wyglądał na zirytowanego, a Lily na wyczerpaną. Natychmiast zaczęłam się zastanawiać, czy Alex skądś wiedział, że zostałam dziś zaproszona na randkę przez kogoś, kto nie tylko jest sławny i od niego starszy, ale też okazał się stuprocentowym fiutem. Zauważył? Wyczuł coś? Czy powinnam mu powiedzieć? Nie, nie ma potrzeby się w to wdawać, skoro sprawa jest pozbawiona znaczenia. Wcale nie chciałam się przyznawać do zainteresowania innym facetem ani nie miałam zamiaru się w to wdawać. Więc wspominanie o tej rozmowie do niczego by nie doprowadziło.

– Hej, dziewczyno ze świata mody – wybełkotała Lily, w powitalnym geście machając do mnie swoim ginem z tonikiem. Trochę chlapnęło na przód jej swetra, ale najwyraźniej tego nie zauważyła. – A może powinnam powiedzieć „przyszła współlokatorko”? Chwytaj drinka. Musimy wznieść toast! – Wyszło jej to jak „tost”.

Ucałowałam Aleksa i usiadłam obok niego.

– Ależ dzisiaj odlotowo wyglądasz! – stwierdził, z aprobatą mierząc wzrokiem mój strój od Prady. – Kiedy to się stało?

– Och, dzisiaj. Właściwie niemal wprost mi powiedzieli, że jeżeli nie poprawię swojego wyglądu, mogę zostać bez pracy. Dość obraźliwe, ale muszę stwierdzić, że jeżeli trzeba coś nosić codziennie, to te ciuchy są wcale niezłe. Hej, słuchajcie, naprawdę strasznie przepraszam, że się spóźniłam. Książka zajęła dziś całe wieki, a kiedy już ją podrzuciłam Mirandzie, kazała mi przejść się do delikatesów na rogu i kupić bazylię.

– Mówiłaś, zdaje się, że ma kucharza – wytknął Alex. – Czemu on nie mógł tego załatwić?

– Rzeczywiście ma kucharza. Ma też gosposię, nianię i dwójkę dzieci, więc nie mam pojęcia, czemu to ja zostałam wysłana po zioła do kolacji. Szczególnie irytujące było to, że na Piątej Alei nie ma żadnych delikatesów, podobnie jak przy Madison i Park, więc musiałam się dostać aż na Lex, żeby coś znaleźć. Ale oczywiście nie mieli w sprzedaży bazylii i szłam dziewięć przecznic w górę, dopóki nie znalazłam otwartego D'Agostino. Zajęło mi to dodatkowe czterdzieści pięć minut. Powinnam nabyć pieprzony regał z ziołami i zacząć wszędzie go ze sobą ciągać. Ale pozwólcie, że wam powiem, jak bardzo opłaciło się poświęcić tych czterdzieści pięć minut! Pomyślcie tylko, ile się nauczyłam, kupując tę bazylię, o ile lepiej jestem przygotowana na przyszłość, kiedy będę pracować w czasopismach! Jestem teraz na prostej drodze do kariery redaktorskiej! – błysnęłam zwycięskim uśmiechem.

– Za twoją przyszłość! – zawołała Lily, nie wyczuwając w mojej diatrybie ani śladu sarkazmu.

– Jest strasznie zaprawiona – stwierdził cicho Alex, przyglądając się Lily takim wzrokiem, jakim można by obserwować chorego krewnego, który śpi w szpitalnym łóżku. – Zjawiłem się punktualnie, z Maksem, który już sobie poszedł, ale ona musiała tu siedzieć od paru godzin. Albo pije naprawdę szybko.

Lily zawsze piła z rozmachem, ale kompletne mnie to nie dziwiło, bo Lily wszystko robiła z rozmachem. Pierwsza w gimnazjum paliła trawę i pierwsza w liceum straciła dziewictwo, w college'u pierwsza zdecydowała się na skoki z opóźnionym otwarciem spadochronu. Kochała każdego i wszystko, co nie odwzajemniało tego uczucia, dopóki dzięki temu czuła, że żyje.

