16

Miałam się zjawić w Europie, gdy Miranda przebywała tam już od tygodnia. Niechętnie zgodziła się skorzystać z miejscowych asystentek podczas pokazów w Mediolanie – dokąd poleciała concorde'em – i miała przybyć do Paryża tego samego ranka co ja, żebyśmy mogły dopracować szczegóły dotyczące jej przyjęcia, razem, jak stare przyjaciółki. Ha. Delta odmówiła dokonania zwykłej zmiany nazwiska na bilecie z Emily na moje, więc zamiast frustrować się i martwić bardziej, niż już się frustrowałam i martwiłam, po prostu kupiłam nowy. Tysiąc osiemset dolarów, ponieważ chodziło o tydzień pokazów, i kupowałam w ostatniej chwili. Zawahałam się na jedną absurdalną minutę przed obciążeniem tym zakupem służbowej karty kredytowej. Wszystko jedno, pomyślałam. Miranda potrafi tyle wydać w tydzień na same włosy i makijaż.

Jako młodsza asystentka Mirandy zajmowałam w Runwayu najniższą możliwą pozycję. Jednak jeśli dostęp oznacza władzę, Emily i ja byłyśmy dwiema najpotężniejszymi osobami w świecie mody: decydowałyśmy, kogo umówić na spotkanie, o jakiej porze (zawsze preferowano wczesny poranek, ponieważ makijaż jest świeży, a ubrania niepogniecione) i czyje wiadomości docierały (jeżeli nie znajdziesz się w Biuletynie, nie istniejesz).

Zatem gdy któraś z nas potrzebowała pomocy, reszta personelu była zobligowana wybawić nas z kłopotów. Tak, oczywiście, świadomość, że gdybyśmy nie pracowały dla Mirandy Priestly, ci sami ludzie bez skrupułów rozjechaliby nas swoimi limuzynami z szoferem, była kłopotliwa. Ale tak jak się sprawy miały, biegali, aportowali i usługiwali jak dobrze wytresowane pieski.

Prace nad najnowszym numerem stanęły w miejscu na trzy dni, ponieważ wszyscy skupili wysiłki, żeby wysłać mnie do Paryża stosownie przygotowaną. Trzy Klakierki z działu mody pośpiesznie skompletowały garderobę zawierającą każdy możliwy przedmiot, jaki mógłby być mi potrzebny w każdej sytuacji, w jakiej Miranda mogłaby zażądać mojego udziału. Zanim wyszłam, Lucia, dyrektor do spraw mody, obiecała, że w moim posiadaniu znajdzie się nie tylko zestaw ubrań stosownych na każdą ewentualność, ale też cała książka ze szkicami – zawierająca komplet profesjonalnie wykonanych rysunków – przedstawiająca każdy możliwy do wyobrażenia sposób zestawienia ze sobą wspomnianych ubrań, aby uzyskać maksymalny efekt i zminimalizować ryzyko kompromitacji. Innymi słowy: nie pozostawiajmy kwestii wyboru czy zestawienia mojej decyzji i całkiem możliwe, że mam szansę – choć nieznaczną – wyglądać jak należy.

Będę zmuszona towarzyszyć Mirandzie do bistro i stać jak mumia w kącie, podczas gdy ona będzie sączyć kieliszek bordeaux? Para grafitowych spodni Theory z mankietami i czarny jedwabny golf od Celinę. Udać się do klubu tenisowego, gdzie będzie pobierała prywatne lekcje, by podawać wodę i, w razie potrzeby, białe apaszki, na wypadek, gdyby się ochwaciła? Strój sportowy, kompletny, ze spodniami od dresu, bluzą z kapturem na zamek błyskawiczny (skrojona tak, żeby odsłaniać brzuch, oczywista), podkoszulkiem bez rękawów za sto osiemdziesiąt pięć dolarów do noszenia pod spodem i zamszowymi tenisówkami – wszystko od Prady. A co jeśli – tylko jeśli – naprawdę znalazłabym się w pierwszym rzędzie podczas jednego z pokazów, jak wszyscy przysięgali, że się znajdę? Tu możliwości były nieskończone. Jak na razie (a wciąż mieliśmy zaledwie późne popołudnie w poniedziałek) moja ulubiona składała się z marszczonej, udającej szkolną dziewczęcej spódniczki od Anny Sui z bardzo przezroczystą i bardzo wymyślną białą bluzką Miu Miu, zestawionej ze szczególnie prowokującymi botkami do pół łydki od Christiana Laboutina i zwieńczonej skórzanym żakietem Katayone Adeli, tak dopasowanym, że niemal obscenicznym. Moje dżinsy Express i tenisówki Franca Sarta od miesięcy pokrywały się kurzem gdzieś na dnie szafy i musiałam przyznać, że za nimi nie tęskniłam.

Odkryłam też, że Allison, redaktorka działu urody, rzeczywiście zasługiwała na swoje stanowisko, ponieważ dosłownie siedziała w przemyśle kosmetycznym. W ciągu pięciu godzin od „powiadomienia”, że będę potrzebowała trochę przyborów do makijażu i więcej niż trochę wskazówek, stworzyła Zestaw Kosmetycznej Kwintesencji, zawierający wszystko, co najpotrzebniejsze do makijażu. W zdecydowanie przesadnych rozmiarów „kuferku kosmetycznym” Burberry (w rzeczywistości wielkością bardziej przypominał walizkę na kółkach, nieco większą niż te dopuszczane przez linie lotnicze jako bagaż podręczny) umieszczono każdy możliwy do wyobrażenia cień, loton, błyszczyk, krem, konturówkę i podkład. Szminki występowały w wersji matowej, z połyskiem, o przedłużonej trwałości i przejrzystej. Sześć odcieni tuszu – uszeregowanych od jasnoniebieskiego do „obrażonej czerni” – znajdowało się w towarzystwie szczoteczek do podkręcania rzęs i dwóch grzebyków do rzęs na wypadek (o zgrozo!) grudek.

Pudry, które stanowiły chyba połowę wszystkich rzeczy, i miały poprawiać/akcentować/uwydatniać/maskować powieki, koloryt skóry i policzków, występowały w zestawie barw bardziej złożonym i subtelnym niż na malarskiej palecie: niektóre miały brązować, inne rozświetlać, a jeszcze inne tonować, poprawiać kształt albo rozjaśniać. Miałam możliwość wyboru, czy dodać swojej twarzy zdrowego rumieńca za pomocą różu w płynie, w kamieniu, w pudrze albo dzięki kombinacji powyższych. Największe wrażenie robiły podkłady: zupełnie jakby ktoś zdołał pobrać próbkę prawdziwej skóry z mojej twarzy i na zamówienie zmieszać dla mnie pół kwarty czy dwie odpowiedniej substancji. Bez względu na to, czy miały „dodawać blasku”, czy „pokrywać nierówności” każda najmniejsza buteleczka pasowała do koloru mojej skóry lepiej niż, cóż, moja własna skóra. W nieco mniejszą, dobraną stylem walizeczkę zapakowane były przybory: waciki, płatki kosmetyczne, waciki na patyczkach, gąbki, rozmaite pędzle do makijażu w liczbie około dwudziestu, nawilżane chusteczki, dwa rodzaje płynu do demakijażu oczu (nawilżający i beztłuszczowy) i ni mniej, ni więcej, tylko dwanaście – DWANAŚCIE – rodzajów kremów nawilżających (do twarzy, do ciała, głęboko odżywczy, z filtrem SPF 15, z połyskiem, brązujący, perfumowany, bez – zapachowy, hipoalergiczny, z kwasami owocowymi, antybakteryjny i – na wypadek, gdyby dopadło mnie to paskudne październikowe paryskie słońce – z aloesem).

