4

Spałam w moim pokoju w East Village już trzecią noc i wciąż czułam się jak obca w obcym miejscu. Pokój był miniaturowy. Może trochę większy niż szopa na podwórzu za domem w Avon, ale niezbyt. I w przeciwieństwie do większości pustych przestrzeni, które, umeblowane, rzeczywiście wydają się większe, mój pokój po wstawieniu mebli skurczył się o połowę. Naiwnie przyjrzałam się kwadracikowi podłogi i stwierdziłam, że musi być zbliżony do pokoju normalnych rozmiarów i po prostu kupię zwykły zestaw do sypialni: łóżko, komodę, może nocny stolik albo dwa. Pojechałyśmy z Lily samochodem Aleksa do Ikei, tej mekki poststudenckich mieszkań, i wybrałam piękny drewniany komplet w jasnym kolorze oraz tkany dywan w odcieniach błękitu, ciemnego błękitu, granatu i indygo. Podobnie jak moda, sztuka dekoracji wnętrz nie należała do moich mocnych stron: uznałam, że Ikea weszła w „okres niebieski”. Kupiłyśmy narzutę ze wzorem w niebieskie plamki i najbardziej puchatą kołdrę, jaką mieli w sprzedaży. Lily przekonała mnie, żeby wziąć jedną z tych lamp z chińskiego ryżowego papieru na nocny stolik, a ja wybrałam oprawione czarno – białe zdjęcia, które miały stanowić dopełnienie głębokiej czerwonej surowości mojej gorąco reklamowanej ściany z wyeksponowanymi cegłami. Eleganckie, proste i bardzo zen. Idealne do mojego pierwszego dorosłego pokoju w wielkim mieście.

Idealne do chwili, kiedy wszystko dostarczono. Wyglądało na to, że zwyczajnie obejrzeć pokój to niezupełnie to samo, co go zmierzyć. Nic nie pasowało. Alex złożył łóżko i gdy dopchnął je do ściany z wyeksponowanymi cegłami (tak w kodzie z Manhattanu określano nieotynkowaną ścianę), zajęło cały pokój. Musiałam odesłać panów dostawców z komodą z sześcioma szufladami, dwoma uroczymi nocnymi stolikami i nawet lustrem, w którym można się było przejrzeć w całości. Alex i ci faceci podnieśli jednak łóżko i zdołałam wsunąć pod nie błękitny dywan, a kilka błękitnych centymetrów wyjrzało spod drewnianego potwora. Lampa z ryżowego papieru nie miała nocnego stolika ani komody, na której mogłaby stanąć, więc umieściłam ją po prostu na podłodze, zaklinowaną na piętnastu centymetrach między ramą łóżka a przesuwanymi drzwiami szafy. I chociaż wypróbowałam specjalną taśmę montażową, gwoździe, wodoodporną taśmę klejącą, śruby, druty, superklej, taśmę dwustronną i masę przekleństw, oprawione fotografie odmówiły przywarcia do ściany z wyeksponowanymi cegłami. Po niemal trzech godzinach wysiłków i obtarciu kostek do krwi i żywego mięsa w końcu oparłam je o parapet. I bardzo dobrze, pomyślałam. Zasłaniały trochę panoramiczny widok, jaki kobieta mieszkająca po przeciwnej stronie szybu wentylacyjnego miała wprost na mój pokój. Zresztą wszystko to było bez znaczenia. I szyb wentylacyjny zamiast majestatycznego horyzontu, i brak szuflad, i szafa zbyt mała, żeby powiesić zimowy płaszcz. Pokój należał do mnie – pierwszy, który mogłam urządzić całkiem sama, bez udziału rodziców czy współlokatorów – i byłam nim zachwycona.

Trwał niedzielny wieczór przed moim pierwszym dniem pracy i nie byłam w stanie robić nic innego, jak tylko dręczyć się tym, w co się nazajutrz ubrać. Kendra, milsza z moich dwóch współmieszkanek, co chwila wtykała głowę przez drzwi i cicho pytała, czy mogłaby w czymś pomóc. Biorąc pod uwagę, że obie codziennie nosiły do pracy ultrakonserwatywne kostiumy, odrzuciłam pomoc z zakresu stylizacji. Pochodziłam po salonie tyle, ile dałam radę w sytuacji, gdy długość pokoju wynosiła pięć kroków i usiadłam na futonie przed telewizorem. Co się nosi pierwszego dnia pracy dla najmodniejszego redaktora zajmującego się modą w najmodniejszym istniejącym magazynie poświęconym modzie? Słyszałam nazwę Prada (od kilku Japonek, które w Brown nosiły plecaki tej marki) i Louis Vuitton (ponieważ obie moje babcie chlubiły się sygnowanymi torbami, bez świadomości, jakie są odlotowe) i może nawet Gucci (bo kto nie słyszał o Guccim?). Ale z pewnością nie miałam ani jednego ich ciucha i nie wiedziałabym, co z nimi zrobić, nawet gdyby cała zawartość wszystkich tych trzech sklepów znajdowała się w mojej miniaturowej szafie. Wróciłam do swojego pokoju – albo raczej sięgającego od ściany do ściany łóżka, który nazywałam pokojem – i opadłam na to wielkie, piękne łoże, waląc kostką w zajmującą tyle miejsca ramę. Cholera. Co teraz?