– Po prostu nie rozumiem, jak możesz z nim sypiać, skoro wiesz, że w życiu nie zerwie ze swój ą dziewczyną – powiedziałam o facecie, z którym potajemnie spotykała się na trzecim roku.

– A ja po prostu nie rozumiem, jak możesz przestrzegać w życiu tylu zasad – odpaliła w rewanżu. – Gdzie miejsce na radość w twoim idealnie zaplanowanym, zaprojektowanym, wypełnionym zasadami życiu? Pożyj trochę, Andy! Poczuj coś! Dobrze jest żyć!

Może ostatnio piła trochę więcej, ale widziałam, że ten pierwszy rok studiów był niesamowicie stresujący nawet dla niej, a jej profesorowie na Uniwersytecie Columbia byli bardziej wymagający i mniej wyrozumiali niż ci, których owinęła sobie wokół małego palca w Brown. Może to nie taki zły pomysł, stwierdziłam, dając znak kelnerce. Może alkohol był sposobem, żeby to znieść. Zamówiłam waniliową stoliczną oraz sprite'a, i pociągnęłam długi, solidny łyk. Przede wszystkim zrobiło mi się od tego niedobrze, bo wciąż jeszcze nie zdążyłam zjeść niczego oprócz rodzynek i wypić coli light, o które wcześniej postarała się dla mnie Emily.

– Na pewno miała po prostu kilka ciężkich tygodni w szkole – powiedziałam do Aleksa, jakby Lily nie siedziała z nami. Nie zauważyła, że o niej mówimy, ponieważ zajęła się rzucaniem zalotnych spojrzeń spod półprzymkniętych powiek jakiemuś yuppie przy barze. Alex otoczył mnie ramieniem, a ja przesunęłam się na kanapie. Wspaniale było znów znaleźć się tuż obok niego – miałam wrażenie, że od ostatniego razu minęły całe tygodnie.

– Nie znoszę psuć zabawy, ale naprawdę muszę wracać do domu – oznajmił Alex, zakładając mi kosmyk włosów za ucho. – Poradzisz sobie z nią?

– Musisz iść? Już?

– Już? Andy, siedziałem tu, patrząc, jak twoja najlepsza przyjaciółka pije, przez ostatnie dwie godziny. Przyszedłem się zobaczyć z tobą, ale ciebie nie było. A teraz jest prawie północ, a ja wciąż jeszcze mam wypracowania do sprawdzenia. – Mówił spokojnie, ale widziałam, że był zdenerwowany.

– Przepraszam cię za to, naprawdę. Wiesz, że bym przyszła, gdybym miała na to jakiś wpływ. Wiesz, że…

– Wiem, oczywiście. Nie twierdzę, że zrobiłaś coś złego ani że mogłaś to jakoś inaczej rozegrać. Rozumiem. Ale spróbuj też zrozumieć moje powody, okej?

Kiwnęłam głową i pocałowałam go, ale czułam się okropnie. Ślubowałam sobie, że jakoś mu to wynagrodzę, wybiorę jakiś wieczór i zaplanuję coś naprawdę wyjątkowego tylko dla nas dwojga. W końcu znosił to wszystko z mojej strony bez narzekań.

– Ale chyba zostaniesz na noc? – zapytałam z nadzieją.

– Nie, o ile nie potrzebujesz pomocy przy Lily. Naprawdę muszę iść do domu i zająć się tymi pracami. – Uściskał mnie na do widzenia, pocałował Lily w policzek i ruszył w stronę drzwi. – Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała – powiedział, wychodząc.

– Hej, czemu Alex wyszedł? – zapytała Lily, chociaż siedziała tam podczas całej rozmowy. – Jest na ciebie wkurzony?

– Pewnie tak – westchnęłam, tuląc do piersi płócienną teczkę. – Ostatnio traktowałam go w gówniany sposób. – Poszłam do baru poprosić o menu z przystawkami, a kiedy wróciłam, ten yuppie siedział zwinięty na kanapie obok Lily. Wyglądał na dwadzieścia parę lat, ale rzednące włosy nie pozwalały stwierdzić tego z całą pewnością.