Do bocznej kieszeni mniejszej walizeczki wetknięto kartki rozmiaru dwadzieścia jeden centymetrów na trzydzieści pięć centymetrów, na których wydrukowane zostały kontury twarzy, powiększone do wielkości kartek. Na każdej pysznił się imponujący makijaż: Allison nałożyła na papierowe twarze prawdziwy podkład, który dołączyła do zestawu. Jedna z twarzy została opatrzona tajemniczym podpisem „Spokojny wieczorowy szyk”, ale poniżej umieszczono wypisane grubym czarnym markerem ostrzeżenie: NIE NA OFICJALNE OKAZJE!! ZA SKROMNY!! Ta nieoficjalna twarz pod cieniutką warstwą brązującego pudru pokryta była lekkim matowym podkładem, nieco ożywiona różem w płynie albo w kremie, miała bardzo seksowne, podmalowane ciemnym eyelinerem i cieniem powieki, zaakcentowane czarnymi jak smoła, wytuszowanymi rzęsami oraz usta sprawiające wrażenie przelotnie pociągniętych mocno połyskującym błyszczykiem. Kiedy wymamrotałam pod nosem, że odtworzenie czegoś takiego przeze mnie jest całkowicie niemożliwe, Allison spojrzała na mnie z irytacją.

– Cóż, mam nadzieję, że nie będziesz do tego zmuszona – oznajmiła tonem tak napiętym, że przestraszyłam się, czy nie załamie się pod ciężarem mojej ignorancji.

– Nie? Więc po co mi ponad dwadzieścia „twarzy” z podpowiedziami, jak używać wszystkich tych rzeczy?

Tak miażdżące spojrzenie mogłoby należeć do Mirandy.

– Andrea. Bądź poważna. To tylko na nagłe wypadki, w razie gdyby Miranda kazała ci dokądś iść w ostatniej chwili albo gdyby twój fryzjer czy wizażysta nie mogli przyjść. A, to mi przypomniało, że muszę ci pokazać, co ci spakowałam do włosów.

Gdy Allison demonstrowała mi, jak używać czterech różnych rodzajów okrągłych szczotek do prostowania włosów przy suszeniu, próbowałam uchwycić sens tego, co właśnie powiedziała. Ja też będę miała osobę, która zajmie się włosami i makijażem? Nie załatwiłam nikogo, żeby się mną zajmował, kiedy rezerwowałam całą obsługę dla Mirandy, więc kto to zrobił? Musiałam zapytać.

– Paryskie biuro – odparła Allison z westchnieniem. – Reprezentujesz Runwaya, rozumiesz, a Miranda jest na to bardzo uwrażliwiona. Będziesz brała udział w niektórych najbardziej szykownych imprezach na świecie u boku Mirandy Priestly. Chyba nie sądzisz, że potrafiłabyś uzyskać właściwy efekt bez fachowej pomocy, prawda?

– Nie, oczywiście, że nie. Zdecydowanie lepiej, żebym miała w tym zakresie profesjonalną pomoc. Dziękuję.

Gdy Allison zwolniła mnie po kolejnych dwóch godzinach (kiedy uznała, że gdyby któreś z czternastu zaplanowanych dla mnie na ten tydzień spotkań z fryzjerem i wizażysta nie wypaliło, nie narażę naszej szefowej na upokorzenie, rozsmarowując tusz na ustach albo goląc głowę po bokach i strosząc włosy na środku na irokeza). Gdy skończyłyśmy, myślałam, że wreszcie znajdę chwilę, żeby popędzić na dół do Jadalni i złapać jakąś wzbogaconą, kaloryczną zupę, ale Allison chwyciła telefon Emily – dawniej swój – i wybrała numer Stef z dziana dodatków.

– Cześć, skończyłam z nią i mam ją pod ręką. Chcesz przyjść?

– Zaczekaj! Muszę zjeść lunch, zanim wróci Miranda! Allison przewróciła oczami dokładnie jak Emily. Zaczęłam się zastanawiać, czy może to konkretne miejsce jakoś prowokuje tak mistrzowską demonstrację irytacji.

– Świetnie. Nie, nie, mówiłam do Andrei – powiedziała do telefonu, unosząc brwi – niespodzianka! – dokładnie jak Emily. – Wygląda na to, że jest głodna. Wiem. Tak, wiem. Powiedziałam jej to, ale wygląda, że upiera się przy… jedzeniu.

Wyszłam z biura, chwyciłam dużą miseczkę kremu z brokułów z serem cheddar i wróciłam w ciągu trzech minut, tylko po to, by zastać Mirandę siedzącą przy własnym biurku, trzymającą słuchawkę w pewnej odległości od twarzy, jakby oblazły ją pijawki.

– Telefon dzwoni, Andrea, ale kiedy odbieram… ponieważ ty najwyraźniej nie jesteś tym zainteresowana… nikt się nie zgłasza. Czy możesz mi wyjaśnić ten fenomen? – zapytała.

Oczywiście mogłam to wyjaśnić, ale nie jej. Przy tych rzadkich okazjach, gdy Miranda znalazła się w biurze sama, niekiedy odbierała telefon. Naturalnie dzwoniący byli tak zaszokowani, słysząc jej głos, że szybko się rozłączali. Nikt tak naprawdę nie był przygotowany na rozmowę z nią, gdy telefonował, ponieważ prawdopodobieństwo natychmiastowego połączenia było równe zeru. Dostałam ze dwadzieścia maili od redaktorów i asystentów, którzy informowali mnie – jakbym nie wiedziała – że Miranda znów odbiera telefony. „Dziewczyny, gdzie jesteście???”. Jedno po drugim głosiły alarmistyczne pisma. „Ona odbiera własny telefon!!!!”.

Wymamrotałam coś, że ja też odbieram czasem głuche telefony, ale Miranda straciła już zainteresowanie tematem. Wpatrywała się nie we mnie, ale w moją miseczkę zupy. Kilka kropli kremowego, zielonego płynu powoli spływało z brzegu. Jej spojrzenie zmieniło się w pełne obrzydzenia, gdy zdała sobie sprawę, że nie tylko trzymałam w ręku coś jadalnego, ale najwyraźniej planowałam to skonsumować.

– Natychmiast się tego pozbądź! – warknęła z odległości czterech i pół metra. – Już sam zapach wystarcza, żeby zrobiło mi się niedobrze.

Wrzuciłam stanowiącą punkt obrazy zupę do kosza na śmieci i melancholijnie wpatrywałam się w stracone pożywienie, gdy jej głos przywołał mnie do rzeczywistości.

– Jestem gotowa na przeglądy! – skrzeknęła, teraz gdy jedzenie, które wykryła w Runwayu, zostało usunięte, sadowiąc się na krześle nieco swobodniej. – A kiedy z tym skończymy, zwołaj zebranie redakcyjne.

Każde jej słowo wywoływało kolejny przypływ adrenaliny; ponieważ nigdy nie miałam pewności, czego dokładnie zażąda, nigdy nie byłam też pewna, czy zdołam się z tym uporać. Planowanie przeglądów i cotygodniowych zebrań należało do obowiązków Emily, musiałam więc pognać do jej biurka i sprawdzić w jej terminarzu. W linii przy godzinie trzeciej napisała: Sesja Sedona, przegląd, Lucia/Helen. Wystukałam wewnętrzny do Lucii i odezwałam się, gdy tylko odebrała.

– Jest gotowa – oznajmiłam w stylu wojskowej komendy. Helen, asystentka Lucii, odłożyła słuchawkę, nie mówiąc ani słowa, i wiedziałam, że ona i Lucia są już w połowie drogi. Gdyby nie zjawiły się w dwadzieścia – dwadzieścia pięć sekund, zostałabym wysłana, żeby je upolować i osobiście im przypomnieć – na wypadek, gdyby zapomniały – że dzwoniłam do nich trzydzieści sekund wcześniej z informacją, że Miranda była gotowa, a to znaczy wówczas gotowa. Generalnie rzecz biorąc, był to czysty kłopot, kolejny dowód, że wymuszone noszenie wąskich szpilek czyniło życie jeszcze bardziej nieznośnym. Bieganie po redakcji w szaleńczym poszukiwaniu kogoś, kto najprawdopodobniej ukrywał się przed Mirandą, nigdy nie było zabawne, ale naprawdę przykre tylko wówczas, gdy dana osoba przypadkiem znalazła się w łazience. Cokolwiek by jednak człowiek robił w męskiej czy damskiej toalecie, nie jest to właściwa wymówka, by nie stawić się w tym dokładnie momencie, gdy jego obecność jest oczekiwana. Tak więc musiałam tam wpadać – czasami zaglądać pod drzwi w poszukiwaniu charakterystycznych butów – i grzecznie prosić, w jak najmniej upokarzających słowach, jakie udało mi się wymyślić, żeby kończyli i zmierzali do gabinetu Mirandy. Natychmiast. Na szczęście dla wszystkich zainteresowanych Helen zjawiła się w parę sekund, popychając przed sobą przeładowany, przeciążony wieszak na kółkach, drugi zaś ciągnąc za sobą. Wahała się przelotnie przed przeszklonymi drzwiami gabinetu do chwili, gdy doczekała się ze strony Mirandy jednego z tych niedostrzegalnych skinień głowy, i wtedy pociągnęła wieszaki przez grubą wykładzinę.