Po strasznych udrękach i masie przerzucania ciuchów ostatecznie zdecydowałam się na jasnoniebieski kaszmirowy sweter i czarną spódnicę do kolan z czarnymi kozakami do kolan. Wiedziałam już, że teczka nie przejdzie, więc nie zostało mi nic innego, jak tylko użyć mojej czarnej płóciennej torebki. Pamiętam, że tamtej nocy próbowałam okrążyć masywne łóżko w kozakach na wysokich obcasach, spódnicy i bez bluzki i że usiadłam odpocząć, wyczerpana tym wysiłkiem.

Najwyraźniej zmógł mnie niepokój, ponieważ obudziłam się o szóstej rano wyłącznie dzięki przypływowi adrenaliny. Zerwałam się na równe nogi. Przez cały tydzień moje nerwy znosiły stan permanentnego przeciążenia i wydawało mi się, że głowa mi eksploduje. Miałam dokładnie półtorej godziny, żeby wziąć prysznic, ubrać się i z przypominającego akademik budynku na rogu Dziewięćdziesiątej Szóstej i Trzeciej dostać się do śródmieścia środkiem transportu publicznego, zadanie wciąż jeszcze groźne i onieśmielające. Oznaczało to, że muszę przeznaczyć godzinę na podróż i pół godziny, żeby zrobić się na bóstwo.

Prysznic był potworny. Wydobywał z siebie wysoki, piskliwy głos jak jeden z tych gwizdków do tresury psów, wytrwale lejąc letnią wodę aż do chwili, gdy właśnie miałam spod niego wyjść i stanąć w lodowato zimnej łazience, w którym to momencie woda zmieniła się we wrzątek. Wystarczyły trzy dni, żebym zaczęła sprintem opuszczać łóżko, odkręcać prysznic z piętnastominutowym wyprzedzeniem i zmierzać z powrotem pod kołdrę. Kiedy po pstryknięciu budzika trzy kolejne razy udawałam się do łazienki, żeby zacząć drugą rundę, lustra były całe zaparowane od cudownie gorącej – choć sączącej się z trudem – wody.

Wbiłam się w swój ciasny, niewygodny strój i stałam w drzwiach w dwadzieścia pięć minut – rekord. Odnalezienie najbliższej stacji metra trwało tylko dziesięć minut – coś, co powinnam była zrobić poprzedniego wieczoru, ale byłam zbyt zajęta wyszydzaniem sugestii mojej matki na temat zrobienia „rekonesansu”, żebym się nie zgubiła. Kiedy tydzień wcześniej pojechałam na rozmowę w sprawie pracy, wzięłam taksówkę, i zdążyłam już nabrać przekonania, że ten eksperyment z metrem okaże się koszmarny. Jednak w budce siedziała, co godne uwagi, pracownica mówiąca po angielsku, która poinstruowała mnie, żebym szóstką pojechała na Pięćdziesiątą Dziewiątą Ulicę. Powiedziała, że wyjdę prosto na Pięćdziesiątą Dziewiątą i będę musiała przejść dwa kwartały na zachód do Madison. Łatwizna. Jechałam zimnym pociągiem w milczeniu; jedna z osób dość szalonych, żeby być na nogach i przemieszczać się o tak żałosnej porze w środku listopada. Jak na razie bez problemów – żadnych potknięć do chwili, gdy nadeszła pora, żeby przenieść się na poziom ulicy.

Skorzystałam z najbliższych schodów i wyszłam prosto w lodowaty dzień, jedyne widoczne światło dochodziło z całodobowego monopolowego. Za plecami miałam Bloomingdale'a, ale nic poza tym nie wyglądało znajomo. Elias – Clark, Elias – - Clark, Elias – Clark. Gdzie był ten budynek? Obróciłam się w miejscu o sto osiemdziesiąt stopni, aż zobaczyłam znak z nazwą: Sześćdziesiąta Ulica i Lexington. Cóż, Pięćdziesiąta Dziewiąta nie może być daleko od Sześćdziesiątej, ale którędy powinnam pójść, żeby ulice prowadziły na zachód? I gdzie było Madison w stosunku do Lexington? Nic mi się nie przypomniało z wizyty w budynku tydzień wcześniej, bo zostałam wysadzona tuż przed frontem. Przeszłam się, szczęśliwa, że zostawiłam trochę czasu na zgubienie się do tego stopnia, do jakiego się zgubiłam, i w końcu zanurkowałam do delikatesów na filiżankę kawy.