Chwyciłam kurtkę i rzuciłam nią w Lily.

– Wkładaj to. Wychodzimy – oznajmiłam, patrząc na niego. Nie należał do wysokich, a spodnie z zaszewkami nie pomagały jego pulchnej sylwetce. W dodatku fakt, że jego język znajdował się teraz pięć centymetrów od ucha mojej najlepszej przyjaciółki, nie wpływał na zwiększenie mojej sympatii.

– Hej, po co ten pośpiech? – zapytał jękliwym, nosowym głosem. – Twoja przyjaciółka i ja dopiero się poznajemy. – Lily uśmiechnęła się i kiwnęła głową, próbując pociągnąć łyk drinka, bez świadomości, że ma pustą szklankę.

– Cóż, to bardzo słodkie, ale na nas już pora. Jak masz na imię?

– Stuart.

– Miło mi cię poznać, Stuart. Może dasz Lily swój numer telefonu, żeby mogła do ciebie zadzwonić, kiedy trochę lepiej się poczuje – albo i nie. Jak ci się to podoba? – Błysnęłam w jego stronę swoim najbardziej zwycięskim uśmiechem.

– Hm, jak chcesz. Bez obaw. Później was złapię. – Wstał i poszedł do baru tak szybko, że Lily nawet nie zdążyła zauważyć jego nieobecności.

– Stuart i ja dopiero się poznajemy, prawda, Stu? – Odwróciła się w stronę, gdzie przed chwilą siedział, i wyglądała na zmieszaną.

– Stuart musiał lecieć, Lii. Chodź, wynosimy się stąd.

Narzuciłam jej kurtkę na sweter i szarpnięciem postawiłam na nogi. Kołysała się niebezpiecznie, zanim odzyskała równowagę. Na zewnątrz było zimno. Uznałam, że to pomoże jej wytrzeźwieć.

– Nie czuję się dobrze – znów zaczęła bełkotać.

– Wiem, kochanie, wiem. Weźmy taksówkę do ciebie do mieszkania, okej? Jak myślisz, dasz radę?

Kiwnęła głową, a potem bardzo wymownie pochyliła się i zwymiotowała. Dokładnie na swoje brązowe buty, opryskując przy okazji brzegi bojówek. Gdyby tylko dziewczyny z Runwaya mogły zobaczyć teraz moją najlepszą przyjaciółkę, krążyła mi po głowie uparta myśl.

Posadziłam Lily na parapecie witryny, którą po uważnych oględzinach wytypowałam jako pozbawioną alarmu, i zabroniłam jej się ruszać. Po przeciwnej stronie ulicy był całodobowy monopolowy, a ta dziewczyna zdecydowanie potrzebowała trochę wody. Do czasu gdy wróciłam, zdążyła zwymiotować jeszcze raz – tym razem obrzygała się z góry na dół – a oczy miała błędne. Kupiłam dwie butelki mineralnej Poland Spring, jedną do wypicia, a drugą do mycia, ale teraz była za bardzo uświniona. Jedną butelkę wylałam jej na stopy, żeby spłukać wymiociny, a połowę drugiej na kurtkę. Lepiej być przemoczonym niż pokrytym rzygami. Była tak pijana, że nawet tego nie zauważyła.

Przekonanie taksiarza, żeby zabrał nas z Lily, wymagało trochę dyplomacji, ale obiecałam naprawdę wielki napiwek jako dodatek do z pewnością poważnej należności za dojazd. Jechałyśmy z jednego końca miasta na drugi i już zaczęłam kombinować, jak wciągnąć tę jazdę za jakieś dwadzieścia dolarów do służbowych wydatków. Prawdopodobnie mogłabym po prostu wpisać ją jako wyprawę w poszukiwaniu czegoś dla Mirandy. Tak, to się musiało udać.