– To wszystko? Dwa wieszaki? – zapytała Miranda, ledwie unosząc wzrok znad tekstu, który czytała.

Helen najwyraźniej była zaskoczona faktem, że się do niej zwrócono, ponieważ Miranda z zasady nie rozmawiała z asystentkami. Ale Lucia nie pokazała się jeszcze ze swoimi wieszakami, więc nie było wielkiego wyboru.

– Hm, ee, nie. Lucia będzie tu za chwilę. Ma jeszcze dwa. Czy chciałabyś, żebym, ee, zaczęła pokazywać, co zamówiłyśmy? – zapytała nerwowo Helen, wygładzając prążkowany top wyłożony na marszczoną spódnicę.

– Nie.

A potem:

– Ahn – dre – ah! Znajdź Lucie. Według mojego zegarka jest trzecia. Jeśli nie jest przygotowana, mam do roboty ważniejsze rzeczy, niż siedzieć tu i na nią czekać. – Co nie do końca było prawdą, skoro najwyraźniej nie skończyła jeszcze czytać i minęło teraz mniej więcej trzydzieści pięć sekund od chwili, gdy wykonałam wstępny telefon. Ale nie miałam zamiaru niczego udowadniać.

– Nie ma potrzeby, Mirando, już jestem – bez tchu oznajmiła Lucia, popychając i ciągnąc wieszaki, gdy mijała mnie stojącą, bo zdążyłam się podnieść, żeby rozpocząć poszukiwania. – Bardzo przepraszam. Czekaliśmy na ostami płaszcz od ludzi YSL.

Ustawiła wieszaki uporządkowane według typu stroju (koszule, okrycia, spodnie/spódnice i sukienki) półkolem przed biurkiem Mirandy, po czym dała Helen znak do wyjścia. Następnie Miranda i Lucia przeglądały każdą rzecz jedna po drugiej i sprzeczały się o jej miejsce lub też jego brak w nadchodzącej sesji zdjęciowej, która miała odbyć się w Sedonie, w stanie Arizona. Lucia naciskała na styl „szyk miejskiej kowbojki”, który jej zdaniem idealnie by zagrał na tle czerwonych gór, ale Miranda złośliwie twierdziła, że ona wolałaby „sam szyk”, ponieważ „kowbojski szyk” najwyraźniej stanowił oksymoron. Może miała dość „kowbojskiego szyku” po przyjęciu dla brata SGG. Udało mi się nie słuchać, co mówiły, do chwili, gdy Miranda zawołała mnie po imieniu, tym razem polecając wezwać ludzi od dodatków na ich przegląd.

Natychmiast sprawdziłam w terminarzu Emily, ale było dokładnie, jak myślałam: nie zaplanowano na dziś żadnego przeglądu dodatków. Modląc się, żeby Emily po prostu zapomniała wpisać go do terminarza, zadzwoniłam do Stef i oznajmiłam jej, że Miranda jest gotowa na przegląd do Sedony.

Nic z tego. Przegląd mieli zaplanowany dopiero na późne popołudnie następnego dnia i co najmniej jedna czwarta potrzebnych rzeczy nie została jeszcze dostarczona przez działy PR poszczególnych firm.

– Niemożliwe. Nie dam rady – oświadczyła Stef tonem znacznie mniej pewnym, niż sugerowały to jej słowa.

– I spodziewasz się, że co, do cholery, jej powiem? – wyszeptałam w odpowiedzi.

– Powiedz prawdę: przegląd miał się odbyć jutro i masy rzeczy jeszcze nie ma na miejscu. Bądźmy poważni! Teraz czekamy jeszcze na jedną torebkę wieczorową, jedną kopertę, trzy różne torby z frędzlami, cztery pary butów, dwa naszyjniki, trzy…

– Okej, okej, powiem jej. Ale czekaj przy telefonie i odbierz, jeżeli oddzwonię. I na twoim miejscu bym się przygotowała. Założę się, że tak naprawdę wcale jej nie obchodzi, na kiedy byliście wpisani.

Stef odłożyła słuchawkę bez słowa, a ja podeszłam do drzwi Mirandy i cierpliwie czekałam, aż mnie zauważy. Kiedy spojrzała mniej więcej w moim kierunku i zaczekała, powiedziałam:

– Mirando, właśnie rozmawiałam ze Stef i mówi, że ponieważ przegląd był zaplanowany na jutro, wciąż jeszcze czekają na sporo różnych Tutziy. Ale wszystkie powinny się tu znaleźć przed…

– Ahn – dre – ah, po prostu nie potrafię sobie wyobrazić, jak modelki będą wyglądały w tych strojach bez butów, torebek czy biżuterii. Powiedz Stef, że chcę mieć ten przegląd z tym, co ma, i niech będzie przygotowana pokazać mi zdjęcia tego, co jeszcze nie dotarło! – Odwróciła się do Lucii i razem zajęły się zawartością wieszaków.

Zakomunikowanie tego Stef nadało nowe znaczenie zwrotowi „nie strzelać do posłańca”. Dostała szału.

– Nie mogę, kurwa, urządzić pokazu w trzydzieści sekund, rozumiesz? To jest, kurwa, niemożliwe! Czterech czy pięciu moich asystentek nie ma na miejscu, a jedyna, która jest, to kompletna, kurwa, idiotka. Andrea, co ja mam, kurwa, zrobić? – Histeryzowała, ale nie za bardzo był czas na negocjacje.

– Okej, świetnie – powiedziałam słodko, zerkając na Mirandę, która miała talent do tego, żeby wszystko słyszeć. – Powiem Mirandzie, że zaraz będziesz. – Rozłączyłam się, zanim zdążyła rozpłynąć się we łzach.

Nie byłam zaskoczona, widząc dwie i pół minuty później Stef wchodzącą ze swoją jedyną kurewsko idiotyczną asystentką, asystentką z działu mody, którą pożyczyła, i Jamesem, też pożyczonym, ale z działu urody. Wszyscy wyglądali na przerażonych i nieśli wielkie wiklinowe kosze. Trzęśli się ze strachu za moim biurkiem, dopóki Miranda nie wykonała kolejnego niedostrzegalnego skinienia głową, w którym to momencie wszyscy z szuraniem ruszyli naprzód na ćwiczenia z pokory. Ponieważ Miranda nieodmiennie odmawiała opuszczania swojego gabinetu, zawsze wymagała, żeby wszystkie przeładowane wieszaki z ciuchami i wózki pełne butów oraz kosze wypakowane dodatkami pracowicie znoszono do niej.

Gdy ludziom od dodatków udaje się wreszcie rozłożyć swoje towary w równych rzędach na dywanie, żeby mogła się im przyjrzeć, gabinet Mirandy zmienia się w arabski bazar – bardziej przypominający Madison Avenue niż Szarm – el – Szeik. Jedna z redaktorek prezentuje jej paski z wężowej skóry po dwa tysiące dolarów, podczas gdy inna próbuje sprzedać dużą torbę Kelly. Trzecia zachwala krótką koktajlową sukienkę Fendi, a ktoś inny próbuje namówić ją na szyfon. Stef zdołała zmontować niemal idealny pokaz z trzydziestosekundowym wyprzedzeniem, i to w sytuacji, kiedy wielu rzeczy brakowało. Orientuję się, że wypełniła braki rzeczami z poprzednich sesji, wyjaśniając Mirandzie, że dodatki, na które wciąż czekają, są podobne, ale lepsze. Wszyscy osiągnęli mistrzostwo w swoim fachu, ale Miranda jest mistrzem nad mistrzami. Jest konsumentem zawsze pełnym rezerwy, spokojnie przechadza się od jednego wspaniałego wieszaka do drugiego, nigdy nie zdradzając śladu zainteresowania. Kiedy wreszcie szczęśliwie decyduje, wskazuje i zarządza (podobnie jak sędzia na wystawie psów „Bob, wybrała border collie…”), redaktorzy uniżenie kiwają głowami, „tak, znakomity wybór”, „och, zdecydowanie idealny wybór”, po czym zwijają swoje towary i w pośpiechu umykają do poszczególnych działów, zanim, co nieuniknione, zmieni zdanie.