– Dzień dobry panu. Wygląda na to, że nie mogę dojść do budynku Elias – Clark. Czy mógłby pan skierować mnie we właściwą stronę? – zapytałam stojącego za kasą mężczyznę o nerwowym wyglądzie. Starałam się nie uśmiechać słodko, pamiętając o tym, co wszyscy mi mówili; nie jestem już w Avon, a ludzie tutaj niezbyt pozytywnie reagują na dobre maniery. Popatrzył na mnie spode łba i poczułam niepokój, że uznał mnie za niegrzeczną. Uśmiechnęłam się słodko.

– Jeden dolah – powiedział, wyciągając rękę.

– Kasuje mnie pan za wskazanie drogi?

– Jeden dolah, chude mleko albo czahna, ty wybiehasz.

Gapiłam się na niego przez chwilę, zanim zdałam sobie sprawę, że znał angielski w zakresie wystarczającym wyłącznie do rozmowy o kawie.

– Och, chude mleko będzie idealne. Bardzo dziękuję. – Wręczyłam dolara i wyszłam, zagubiona bardziej niż kiedykolwiek. Pytałam ludzi, którzy pracowali w budce z gazetami, jako zamiatacze ulic, nawet człowieka, który siedział skulony w jednym z tych ruchomych stoisk ze śniadaniami. Ani jedna osoba nie rozumiała mnie dość dobrze, żeby chociaż wskazać w kierunku Pięćdziesiątej Dziewiątej i Madison, i nawiedziła mnie przelotna wizja Delhi, depresji, dyzenterii. Nie! Znajdę go.

Kilka kolejnych minut błąkania się bez celu po budzącym się śródmieściu rzeczywiście zaprowadziło mnie do frontowych drzwi budynku Elias – Clark. W ciemności wczesnego poranka hol jaśniał za szklanymi drzwiami i w pierwszej chwili wyglądał na ciepłe, przyjazne miejsce. Kiedy jednak pchnęłam obrotowe drzwi, żeby wejść, stawiły opór. Pchałam mocniej i mocniej, aż w końcu napierałam na nie całym ciężarem, twarz miałam prawie przyciśniętą do szyby i dopiero wtedy drgnęły. Gdy zaczęły się poruszać, z początku przesuwały się wolno, skłaniając mnie do jeszcze mocniejszego pchania, ale kiedy tylko nabrały nieco rozpędu, szklany potwór odwrócił się nagle, uderzając mnie z tyłu i zmuszając do wyraźnie widocznego drobienia nogami i ślizgania się, żeby zachować pozycję stojącą. Mężczyzna za biurkiem ochrony roześmiał się.

– Niezłe, co? Nie pierwszy raz to widzę i pewnie nie ostatni. – Tłuste policzki trzęsły mu się ze śmiechu. – Bywają tu niezłe numery.

Obejrzałam go sobie szybko i postanowiłam znienawidzić, wiedziałam też, że nigdy mnie nie polubi, bez względu na to, co powiem albo jak się zachowam. Mimo wszystko uśmiechnęłam się.

– Jestem Andrea – powiedziałam, zsuwając wełnianą rękawiczkę z jednym palcem i wyciągając rękę przez biurko. – Dziś jest mój pierwszy dzień pracy w Runwayu. Jestem nową asystentką Mirandy Priestly.

– A mnie jest przykro! – ryknął, rozradowany odchylając okrągłą głowę. – Możesz mi mówić: A mnie jest przykro! Ha! Ha! Ha! Hej, Eduardo, zobacz no tylko. Jedna z nowych niewolnic Mirandy! Skąd ty jesteś, dziewczyno, z całym tym przyjacielskim gównem? Z Topeka w pierdolonym Kansas? Ona cię zje żywcem, ha, ha, ha!

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, podszedł korpulentny mężczyzna noszący taki sam uniform i bez śladu jakiejkolwiek subtelności zmierzył mnie od góry do dołu. Nastawiłam się na kolejne kpiny i rubaszne żarty, ale nie nastąpiły. Zamiast tego odwrócił do mnie miłą twarz i spojrzał mi w oczy.

– Jestem Eduardo, a ten idiota tutaj to Mickey – powiedział, wskazując pierwszego mężczyznę, który wyglądał na rozzłoszczonego, że Eduardo zachowuje się w cywilizowany sposób i psuje całą zabawę. – Nie zwracaj sobie na niego uwagi, tylko sobie ściebie żartuje. – Mówił mieszanym akcentem hiszpańsko – nowojorskim, biorąc do ręki książkę wejść. – Wypełnij tylko te tutaj informacje i dam ci tymczasową przepustkę do weścia na górę. Powiedz im, że poczebujesz mieć kartę ze swoim zdjęciem z działu personalnego.

Musiałam spojrzeć na niego z wdzięcznością, bo poczuł się zakłopotany i przesunął książkę po blacie.