Piesza wędrówka na trzecie piętro była jeszcze mniej zabawna niż jazda taksówką, ale po dwudziestopięciominutowej przejażdżce Lily stała się bardziej skłonna do współpracy i nawet dała radę umyć się pod prysznicem, kiedy ją rozebrałam. Pokierowałam nią w stronę łóżka i przyglądałam się, jak padła na nie twarzą w dół, waląc kolanami w skrzynię na pościel. Patrzyłam na nią, nieprzytomną, i w tym momencie ogarnęła mnie nostalgia za college'em, za wszystkim, co wtedy razem robiłyśmy. Teraz było zabawnie, bez dwóch zdań, ale nigdy nie będzie już tak beztrosko jak wówczas.

Przelotnie zastanowiłam się, czy Lily ostatnio nie za dużo pije. W sumie wyglądało na to, że niemal stale jest pijana. Kiedy Alex poruszył ten temat tydzień wcześniej, zapewniłam go, że ona wciąż jeszcze jest studentką, nadal żyje poza prawdziwym światem, bez prawdziwych, odpowiedzialnych zadań (jak nalewanie idealnego pellegrino!). Przecież w końcu razem wypiłyśmy o ładne kilka głębszych za dużo w Senior Frog w czasie wiosennych ferii czy zbyt ambitnie rozpracowywałyśmy trzy butelki czerwonego wina podczas obchodów rocznicy dnia, kiedy to poznałyśmy się w ósmej klasie. Lily trzymała mi głowę, kiedy klęczałam przed kiblem po postegzaminacyjnej pijatyce i cztery razy zatrzymywała samochód, gdy odwoziła mnie do akademika po nocy z ośmioma drinkami „rum z colą” oraz szczególnie ohydnym wykonaniu Nie ma róży bez kolców w wersji karaoke. W nocy po dwudziestych pierwszych urodzinach Lily zaciągnęłam ją do swojego mieszkania i wpakowałam do własnego łóżka, po czym co dziesięć minut sprawdzałam, czy oddycha, i w końcu zasnęłam na podłodze obok, kiedy już miałam pewność, że przeżyje. Tamtej nocy budziła się dwa razy. Pierwszy, żeby zwymiotować za łóżko – usilnie starając się trafić do kosza na śmieci, który przy łóżku ustawiłam, ale w zamroczeniu obrzygując mi ścianę – i drugi, żeby szczerze przeprosić i powiedzieć, że mnie kocha i że jestem najlepszą przyjaciółką, jaka może się trafić. To właśnie robili przyjaciele, upijali się razem, popełniali głupstwa i opiekowali sobą nawzajem, prawda? A może to były tylko studenckie zabawy, rytuały przejścia, które miały swój czas i miejsce? Alex upierał się, że tym razem było inaczej, ona była inna, ale ja tak tego nie widziałam.

Wiedziałam, że powinnam zostać z nią na noc, ale dochodziła druga i za pięć godzin musiałam być w pracy. Moje ciuchy śmierdziały wymiocinami i nie było szans, żebym znalazła w szafie Lily chociaż jedną stosowną rzecz, nadającą się do noszenia w Runwayu - nawet gdybym porzuciła swój nowo zrewidowany styl na rzecz dawnego „dla ubogich”. Westchnęłam, przykryłam ją kocem i nastawiłam budzik na siódmą rano na wypadek, gdyby nie miała przesadnego kaca. Mogłaby spróbować zdążyć na zajęcia.

– Pa. Lii, idę. Wszystko okej? – Umieściłam bezprzewodowy telefon na poduszce przy jej głowie.

Otworzyła oczy, spojrzała wprost na mnie i uśmiechnęła się.

– Dzięki – wymamrotała, powieki znów jej opadły. W maratonie nie miałaby szans, ale da radę to przespać.

– Cała przyjemność po mojej stronie – zdołałam odpowiedzieć, chociaż dopiero teraz przestałam biegać, przynosić coś, przestawiać, sprzątać czy w inny sposób służyć pomocą. – Zadzwonię jutro – dodałam, walcząc, żeby nie ugięły się pode mną kolana. – Jeśli któraś z nas będzie jeszcze żywa. – I wreszcie, wreszcie poszłam do domu.

Загрузка...