Cała ta piekielna próba trwała zaledwie kilka minut, ale gdy się zakończyła, wszyscy byliśmy wyczerpani ze zdenerwowania. Miranda zdążyła już zawczasu oznajmić, że wychodzi wcześniej, około czwartej, żeby przed wielką wyprawą spędzić trochę czasu z dziewczynkami, więc ku uldze wszystkich odwołałam zebranie redakcyjne. Dokładnie o trzeciej pięćdziesiąt osiem zaczęła pakować swoją torbę przed wyjściem, zajęcie niewymagające wytężonego wysiłku, skoro wszystko o jakimkolwiek znaczeniu lub ciężarze miałam jej przynieść do domu później, wieczorem, przy okazji dostarczania Książki. Zasadniczo musiała tylko wrzucić swój portfel od Gucciego i komórkę Motoroli do torby Fendi, której tak nadużywała. W ciągu paru ostatnich tygodni ta warta dziesięć tysięcy dolarów ślicznotka służyła jako szkolna torba Cassidy i wiele paciorków – podobnie jak jedna z rączek – po prostu odpadło. Miranda rzuciła ją któregoś dnia na moje biurko i rozkazała dać do naprawy albo, jeśli naprawa nie byłaby możliwa, po prostu wyrzucić. Z dumą oparłam się pokusie oznajmienia jej, że torby nie da się naprawić, żeby ją zatrzymać, i kaletnik naprawił wszystko za jedyne dwadzieścia pięć dolarów.

Kiedy w końcu wyszła, odruchowo sięgnęłam po telefon, żeby zadzwonić do Aleksa i ponarzekać na swój dzień. Dopiero kiedy wystukałam połowę jego numeru, przypomniałam sobie, że robimy przerwę. Uderzyło mnie, że to będzie pierwszy dzień od prawie trzech lat, kiedy nie porozmawiamy. Siedziałam z telefonem w ręku, wpatrując się w maiła, który przysłał dzień wcześniej, podpisany „kocham”, i zastanawiałam się, czy popełniłam fatalny błąd, godząc się na tę przerwę. Ponownie wybrałam numer, tym razem gotowa oznajmić, że powinniśmy o tym wszystkim porozmawiać, dojść do tego, co poszło nie tak, gotowa przyjąć odpowiedzialność za rolę, którą odegrałam w powolnym i stałym rozmywaniu się naszego związku. Ale zanim zdążyłam zadzwonić, przy moim biurku stała Stef z Dodatkowym Planem Wojennym Podróży do Paryża, nabuzowana po pokazie dla Mirandy. Miałyśmy buty, torebki, paski, biżuterię, pończochy oraz okulary do omówienia, więc odłożyłam słuchawkę i spróbowałam się skupić na jej instrukcjach.

Logicznie rzecz biorąc, mogłoby się wydawać, że siedmio – godzinny lot w klasie turystycznej w maksymalnie dopasowanych skórzanych spodniach, sandałach z pasków, bez palców, i żakiecie włożonym na top bez rękawów będzie najgorszym ze wszystkich piekielnych doświadczeń w podróży. Nic podobnego. Te siedem godzin lotu to był najbardziej odprężający czas, jaki pamiętam. Ponieważ Miranda i ja leciałyśmy do Paryża jednocześnie, ale innymi samolotami – ona z Mediolanu, ja z Nowego Jorku – wyglądało na to, że trafiła mi się jedyna możliwa sytuacja, kiedy przez siedem godzin z rzędu nie mogła do mnie dzwonić. Przez jeden cudowny dzień to, że okazałam się nieosiągalna, nie było moją winą.

Z powodów, które nie do końca zrozumiałam, moi rodzice nie byli tak zachwyceni, jak myślałam, kiedy zadzwoniłam powiedzieć im o podróży.

– Och, naprawdę? – zapytała moja matka w ten swój szczególny sposób, który sugerował znacznie więcej, niż naprawdę znaczyły te dwa małe słówka. – Jedziesz teraz do Paryża?

– Jak to „teraz”?

– Cóż, po prostu nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy moment na lot do Europy – powiedziała niejasno, chociaż czułam, że lawina wyrzutów żydowskiej matki już zaczyna sunąć w moją stronę.

– A to dlaczego? Kiedy byłby dobry moment?

– Nie denerwuj się, Andy, po prostu nie widzieliśmy cię od miesięcy. Nie żebyśmy narzekali, tata i ja oboje rozumiemy, jak wyczerpująca jest twoja praca, ale czy nie chcesz zobaczyć swojego malutkiego siostrzeńca? Ma już prawie miesiąc, a ty go jeszcze nie widziałaś!

– Mamo! Nie zmuszaj mnie, żebym czuła się winna. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Isaaca, ale wiesz, że nie mogę po prostu…

– Wiesz, że tata i ja zapłacimy za twój bilet do Houston, prawda?

– Tak! Mówiłaś mi o tym jakieś czterysta razy. Wiem i doceniam, ale nie chodzi o pieniądze. Nie mogę wziąć wolnego z pracy, a jeśli chodzi o wyjazd, nie mogę tak po prostu sobie wyjechać. Nawet w weekendy. Czy uważasz, że ma sens lecieć przez całe Stany tylko po to, żeby wracać, jeżeli Miranda zadzwoni w sobotę rano i każe mi odebrać swoje pranie? Ma?

– Oczywiście, że nie, Andy. Pomyślałam tylko… pomyśleliśmy tylko… że może będziesz mogła ich odwiedzić w ciągu paru najbliższych tygodni, skoro Miranda miała wyjechać i tak dalej, i jeżeli do nich polecisz, to tata i ja też. A teraz jedziesz do Paryża.

Powiedziała to w sposób, który sugerował, co naprawdę myślała. „A teraz jedziesz do Paryża” należało przetłumaczyć jako: „A teraz lecisz sobie odrzutowcem do Paryża, żeby uciec od wszystkich rodzinnych zobowiązań”.

– Mamo, powiedzmy coś sobie bardzo, bardzo wyraźnie. Nie jadę na wakacje. Nie wybrałam wyjazdu do Paryża zamiast spotkania z moim nowym siostrzeńcem. To zupełnie nie jest moja decyzja, jak zapewne wiesz, ale nie chcesz przyjąć do wiadomości. To naprawdę bardzo prosta sprawa: za trzy dni jadę do Paryża z Miranda na tydzień albo dostanę wymówienie. Widzisz tu jakiś wybór? Bo jeśli tak, z rozkoszą o nim usłyszę.

Milczała przez chwilę, zanim powiedziała:

– Nie, oczywiście, że nie, kochanie. Wiesz, że to rozumiemy. Mam tylko nadzieję, że jesteś zadowolona z tego, jak się to wszystko układa.

– A co to ma znaczyć? – zapytałam wrogo.

– Nic, nic – odparła pośpiesznie. – Nic innego ponad to, co właśnie powiedziałam: tatę i mnie obchodzi tylko, czy jesteś szczęśliwa, a wygląda na to, że ostatnio, hm, no cóż, działasz w wielkim napięciu. Czy wszystko w porządku?

Trochę zmiękłam, bo tak wyraźnie się starała.

– Tak, mamo, wszystko w porządku. Nie jestem zadowolona z tego wyjazdu do Paryża, ale to wiesz. To będzie tydzień czystego piekła, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale mój rok niedługo się kończy i będę mogła zapomnieć o takim życiu.

– Wiem, kochanie, wiem, że to był dla ciebie trudny rok. Mam tylko nadzieję, że okaże się, że było warto. Tylko tyle.

– Wiem. Też mam taką nadzieję.

Rozstałyśmy się po przyjacielsku, ale miałam niewyraźne przeczucie, że moi rodzice są mną rozczarowani.

Odzyskanie bagaży na lotnisku de Gaulle'a to był horror, ale w końcu znalazłam elegancko ubranego kierowcę, który za odprawą celną machał tabliczką z moim nazwiskiem. W chwili gdy zamknął drzwi samochodu, wręczył mi telefon komórkowy.