– No, to teraz się wpisz. I życzę szczęścia, dziewczyno. Będzie ci dziś poczebne.

Byłam w tamtym momencie zbyt zdenerwowana i wyczerpana, żeby prosić go o wyjaśnienie, a poza tym, właściwie nie musiałam. Jedną z niewielu rzeczy, które zdążyłam zrobić w tygodniu między przyjęciem posady a rozpoczęciem pracy, było zgromadzenie pewnej wiedzy o mojej nowej szefowej. Wrzuciłam jej nazwisko do wyszukiwarki i z zaskoczeniem przekonałam się, że Miranda Priestly urodziła się jako Miriam Princhek w londyńskim West Endzie. Jej rodzina była taka jak wszystkie inne ortodoksyjne żydowskie rodziny w mieście: niesamowicie biedna, ale pobożna. Ojciec od czasu do czasu wykonywał różne dziwne prace, ale przeważnie byli zależni od wsparcia ze strony gminy, ponieważ większość czasu spędzał na studiowaniu żydowskich tekstów. Matka Miriam umarła przy jej narodzinach, więc przeprowadziła się do nich babka i pomagała wychowywać dzieci. A dzieci tam nie brakowało! W sumie jedenaścioro. Miriam była najmłodsza. Większość jej braci i sióstr pracowała fizycznie jak ojciec i niewiele mieli czasu na cokolwiek poza modlitwą i robotą; kilkoro zdołało dostać się na uniwersytety i przejść przez nie tylko po to, by młodo się pożenić i założyć własne duże rodziny. Miriam jako jedyna wyłamała się z rodzinnej tradycji.

Oszczędzając drobne kwoty, którymi starsze rodzeństwo wspomagało ją, kiedy mogło, Miriam rzuciła liceum, jak tylko skończyła siedemnaście lat – zaledwie trzy miesiące przed jego ukończeniem – żeby podjąć pracę asystentki u wybijającego się angielskiego projektanta, co sezon pomagając w organizacji pokazów. Po kilku latach wyrabiania sobie nazwiska i nauki francuskiego po nocach jako jedna z ulubienic kwitnącego londyńskiego świata mody załapała się do francuskiego magazynu Chic w Paryżu. W tamtym czasie niewiele już miała wspólnego z rodziną: oni nie rozumieli jej życia czy ambicji, a ją wprawiała w zakłopotanie ich staroświecka pobożność i zdecydowany brak wyrafinowania. Całkowity rozdział od rodziny nastąpił niedługo po przyłączeniu się do francuskiego Chic, kiedy to dwudziestoczteroletnia Miriam Princhek stała się Mirandą Priestly, wężowym sposobem zrzucając z siebie niezaprzeczalnie etniczne nazwisko na rzecz nowego, bardziej buńczucznego. Twardy cockney został w krótkim czasie zastąpiony doskonalonym z oddaniem akcentem osoby wykształconej. Przed trzydziestką transformacja Miriam z żydowskiej wieśniaczki w świecką ozdobę eleganckiego towarzystwa była zakończona. Szybko i bezwzględnie poprawiała swoje notowania w świecie czasopism.

Dziesięć lat stała za sterem francuskiego Runwaya, zanim Elias przeniósł ją na pozycję numer jeden w amerykańskim wydaniu; było to najwyższe osiągnięcie. Przeprowadziła swoje dwie córki i ówczesnego męża, gwiazdę rocka (skwapliwie porzucił londyńskie bagno na rzecz amerykańskiej popularności), do apartamentu na najwyższym piętrze budynku na rogu Piątej Alei i Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy, po czym zapoczątkowała nową erę w magazynie Runway: okres Priestly, który zbliżał się do szóstego roku panowania, gdy rozpoczynałam pierwszy dzień pracy.

Jakimś ślepym trafem miałam zacząć pracę niemal miesiąc przed powrotem Mirandy do biura. Co roku brała urlop, który zaczynał się na tydzień przed Świętem Dziękczynienia i kończył tuż po Nowym Roku. Zazwyczaj spędzała kilka tygodni w mieszkaniu, które utrzymywała w Londynie, ale tym razem, jak mi powiedziano, na dwa tygodnie zaciągnęła męża i córki do posiadłości Oscara de la Renty na Dominikanie, by potem na Boże Narodzenie i Nowy Rok przenieść się do Ritza w Paryżu. Ostrzeżono mnie, że chociaż teoretycznie „na urlopie”, będzie nadal w pełni dyspozycyjna i cały czas zajęta pracą, a zatem to samo dotyczy każdego członka personelu. Miałam zostać stosownie przygotowana i wytresowana pod nieobecność jej wysokości. W ten sposób Miranda nie musiałaby cierpieć z powodu moich nieuniknionych pomyłek podczas przyuczania się do obowiązków. Uznałam, że to świetne rozwiązanie. Zatem punktualnie o siódmej rano wpisałam nazwisko do księgi Eduarda i dźwięk brzęczyka po raz pierwszy zaanonsował moje przejście przez elektroniczną bramkę.