– Pani Priestly prosiła, żeby zadzwoniła pani do niej po przyjeździe. Jest w apartamencie Coco Chanel. Pozwoliłem sobie zaprogramować automatyczne wybieranie numeru hotelu.

– Hm, och, okej. Dzięki, chyba od razu zadzwonię – oznajmiłam niepotrzebnie.

Ale zanim zdążyłam nacisnąć guzik z gwiazdką i jedynkę, telefon zabeczał i zaświecił przerażająco czerwonym blaskiem. Gdyby kierowca nie przypatrywał mi się wyczekująco, wyłączyłabym dzwonek i udała, że jeszcze nie zauważyłam połączenia, ale miałam niejasne przeczucie, że polecono mu mieć na mnie oko. Coś w wyrazie jego twarzy sugerowało, że ignorowanie tego połączenia nie leżało w moim interesie.

– Halo? Mówi Andrea Sachs – powiedziałam najbardziej profesjonalnie, jak to możliwe, próbując wycenić, jakie są szansę, że to ktokolwiek oprócz Mirandy.

– Ahn – dre – ah! Którą godzinę wskazuje w tej chwili twój zegarek?

Czy to było podchwytliwe pytanie? Wstęp do tego, żeby oskarżyć mnie o spóźnienie?

– Hm, nich spojrzę. Właściwie to piątą piętnaście rano, ale oczywiście nie przestawiłam go jeszcze na czas paryski. W takim razie mój zegarek powinien wskazywać jedenastą piętnaście rano. – Mówiłam pogodnie, mając nadzieję rozpocząć pierwszą rozmowę naszej nużącej podróży z największym optymizmem, na jaki mnie było stać.

– Dziękuję za tę niekończącą się opowieść, Ahn – dre – ah. A mogę zapytać, co dokładnie robiłaś przez ostatnie trzydzieści pięć minut?

– Samolot wylądował z parominutowym opóźnieniem, a potem musiałam jeszcze…

– Zgodnie z planem podróży, który ty sama dla mnie przygotowałaś, spodziewałam się, że twój samolot wylądował dziś o dziesiątej trzydzieści pięć.

– Tak, zgodnie z planem miał lądować o tej porze, ale widzisz…

– Nie musisz mi mówić, co widzę, Ahn – dre – ah. Z całą pewnością to zachowanie nie do przyjęcia podczas najbliższych dwóch tygodni, rozumiesz?

– Tak, oczywiście. Przepraszam. – Serce waliło mi z prędkością mniej więcej miliona uderzeń na minutę i czułam, że twarz mi czerwienieje z upokorzenia. Upokorzenia, że ktoś się do mnie w ten sposób odzywa, ale przede wszystkim ze wstydu, że na to pozwalam. Właśnie przeprosiłam – jak najszczerzej – że nie zdołałam doprowadzić do tego, by międzynarodowy lot się nie spóźnił, a potem za to, że nie byłam dość sprytna, by wykombinować, jak uniknąć francuskich celników.

Dość prostacko przycisnęłam twarz do szyby i przyglądałam się, jak limuzyna przedziera się przez kipiące życiem paryskie ulice. Kobiety wydawały się tu znacznie wyższe, a mężczyźni znacznie bardziej wyrafinowani i właściwie wszyscy byli pięknie ubrani, szczupli, o królewskiej postawie. Wcześniej byłam w Paryżu tylko raz, ale mieszkanie z plecakiem w schronisku młodzieżowym w gorszej części miasta nie robi takiego samego wrażenia, jak obserwowanie szykownych małych butików z ciuchami i rozkosznych kawiarni na chodnikach z tylnego siedzenia limuzyny. Mogłabym do tego przywyknąć, pomyślałam, gdy kierowca odwrócił się w moją stronę, chcąc pokazać, gdzie znajdę kilka butelek z wodą, gdybym miała na nią ochotę.

Gdy samochód podjechał pod wejście, drzwi otworzył mi dżentelmen o dystyngowanym wyglądzie, ubrany, jak przypuszczałam, w garnitur szyty na miarę.

– Mademoiselle Sachs, cóż za przyjemność wreszcie panią poznać. Jestem Gerard Renaud. – Głos miał łagodny i pewny siebie, a siwe włosy i mocno pocięta zmarszczkami twarz wskazywały, że portier jest znacznie starszy, niż wyobrażałam sobie, gdy rozmawiałam z nim przez telefon.

– Monsieur Renaud, wspaniale w końcu pana poznać! – Nagle jedyne, o czym marzyłam, to wpełznąć do miłego, miękkiego łóżka i przespać dolegliwości związane ze zmianą czasu, ale Renaud szybko rozwiał moje nadzieje.

– Mademoiselle Andrea, madame Priestly chciałaby natychmiast widzieć panią w swoim pokoju. Zanim zainstaluje się pani we własnym, obawiam się. – Miał przepraszający wyraz twarzy i przez krótką chwilę pożałowałam go bardziej niż samej siebie. Najwyraźniej zakomunikowanie tej nowiny nie sprawiło mu przyjemności.

– Świetnie, kurwa – wymamrotałam, zanim zauważyłam, w jakie strapienie przyprawiło to monsieur Renauda. Przykleiłam do twarzy zwycięski uśmiech i zaczęłam jeszcze raz. – Proszę mi wybaczyć, mam wrażenie, że lot był strasznie długi. Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, gdzie znajdę Mirandę?

– Oczywiście, mademoiselle. Jest w swoim apartamencie i wnoszę, że bardzo niecierpliwie pani oczekuje. – Kiedy spojrzałam na monsieur Renauda, wydało mi się, że zauważyłam lekkie wzniesienie oczu do nieba, i chociaż przez telefon zawsze uważałam go za przygnębiająco poprawnego, zawahałam się. Chociaż był zbyt profesjonalny, żeby to okazać, a tym bardziej cokolwiek powiedzieć, zaczęłam się wahać, że być może nie znosi Mirandy tak samo jak ja. Nie żebym miała na to jakiś autentyczny dowód, ale po prostu nie umiałam sobie wyobrazić nikogo, kto by jej nie nienawidził.

Drzwi windy się otworzyły i monsieur Renaud z uśmiechem zaprosił mnie do środka. Powiedział coś po francusku do chłopca hotelowego, który towarzyszył mi na górę. Renaud pożegnał mnie uprzejmym adieu i chłopak poprowadził mnie do apartamentu. Zapukał do drzwi, a potem uciekł, zostawiając mnie, żebym sama stawiła czoło Mirandzie.

Przelotnie zastanowiłam się, czy Miranda osobiście otworzy drzwi, ale nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. W ciągu jedenastu miesięcy, kiedy wchodziłam i wychodziłam z jej mieszkania, nie udało mi się przyłapać jej na wykonywaniu niczego, co choćby przypominało wysiłek, nawet na tak przyziemnych zadaniach, jak odbieranie telefonu, wyjmowanie marynarki z szafy czy nalewanie szklanki wody. Zupełnie jakby codziennie był szabat, a ona ponownie stała się praktykującą Żydówką. No i oczywiście ja byłam jej szabes – gojem.

Ładna pokojówka w uniformie otworzyła drzwi i poprosiła mnie do środka, smutne oczy miała pełne łez i wpatrywała się wyłącznie w podłogę.

– Ahn – dre – ah! – usłyszałam gdzieś z głębi najwspanialszego salonu, jaki kiedykolwiek widziałam. – Ahn – dre – ah, chcę mieć na wieczór wyprasowany mój kostium od Chanel, ponieważ został praktycznie zrujnowany zagnieceniami podczas przelotu. Można by pomyśleć, że w concordzie będą potrafili obchodzić się z bagażem, ale moje rzeczy wyglądają potwornie. Zadzwoń też do Horace Mann i potwierdź, czy dziewczynki dotarły do szkoły. Będziesz to robić codziennie, po prostu nie ufam tej Annabelle. Nie zapomnij rozmawiać co wieczór zarówno z Caroline, jak i Cassidy i spisz listę ich lekcji do odrobienia oraz zbliżających się egzaminów. Rano oczekuję raportu na piśmie, tuż przed śniadaniem. Och, i natychmiast daj mi do telefonu senatora Schumera. To pilne. I wreszcie masz się skontaktować z tym idiotą Renaudem i powiedzieć mu, że spodziewam się, iż podczas mojego pobytu tutaj zapewni mi kompetentną obsługę, a jeśli to zbyt trudne, z pewnością dyrektor generalny będzie w stanie mi pomóc. Ta durna dziewczyna, którą mi przysłał, jest umysłowo upośledzona.