– Ustaw się! – zawołał za mną Eduardo, tuż przed tym, nim zasunęły się drzwi windy.

Emily, prezentująca się szczególnie mizernie i niedbale w dopasowanym, ale pogniecionym przejrzystym białym podkoszulku oraz spodniach w kolorze oliwkowym, czekała na mnie w recepcji, ściskając w ręku kubek kawy ze Starbucksa i przerzucając nowy grudniowy numer. Wysokie obcasy umieściła wygodnie na szklanym stoliku do kawy, a czarny stanik wyraźnie rysował się pod kompletnie przezroczystą bawełną pokoszulka. Nieuczesane kręcone rude włosy, które rozsypały się na ramionach, i szminka, rozmazana nieco na skutek picia kawy, nadawały jej wygląd osoby, która ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny spędziła w łóżku.

– Hej, witaj – powiedziała, fundując mi pierwsze oficjalne oględziny przez kogoś innego niż pracownik ochrony. – Ładne kozaki.

Mówiła poważnie? Czy z ironią? Z tonu jej głosu nie sposób było się zorientować. Już bolało mnie podbicie, a place miałam ściśnięte, ale jeżeli rzeczywiście jakiś szczegół mojego stroju zyskał uznanie pracownicy Runwaya, warto było cierpieć.

Emily przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, po czym zdjęła nogi ze stolika, wzdychając dramatycznie.

– No, bierzmy się do roboty. Naprawdę masz szczęście, że jej nie ma – powiedziała. – Nie żeby nie była wspaniała, oczywiście, ponieważ jest wspaniała – dodała, wykonując coś, co niedługo miałam rozpoznawać – i zaadaptować na własne potrzeby – jako klasyczną Paranoidalną Pętlę Runwaya. W momencie gdy coś negatywnego wymyka się z ust Klakiera – jakkolwiek by to było uzasadnione – lęk, że Miranda się dowie, ogarnia mówiącego z przemożną siłą i prowokuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Jedną z moich ulubionych rozrywek w dni robocze stało się obserwowanie kolegów gorączkowo starających się zanegować każde bluźnierstwo, które wygłosili.

Emily wsunęła swoją kartę w elektroniczny czytnik i ramię w ramię przeszłyśmy w milczeniu przez kręte korytarze do centralnej części piętra, gdzie mieściło się zaprojektowane w amfiladzie biuro Mirandy. Przyglądałam się, gdy otwierała przeszklone drzwi do biura i rzuciła torbę oraz płaszcz na jedno z biurek, które stały tuż przed przepastnym gabinetem szefowej.

– To oczywiście twoje biurko. – Wskazała na gładki blat z drewnianego laminatu w kształcie litery L, który umieszczono dokładnie naprzeciw. Stał na nim nowiutki turkusowy komputer, telefon i kilka segregatorów, a w szufladach były już długopisy, spinacze i jakieś notatniki. – Zostawiłam dla ciebie większość moich rzeczy. Będzie łatwiej, jeżeli po prostu zamówię nowe dla siebie.

Emily awansowała na stanowisko starszej asystentki, zwalniając dla mnie pozycję młodszej. Allison opuściła już teren biura Mirandy na rzecz nowego posterunku w dziale urody, gdzie miała być odpowiedzialna za testowanie nowych podkładów, kremów nawilżających oraz środków do włosów i ich opisywanie. Nie bardzo rozumiałam, w jaki sposób praca na stanowisku asystentki Mirandy przygotowała ją do tego zadania, ale i tak byłam pod wrażeniem. Obietnice były prawdziwe: ludzie, którzy pracowali dla Mirandy, dostawali posady.

Reszta personelu zaczęła napływać około dziesiątej, w sumie jakieś pięćdziesiąt osób, do redakcji. Największy był oczywiście dział mody, z blisko trzydziestoma osobami, wliczając w to wszystkich asystentów od dodatków. Styliści z działu urody i pracownicy działu artystycznego dopełniali tę ludzką mieszaninę. Niemal każdy zatrzymywał się w biurze Mirandy, żeby uciąć sobie pogawędkę z Emily, wysłuchać ostatnich plotek na temat szefowej i obejrzeć nową dziewczynę. Tego pierwszego poranka poznałam dziesiątki ludzi, z których każdy olśniewał gigantycznym uśmiechem pełnym białych zębów i sprawiał wrażenie szczerze zainteresowanego poznaniem mnie.

Wszyscy mężczyźni byli ostentacyjnie gejowscy, ustrojeni w obcisłe jak druga skóra skórzane spodnie i prążkowane podkoszulki, które opinały pękate bicepsy oraz idealne torsy. Dyrektor artystyczny, starszy mężczyzna prezentujący rzednące włosy w kolorze blond, który wyglądał, jakby poświęcił życie na rywalizację z Eltonem Johnem, pojawił się w mokasynach z króliczego futra i z eyelinerem na powiekach. Nikt nawet nie mrugnął okiem. W campusie mieszkały gejowskie grupy, a ja miałam kilku przyjaciół, którzy ujawnili się jako geje, ale nikt z nich tak nie wyglądał. Zupełnie jakbym znalazła się w towarzystwie całej obsady i ekipy z Rent * – z lepszymi kostiumami, oczywiście.

Kobiety, czy raczej dziewczyny, oglądane pojedynczo były piękne. W grupie powalające. Większość sprawiała wrażenie dwudziestopięciolatek, kilka wyglądało na dzień po trzydziestce. Chociaż niemal wszystkie z nich nosiły na serdecznych palcach pierścionki z gigantycznymi, lśniącymi brylantami, wydawało się niemożliwe, żeby którakolwiek rzeczywiście już rodziła – czy kiedykolwiek miała urodzić. Tam i z powrotem, tam i z powrotem z gracją poruszały się na dziesięciocentymetrowych cienkich obcasach, paradując przed moim biurkiem, żeby wyciągnąć mlecznobiałe ręce o długich, wymanikiurowanych palcach, przedstawiając się jako „Jocelyn, która pracuje z Hope”, „Nicole z mody” i „Stef, która nadzoruje dodatki”. Tylko jedna, Shayna, miała mniej niż sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, ale była tak drobna, że wydawało się niemożliwe, by poradziła sobie z kolejnymi centymetrami wzrostu. Wszystkie ważyły poniżej pięćdziesięciu pięciu kilogramów.

Gdy tak siedziałam na obrotowym krześle, starając się zapamiętać wszystkie imiona, wpadła najładniejsza dziewczyna, jaką do tej pory widziałam w biurze. Miała na sobie kaszmirowy sweter w różowym kolorze, który wyglądał jak utkany z różowych chmur. Oszałamiające białe włosy w lokach spływały jej po plecach. Przy wzroście ponad metr osiemdziesiąt jej sylwetka wydawała się mieć tylko tyle ciała, żeby utrzymać się w pozycji wyprostowanej, ale poruszała się z zaskakującym wdziękiem tancerki. Policzki jej płonęły, a nieskazitelny, sześciokaratowy brylantowy pierścionek zaręczynowy emanował niesamowitym blaskiem. Myślałam, że przyłapała mnie na tym, że się na niego gapię, kiedy gwałtownie podsunęła mi rękę przed nos.

– Ja to stworzyłam – oznajmiła, uśmiechając się do własnej dłoni i spoglądając na mnie. Obejrzałam się na Emily, szukając wyjaśnienia, ale znów rozmawiała przez telefon. Myślałam, że dziewczyna nawiązuje do pierścionka, chcąc powiedzieć, że faktycznie go zaprojektowała, ale potem stwierdziła: – Czy to nie cudowny kolor? Jedna warstwa „Marshmallow” i jedna „Ballet Slipper”. Właściwie najpierw położyłam „Ballet Slipper”, a potem drugą warstwę dla wykończenia. Idealne – jasny kolor bez tego wrażenia, że pomalowałaś paznokcie na biało. Chyba będę to stosować przy każdym manikiurze! – Zrobiła zwrot do wyjścia. Ach, tak, mnie też miło cię poznać, zwróciłam się w duchu do jej pleców, gdy wyszła z wysoko uniesioną głową.

Było mi przyjemnie poznać współpracowników; wszyscy wydawali się mili, uroczy i, oprócz tej pięknej dziwaczki, fetyszystki lakieru do paznokci, sprawiali wrażenie zainteresowanych zawarciem ze mną znajomości. Jak na razie Emily nie opuściła stanowiska przy moim boku, korzystając z każdej okazji, żeby mnie czegoś nauczyć. Na bieżąco komentowała, kto jest naprawdę ważny, kogo nie wkurzać, z kim opłaca się zaprzyjaźnić, bo urządza najlepsze imprezy. Kiedy opisałam Dziewczynę od Manikiuru, twarz Emily pojaśniała.

– Och! – westchnęła z większym entuzjazmem niż przy wszystkich innych do tej pory. – Jest niesamowita, prawda?

– Hm, taak, wydawała się miła. Właściwie nie miałyśmy okazji porozmawiać, ona tylko, no wiesz, pokazywała mi swój lakier do paznokci.

Emily uśmiechnęła się szeroko, z dumą.

– Tak, cóż, wiesz, kim jest, prawda?

Przekopałam mózg, próbując sobie przypomnieć, czy wyglądała jak któraś z gwiazd filmowych, piosenkarek czy modelek, ale nie mogłam jej zaklasyfikować. Więc była sławna! Może dlatego się nie przedstawiła, powinnam była ją rozpoznać. Ale nie rozpoznałam.