Moje oczy przesunęły się na smutną dziewczynę, która ukrywała się teraz w foyer – wyglądała na tak przerażoną, jak osaczony chomik, gdy drżąc, starała się nie płakać. Musiałam założyć, że rozumiała po angielsku, więc rzuciłam jej spojrzenie pełne szczerego współczucia, ale ona dalej się trzęsła. Rozejrzałam się po pokoju i rozpaczliwie usiłowałam zapamiętać wszystko, co właśnie wyrecytowała Miranda.

– Załatwione – zawołałam mniej więcej w kierunku jej głosu dochodzącego zza niewielkiego fortepianu i siedemnastu kwiatowych kompozycji rozmieszczonych uroczo w apartamencie wielkości domu. – Zaraz wracam ze wszystkim, co chcesz. – W duchu zganiłam się za nieformalny styl tej wypowiedzi i po raz ostatni rozejrzałam się po wspaniałym pomieszczeniu. Było to niewątpliwie najbardziej okazałe, najbardziej luksusowe miejsce, jakie w życiu widziałam, z brokatowymi zasłonami, grubym dywanem w kremowym kolorze, gęsto tkaną adamaszkową narzutą na królewskich rozmiarów łóżku, ze złoconymi figurkami dyskretnie poustawianymi na mahoniowych półkach i stolikach. Tylko płaski ekran telewizora i wąski srebrny zestaw stereo wskazywały, że całość nie została stworzona i zaprojektowana w poprzednim stuleciu przez zręcznych, wprawnych w swym fachu rzemieślników.

Wyminęłam trzęsącą się pokojówkę i wyszłam na korytarz. Ponownie pojawił się przerażony chłopak hotelowy.

– Czy mógłbyś zaprowadzić mnie do mojego pokoju? – zapytałam najuprzejmiej jak potrafiłam, ale on najwyraźniej uznał, że ja też będę nim pomiatać, więc znów popędził przodem.

– Proszę, mademoiselle, mam nadzieję, że będzie odpowiedni.

Jakieś dwadzieścia metrów w głąb korytarza znajdowały się drzwi bez kolejnego numeru. Prowadziły do miniapartamenru, niemal dokładnej repliki pokoju Mirandy, ale z niniejszym salonem i łóżkiem rozmiarów książęcych, a nie królewskich. Miejsce fortepianu zajęło duże mahoniowe biurko wyposażone w telefon obsługujący kilka linii, płaski laptop, drukarkę laserową, skaner i faks, ale poza tym pokoje były w znacznym stopniu zbliżone pod względem bogatego, komfortowego wystroju.

– Te drzwi prowadzą do prywatnego korytarza, który łączy pokoje pani i pani Priestly – wyjaśnił, zmierzając w tę stronę, żeby je otworzyć.

– Nie! Wszystko w porządku, nie muszę go oglądać. Wystarczy, że wiem, gdzie jest. – Zerknęłam na grawerowaną plakietkę umieszczoną dyskretnie na kieszeni jego nieskazitelnie odprasowanego uniformu. – Dziękuję, ee, Stephan. – Zaczęłam grzebać w torbie w poszukiwaniu gotówki na napiwek, ale zdałam sobie sprawę, że nie pomyślałam o wymianie dolarów na franki i nie zatrzymałam się jeszcze przy bankomacie. – Och, przepraszam, ja, ee, mam tylko dolary. Czy to w porządku?

Jego twarz spłonęła czerwienią i zaczął gęsto przepraszać.

– Och nie, proszę pani, proszę nie przejmować się takimi rzeczami. Pani Priestly zajmuje się takimi szczegółami przy wyjeździe. Ale ponieważ będzie pani potrzebować lokalnej waluty, proszę pozwolić, że coś pani pokażę. – Podszedł do gigantycznego biurka, wysunął górną szufladę i wręczył mi kopertę z logo francuskiego Runwaya. Wewnątrz tkwił plik franków, w sumie wartości około czterech tysięcy dolarów. Notka, nabazgrana przez Briget Jardin, redaktor naczelną, która wzięła na siebie główny ciężar planowania i przygotowania zarówno tego wyjazdu, jak i zbliżającego się przyjęcia Mirandy, głosiła:

Emily, kochanie, rozkosznie mieć cię tu u nas! Dysponuj, proszę, swobodnie załączonymi 33 210 frankami podczas pobytu w Paryżu. Rozmawiałam z monsieur Renaud i będzie gotów na wezwanie Mirandy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Poniżej znajdziesz listę jego telefonów do pracy i do domu, podobnie jak numery do szefa hotelowej kuchni, trenera fitness, dyrektora do spraw transportu i oczywiście dyrektora generalnego. Wszyscy mają wprawę w goszczeniu Mirandy podczas pokazów, więc nie powinno tu być żadnych problemów. Oczywiście zawsze możesz mnie złapać w pracy, a w razie potrzeby pod komórką, telefonem domowym, faksem albo pagerem, gdyby któraś z was czegokolwiek potrzebowała. Jeżeli nie spotkamy się przed wielkim sobotnim soiree, z przyjemnością tam się z tobą zobaczę.

Masa buziaków, Briget

Na złożonej kartce firmowego papieru Runwaya, wetkniętej pod pieniądze, znajdowała się lista niemal stu numerów telefonicznych, zawierająca wszystko, co może się przydać w Paryżu, od eleganckiej kwiaciarni po chirurga do nagłych przypadków. Te same numery powtarzały się na ostatniej stronie szczegółowego planu podróży, który ułożyłam dla Mirandy, korzystając z informacji codziennie uaktualnianych i faksowanych przez Briget, więc w chwili obecnej wyglądało na to, że żadna przeciwność losu – poza totalną wojną światową – nie przeszkodzi Mirandzie Priestly w obejrzeniu wiosennych pokazów przy zredukowanym do minimum poziomie stresu, niepokoju czy troski.

– Bardzo dziękuję, Stephan, to wielka pomoc. – Mimo wszystko odliczyłam dla niego kilka banknotów, ale grzecznie udał, że ich nie widzi, i umknął z powrotem na korytarz. Z przyjemnością zauważyłam, że wyglądał na znacznie mniej przerażonego niż kilka chwil wcześniej.

Jakoś udało mi się znaleźć ludzi, z którymi kazała mi się skontaktować, i uznałam, że mam kilka minut, żeby przyłożyć głowę do obciągniętej kosztowną powłoczką poduszki, ale telefon zadzwonił w momencie, gdy zamknęłam oczy.

– Ahn – dre – ah, przyjdź natychmiast do mojego pokoju – warknęła, po czym rzuciła słuchawką.

– Tak, oczywiście, Mirando, dziękuję, że tak miło prosisz. Z przyjemnością – powiedziałam do milczącej słuchawki. Podniosłam swoje zmęczone zmianą czasu ciało z łóżka i skoncentrowałam się na tym, żeby obcasy nie utknęły w wykładzinie dywanowej korytarza łączącego nasze pokoje. Ponownie na moje pukanie zareagowała pokojówka.

– Ahn – dre – ah! Właśnie dzwoniła do mnie jedna z asystentek Briget, żeby sprawdzić, jak długie jest moje przemówienie na dzisiejszy brunch – oznajmiła. Przerzucała egzemplarz Womens Wear Daily, który ktoś z biura – prawdopodobnie Allison, która znała dryl z czasów swojej kadencji – wcześniej przefaksował, a dwóch pięknych mężczyzn pracowało nad jej włosami i makijażem. Na zabytkowym stoliku obok spoczywał talerz serów.

Przemówienie? Jakie przemówienie? Jedyne, co oprócz pokazów zostało na dziś zaplanowane, to coś w rodzaju lunchu z wręczaniem nagród, na którym Miranda miała zamiar spędzić swój zwyczajowy kwadrans, zanim ucieknie stamtąd przed nudą.

– Przepraszam. Powiedziałaś „przemówienie”?