– Nie, właściwie to nie wiem. Czy jest sławna?

Spojrzenie, które otrzymałam w odpowiedzi, zawierało po części niedowierzanie, po części niesmak.

– Hm, taak – powiedziała Emily, podkreślając „taak” i mrużąc oczy, jakby chciała stwierdzić: Ty kompletna popieprzona idiotko. – To Jessica Duchamps. – Czekała. I ja czekałam. Nic. – Wiesz, kto to taki, prawda? – Znów przebiegłam w głowie listę, starając się dopasować cokolwiek do tej nowej informacji, ale byłam raczej pewna, że nigdy, przenigdy o niej nie słyszałam. Poza tym, zabawa zaczęła robić się nudna.

– Emily, nigdy wcześniej jej nie widziałam, a nazwisko nie brzmi znajomo. Czy mogłabyś mi powiedzieć kto to taki? – zapytałam, z wysiłkiem zachowując spokój. Ironia polegała na tym, że w ogóle nie obchodziło mnie, kim była, ale Emily wyraźnie nie zamierzała mi odpuścić, dopóki nie sprawi, że wyjdę na kompletną i stuprocentową idiotkę.

Tym razem jej uśmiech był protekcjonalny.

– Oczywiście. Wystarczyło zapytać. Jessica Duchamps to, cóż, Duchamps! No wiesz, jak w najbardziej znanej francuskiej restauracji w mieście! Jej rodzice są właścicielami, niesamowite, prawda? Są tacy niewiarygodnie bogaci.

– Och, naprawdę? – stwierdziłam, udając entuzjazm dla faktu, że ta superładna dziewczyna była warta poznania, ponieważ miała rodziców restauratorów. – Wspaniale.

Odebrałam kilka telefonów z nieodzownym „biuro Mirandy Priestly”, chociaż obie z Emily obawiałyśmy się, że mogłaby zadzwonić sama Miranda, a ja nie wiedziałabym, co robić. Panika zapanowała, gdy niezidentyfikowana kobieta warknęła coś bezsensownego z silnym brytyjski akcentem, więc rzuciłam telefon Emily, nie troszcząc się o to, żeby najpierw przełączyć na oczekiwanie.

– To ona – szepnęłam gwałtownie. – Odbierz.

Emily obdarzyła mnie pierwszym ze swoich specjalnych spojrzeń. Nie należała do osób tonujących siłę emocji, potrafiła unieść brwi i opuścić brodę w sposób, który wyraźnie komunikował niesmak i litość, w równych częściach.

– Miranda? Tu Emily – powiedziała. Pogodny uśmiech rozjaśnił jej twarz, jakby Miranda mogła przecisnąć się przez telefon i ją zobaczyć. Milczenie. Zmarszczenie brwi. – Och, Mimi, bardzo przepraszam! Nowa dziewczyna wzięła cię za Mirandę! Wiem, jakie to zabawne. Chyba musimy popracować nad przekonaniem, że z brytyjskim akcentem niekoniecznie musi mówić tylko nasza szefowa! – Spojrzała na mnie zjadliwie, przesadnie wyskubane brwi podjechały jeszcze wyżej.

Pogawędziła trochę dłużej, podczas gdy ja dalej odbierałam telefony i wiadomości dla Emily, która później oddzwaniała do tych ludzi – nieprzerwanie ciągnąc narrację dotyczącą stopnia ich ważności, jeśli takowa istniała, w życiu Mirandy. Około południa, dokładnie wtedy, gdy poczułam pierwsze oznaki głodu, odebrałam telefon i usłyszałam na drugim końcu brytyjski akcent.

– Halo? To ty, Allison? – zapytał głos brzmiący lodowato, ale po królewsku. – Będę potrzebowała spódnicy.

Ręką zakryłam słuchawkę i poczułam, że oczy otwierają mi się szeroko.

– Emily, to ona, definitywnie ona – syknęłam, machając słuchawką, żeby zwrócić jej uwagę. – Chce spódnicę!

Emily odwróciła się, żeby spojrzeć na moją wykrzywioną paniką twarz, i pośpiesznie odłożyła telefon bez choćby „zadzwonię później” czy nawet „do widzenia”. Przycisnęła guzik, żeby przełączyć Mirandę na swoją linię i przylepiła do twarzy kolejny szeroki uśmiech.

– Miranda? Tu Emily. W czym mogę pomóc? – Przyłożyła pióro do notatnika i zaczęła wściekle pisać, w skupieniu marszcząc czoło. – Tak, oczywiście. Naturalnie. – I równie szybko, jak się zaczęło, było po wszystkim. Popatrzyłam na nią wyczekująco.

– Cóż, wygląda na to, że masz pierwsze zadanie. Miranda potrzebuje na jutro, między innymi, spódnicy, więc musimy zapakować ją do samolotu najpóźniej do wieczora.