– Owszem. – Ostrożnie zamknęła gazetę, spokojnie złożyła ją na pół, a potem ze złością cisnęła na podłogę, o włos omijając jednego z mężczyzn, który przed nią ukląkł. – Czemu, do diabła, nie zostałam poinformowana, że mam na dzisiejszym lunchu otrzymać jakąś cholerną nagrodę? – syknęła z twarzą wykrzywioną nienawiścią, jakiej nigdy nie widziałam. Niesmak? Jasne. Niezadowolenie? Nieustannie. Złość, frustracja, ogólna irytacja? Oczywiście, w każdej minucie każdego dnia. Ale nigdy nie widziałam, żeby wyglądała na tak dokumentnie wkurwioną.

– Hm, Mirando, bardzo mi przykro, ale właściwie to biuro Briget odpowiedziało na twoje zaproszenie na dzisiejszą imprezę i nie…

– Zamilknij. Zamilknij w tej chwili! Jedyne, na co cię stać, to ciągłe wymówki. Ty jesteś moją asystentką, ty jesteś osobą, którą wyznaczyłam do załatwienia spraw w Paryżu, to ty powinnaś być zorientowana w tym wszystkim. – Właściwie prawie krzyczała. Jeden z facetów od makijażu zapytał miękko po francusku, czy chciałybyśmy na chwilę zostać same, ale Miranda kompletnie go zignorowała. – W tej chwili jest południe i będę musiała stąd wyjść za czterdzieści pięć minut. Oczekuję krótkiej, zwięzłej i zrozumiałej przemowy, czytelnie przepisanej i leżącej w moim pokoju. Jeżeli nie potrafisz zrealizować tego zadania, możesz wracać do domu. Na stałe. To wszystko.

Pobiegłam korytarzem szybciej, niż kiedykolwiek biegałam w szpilkach, i zanim jeszcze dotarłam do pokoju, z trzaskiem otworzyłam swoją komórkę o międzynarodowym zasięgu. Ręce trzęsły mi się tak paskudnie, że wybranie numeru Briget było niemal niemożliwe, ale jakimś cudem uzyskałam połączenie. Odebrała jedna z jej asystentek.

– Potrzebna mi Briget! – zaskrzeczałam, głos załamał mi się, gdy wymawiałam jej imię. – Gdzie ona jest? Gdzie ona jest? Muszę z nią rozmawiać. Teraz!

Dziewczynę momentalnie zamurowało.

– Andrea? Czy to ty?

– Tak, to ja i potrzebna mi Briget. To nagły wypadek. Gdzie ona jest, do cholery?

– Na pokazie, ale nie martw się, zawsze ma włączoną komórkę. Jesteś w hotelu? Powiem jej, żeby zaraz do ciebie oddzwoniła.

Telefon na biurku zadzwonił kilka sekund później, ale miałam wrażenie, że minął tydzień.

– Andrea – zagruchał jej uroczy francuski akcent. – O co chodzi, kochanie? Monique powiedziała, że byłaś rozhisteryzowana.

– Rozhisteryzowana? Oczywiście, że jestem rozhisteryzowana, do cholery! Briget, jak mogłaś mi to zrobić? Twoje biuro ustalało wszystko w związku z tym pierdolonym lunchem i nikt się nie pofatygował, żeby powiedzieć – żeby mi powiedzieć – że nie tylko otrzymuje nagrodę, ale ma też wygłosić przemówienie!

– Andrea, uspokój się, jestem pewna, że mówiliśmy…

– I muszę je napisać! Czy ty mnie słuchasz? Mam czterdzieści pięć pierdolonych minut, żeby napisać przemówienie z podziękowaniem za nagrodę, o której nic nie wiem, w języku, którego nie znam. Albo jestem skończona. I co ja teraz zrobię?

– No dobrze, odpręż się, przeprowadzę cię przez to krok po kroku. Przede wszystkim, cała uroczystość jest właśnie tam, w Ritzu, w jednym z salonów.

– Gdzie? W jakim salonie? – Nie miałam jeszcze szansy rozejrzeć się po hotelu, ale byłam przekonana, że niczego takiego tu nie znajdę.

– Tak się po francusku mówi na, och, jak wy je nazywacie? Sale konferencyjne. Więc musi tylko zejść po schodach. Urządza to Francuska Rada do spraw Mody, paryska organizacja, która zawsze przyznaje nagrody w czasie pokazów, bo wszyscy są w mieście. Runway dostanie nagrodę za prezentację mody. To, jak wy to mówicie, nic takiego, właściwie formalność.

– Świetnie, przynajmniej teraz wiem, za co ta nagroda. Co właściwie mam napisać? Może po prostu podyktujesz mi to po angielsku i załatwię, żeby monsieur Renaud przetłumaczył, okej? Zaczynaj. Jestem gotowa. – Mój głos odzyskał nieco pewności, ale wciąż ledwie mogłam utrzymać pióro. Kombinacja wyczerpania, stresu i głodu sprawiała, że z trudem mogłam skupić wzrok na firmowym papierze Ritza, który leżał na biurku.

– Andrea, tu także ci się poszczęściło.

– Och, doprawdy? W tej chwili jakoś nie czuję się specjalnie szczęśliwa, Briget.

– Takie imprezy zawsze są prowadzone po angielsku. Nie ma potrzeby tego tłumaczyć. No, to zaczynajmy, masz pióro?

Zaczęła szybko mówić, a ja usiłowałam zapisać zaskakująco spójne zdania, które wypływały z jej ust najwyraźniej bez wysiłku. Kiedy odłożyłam słuchawkę i zaczęłam przepisywanie w tempie sześćdziesięciu słów na minutę – maszynopisanie to były jedyne pożyteczne zajęcia, na jakie chodziłam w liceum – zdałam sobie sprawę, że Mirandzie wystarczą dwie, może trzy minuty, żeby to przeczytać. Miałam akurat dość czasu, żeby przełknąć trochę pellegrino i pożreć kilka truskawek, które ktoś troskliwie ustawił na moim barku. Gdyby tylko zostawili mi tam cheeseburgera, pomyślałam. Pamiętałam, że gdzieś w bagażu, który w porządnym stosie leżał w kącie, wetknęłam batonik Twix, ale nie było czasu, by go szukać. Minęło dokładnie czterdzieści minut, odkąd dostałam rozkaz wymarszu. Nadszedł czas, żeby sprawdzić, czy zdałam.

Inna – ale równie przerażona – pokojówka otworzyła drzwi Mirandy i zaprosiła mnie do salonu. Oczywiście powinnam stać, ale skórzane spodnie, które miałam na sobie od poprzedniego dnia, zaczęły sprawić wrażenie na stałe przyklejonych do moich nóg, a sandały z pasków, które tak dobrze sprawiły się w samolocie, zmieniły się w długie, giętkie brzytwy przymocowane do moich pięt i palców. Postanowiłam przycupnąć na wyściełanej sofie, ale w chwili gdy moje kolana się zgięły, a pupa dotknęła poduszki, drzwi jej sypialni gwałtownie się otworzyły i odruchowo zerwałam się na równe nogi.

– Gdzie moje przemówienie? – zapytała mechanicznie, podczas gdy kolejna pokojówka szła za nią, trzymając pojedynczy kolczyk, który Miranda zapomniała założyć. – Napisałaś coś, nieprawdaż? – Miała na sobie jeden ze swoich klasycznych kostiumów Chanel – okrągły kołnierzyk obrzeżony futrem – i skręcony zwój niezwykle dużych pereł.

– Oczywiście, Mirando – powiedziałam z dumą. – Myślę, że to będzie odpowiednie. – Podeszłam do niej, ponieważ nie wykonała najmniejszego ruchu, żeby wziąć ode mnie kartkę, ale zanim zdążyłam podać jej przemówienie, wyrwała mi je z ręki. Dopóki jej oczy nie skończyły przesuwać się tam i z powrotem po tekście, nie zdawałam sobie sprawy, że wstrzymywałam oddech.

– W porządku. Jest w porządku. Zdecydowanie nic rzucającego na kolana, ale w porządku. Chodźmy. – Chwyciła pasującą pikowaną torebkę Chanel i umieściła zrobiony z łańcuszka pasek na ramieniu.

– Przepraszam?

– Powiedziałam, chodźmy. Ta głupia ceremonijka zaczyna się za piętnaście minut i przy odrobinie szczęścia wyjdziemy stamtąd w dwadzieścia. Szczerze nie znoszę takich imprez.

Nie było co się spierać, słyszałam, że powiedziała zarówno „chodźmy”, jak „wyjdziemy”. Zdecydowanie spodziewała się, że pójdę z nią. Zerknęłam na swoje skórzane spodnie i dopasowany żakiet i uznałam, że skoro ona nie ma nic przeciwko temu strojowi – a gdyby miała, z pewnością usłyszałabym coś na ten temat – to jakie to ma znaczenie. Prawdopodobnie będą się tam kręcić całe zastępy asystentek, usługujących swoim szefom, i z pewnością nikogo nie będzie obchodziło, co mam na sobie. „Salon” był dokładnie tam, gdzie Briget powiedziała, że będzie – typowa hotelowa sala konferencyjna z kilkudziesięcioma okrągłymi stołami do lunchu i nieco podwyższoną sceną do prezentacji z podium. Stałam przy ścianie z tyłu z kilkorgiem różnego rodzaju pracowników i przyglądałam się, jak prezes Rady pokazuje zupełnie nieśmieszny, nieinteresujący, kompletnie nudny klip filmowy o wpływie mody na nasze życie. Przez następne pół godziny kilka osób okupowało mikrofon, a potem, przed wręczeniem choćby jednej nagrody, armia kelnerów zaczęła wnosić sałatki i napełniać winem kieliszki. Ostrożnie spojrzałam na Mirandę, która wyglądała na strasznie znudzoną oraz zirytowaną i spróbowałam skurczyć się za drzewkiem w donicy, o które się opierałam, żeby nie zasnąć. Nie jestem pewna, jak długo miałam zamknięte oczy, ale właśnie wtedy, gdy przestałam kontrolować mięśnie szyi i głowa zaczęła mi się bezwładnie kiwać, usłyszałam jej głos.

– Ahn – dre – ah! Nie mam czasu na te bzdury – wyszeptała dość głośno, żeby kilkoro Klakierów z pobliskiego stolika podniosło wzrok. – Nie powiedziano mi, że będę odbierać jakąś nagrodę i nie byłam na to przygotowana. Wychodzę. – I obróciła się na pięcie, po czym długimi krokami ruszyła w stronę drzwi.

Pokuśtykałam za nią, ale powstrzymałam się przed chwyceniem jej za ramię.

– Mirando? Mirando? – Najwyraźniej mnie ignorowała. – Mirando? Kto ma odebrać tę nagrodę w imieniu Runwaych. - wyszeptałam tak cicho, jak się dało, żeby tylko zdołała mnie usłyszeć.

Zrobiła zwrot w miejscu i spojrzała mi prosto w oczy.

– Myślisz, że mnie to cokolwiek obchodzi? Idź tam i sama ją odbierz. – I zanim zdążyłam powiedzieć choćby słowo, już jej nie było.

O mój Boże. To się nie działo. Z pewnością za minutę obudzę się w swoim własnym, nieefektownym, zasłanym kiepską pościelą łóżku i odkryję, że cały ten dzień – do licha, cały rok – był tylko wyjątkowo koszmarnym snem. Ta kobieta nie oczekiwała przecież, że ja – młodsza asystentka – pójdę tam i odbiorę nagrodę dla Runwaya za prezentowanie mody, prawda? Rozpaczliwie rozejrzałam się po sali, żeby sprawdzić, kto jeszcze z Runwaya bierze udział w tym lunchu. Nic z tego. Osunęłam się na krzesło i próbowałam wymyślić, czy powinnam zadzwonić po radę do Emily albo Briget, czy też po prostu wyjść, skoro jej najwyraźniej w ogóle nie zależało na otrzymaniu tego wyróżnienia. Moja komórka właśnie połączyła się z biurem Briget (która, miałam nadzieję, zdążyłaby tu w porę, żeby osobiście odebrać cholerną nagrodę), gdy usłyszałam słowa „…wyrazić nasze najwyższe uznanie dla amerykańskiego Runwaya za jego dokładny, zabawny i zawsze czytelny sposób prezentowania mody. Powitajmy wszyscy światowej sławy redaktor naczelną, żywy symbol świata mody, panią Mirandę Priestly!”.

Sala eksplodowała aplauzem dokładnie w tym samym momencie, w którym poczułam, że moje serce przestało bić.

Nie było czasu, żeby myśleć, przeklinać Briget, że do tego dopuściła, przeklinać Mirandę za to, że wyszła, przeklinać siebie za to, że w ogóle zaczęłam tę znienawidzoną pracę. Moje nogi same ruszyły naprzód, lewa – prawa, lewa – prawa, i wspięły się na trzy stopnie do podium bez żadnych incydentów. Gdybym nie znajdowała się w stanie tak całkowitego szoku, zauważyłabym może, że entuzjastyczne oklaski ustąpiły miejsca niesamowitej ciszy, gdy wszyscy usiłowali się zorientować, kim jestem. Ale nie zauważyłam. Jakaś przemożna siła nakazała mi uśmiechnąć się, wziąć z rąk prezesa o surowym wyrazie twarzy plakietkę i spokojnie umieścić ją na podium przed sobą. Dopiero kiedy uniosłam głowę i zobaczyłam setki wpatrujących się we mnie oczu – oczu ciekawych, taksujących, pełnych zmieszania – zyskałam pewność, że przestanę oddychać i umrę na miejscu.

Wyobrażam sobie, że stałam tam nie dłużej niż dziesięć albo piętnaście sekund, ale cisza była tak wszechogarniająca, tak przytłaczająca, że zaczęłam się zastanawiać, czy może już umarłam. Nikt nie wypowiedział ani słowa. Żadne sztućce nie skrobnęły o talerz, nie brzęknął żaden kieliszek, nikt nawet nie szepnął do sąsiada o tym, kto zajął miejsce Mirandy Priestly. Po prostu mi się przyglądali, chwila za chwilą, aż w końcu nie miałam wyjścia i musiałam się odezwać. Nie pamiętałam ani słowa z przemówienia, które godzinę wcześniej podyktowała mi Briget, więc byłam zdana na własne siły.

– Halo – zaczęłam i usłyszałam własny głos dudniący w uszach. Nie umiałam ocenić, czy to mikrofon, czy dźwięk krwi pulsującej mi w głowie, ale nie miało to żadnego znaczenia. Jedyne, co słyszałam wyraźnie, to odgłos, z jakim się trzęsłam – niepohamowanie. – Nazywam się Andrea Sachs i jestem as…, och, należę do pracowników Runwaya. Niestety Miranda, hm, pani Priestly musiała na chwilę nas opuścić, ale chciałabym przyjąć tę nagrodę w jej imieniu. I oczywiście w imieniu wszystkich w Runwayu. Dziękuję, hm… – nie mogłam sobie przypomnieć nazwy rady ani nazwiska obecnego tam jej prezesa -…wszystkim za to, och, za to cudowne wyróżnienie. Wiem, że mówię w imieniu wszystkich, kiedy mówię, że wszyscy jesteśmy strasznie zaszczyceni. – Idiotka! Jąkałam się, ochałam, trzęsłam i w tym momencie odzyskałam przytomność na tyle, żeby zauważyć, że tłum zaczął chichotać. Nie dodając już ani słowa, z największą godnością, na jaką mnie było stać, zdołałam zejść z podium i dopiero gdy dotarłam do drzwi, zdałam sobie sprawę, że zapomniałam o nagrodzie. Jakaś pracownica poszła za mną do holu, gdzie po prostu klapnęłam pod wpływem wyczerpania i upokorzenia, i wręczyła mi plakietkę. Odczekałam, aż wyszła, i poprosiłam jednego ze sprzątaczy, żeby ją wyrzucił. Wzruszył ramionami i wepchnął plakietkę do swojej torby.

Co za suka! – pomyślałam, za bardzo wściekła i zmęczona, żeby wymyślać jakieś twórcze inwektywy albo metody pozbawienia jej życia. Zadzwonił mój telefon i ponieważ wiedziałam, że to ona, wyłączyłam dzwonek, po czym u jednej z pracownic głównej recepcji zamówiłam dżin z tonikiem.

– Proszę. Proszę znaleźć kogoś, kto mi to przyniesie. Proszę. – Recepcjonistka spojrzała na mnie i skinęła głową. Wychyliłam całość w zaledwie dwóch długich łykach i wróciłam na górę sprawdzić, czego chciała. Była dopiero druga po południu mojego pierwszego dnia w Paryżu i chciałam umrzeć. Tylko że śmierć nie wchodziła w grę.

Загрузка...