– Okej, jakiego rodzaju spódnicy potrzebuje? – zapytałam, wciąż próbując otrząsnąć się z szoku, że spódnica będzie podróżować na Dominikanę tylko dlatego, że Miranda sobie tego zażyczyła.

– Nie powiedziała dokładnie – mruknęła Emily, podnosząc słuchawkę.

– Cześć, to ja. Chce spódnicę i muszę dostarczyć ją na lot pani de la Renta dziś wieczorem, bo jutro spotka się tam z Miranda. Nie, nie mam pojęcia. Nie, nie powiedziała. Naprawdę nie wiem. Okej, dzięki. – Odwróciła się do mnie i stwierdziła: – Jest trudniej, kiedy nie jest precyzyjna. Ma za dużo na głowie, żeby przejmować się takimi szczegółami, więc nie powiedziała, jaki materiał, kolor, fason czy markę chce dostać. Ale wszystko okej. Znam jej rozmiar i gust wystarczająco dobrze, by dokładnie ocenić, co się jej spodoba. To była Nicole z działu mody. Zaczną coś wydzwaniać. – Wyobraziłam sobie Jerry'ego Lewisa prowadzącego telewizyjną akcję zbierania spódnic pod gigantyczną tablicą z wynikami, orkiestra tusz i voild! Gucci i spontaniczny aplauz.

Niezupełnie. „Wydzwanianie spódnic” to było moje pierwsze szkolenie w zakresie poziomu absurdu w Runwayu, chociaż muszę przyznać, że cała akcja przebiegła sprawnie jak operacja wojskowa. Emily i ja zawiadamiałyśmy wszystkie asystentki z działu mody – jakieś osiem w sumie, z których każda utrzymywała kontakty z projektantami i sklepami ze specjalnej listy. Asystentki bezzwłocznie zaczynały uruchamiać swoje kontakty w działach public relations różnych domów mody i, jeśli było to konieczne, w sklepach z górnej półki na Manattanie, mówiąc im, że Miranda Priestly – tak, Miranda Priestly, i tak, faktycznie do jej osobistego użytku – szuka jakiegoś konkretnego przedmiotu. W ciągu paru minut kierownicy dziani PR i asystenci pracujący dla Michaela Korsa, Gucciego, Prady, Versace, Fendi, Armaniego, Chanel, Barneya, Chloe, Soni Rykiel, Calvina Kleina, Bergdorfa, Roberta Cavalliego i Saksa posłańcem (lub w niektórych wypadkach osobiście) dostarczali spódnicę, jaką mieli na składzie, a którą Miranda Priestly hipotetycznie mogłaby uznać za atrakcyjną. Obserwowałam cały proces rozwijający się jak balet o precyzyjnej choreografii, gdzie każdy tancerz dokładnie wiedział, gdzie i kiedy nastąpi oraz jak będzie wyglądał jego kolejny krok. Podczas gdy trwały te niemal codzienne zajęcia, Emily poleciła mi odebrać kilka innych rzeczy, które miałyśmy wysłać tego wieczoru razem ze spódnicą.

– Samochód będzie na ciebie czekał na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy – powiedziała, obsługując dwie linie telefoniczne i bazgrząc instrukcje dla mnie na kawałku firmowej papeterii. Wstrzymała się przelotnie, żeby rzucić mi telefon komórkowy i stwierdziła: – Masz, weź go na wypadek, gdybym musiała się z tobą skontaktować albo gdybyś miała jakieś pytania. Nigdy go nie wyłączaj. Zawsze odbieraj. – Wzięłam telefon oraz kartkę i pojechałam na dół, na stronę budynku wychodzącą na Pięćdziesiątą Ósmą, zastanawiając się, jakim cudem mam znaleźć „mój samochód”. Albo co to właściwie znaczy. Ledwie weszłam na chodnik i nieśmiało rozejrzałam się dookoła, gdy pojawił się przysadzisty, siwowłosy mężczyzna, który żuł fajkę.

– Nowa dziewczyna Priestly? – odezwał się chrapliwie, nie wypuszczając z poplamionych tytoniem ust fajki w kolorze mahoniowym. Kiwnęłam głową. – Jestem Rich. Dyspozytor. Chcesz wóz, gadasz ze mną. Kapujesz, blondyneczko? – Ponownie kiwnęłam głową i zanurkowałam na tylne siedzenie czarnego cadillaca sedana. Zatrzasnął za mną drzwi i pomachał.

– Dokąd pani jedzie, panienko? – zapytał kierowca, przywołując mnie do rzeczywistości. Zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, i wyciągnęłam z kieszeni kawałek papieru.

„Pierwszy przystanek: studio Tommy'ego Hilfigera na 355 Zach. 57 Ul., 6 piętro. Pytaj o Leanne. Da ci wszystko, czego potrzebujemy”.

Podałam kierowcy adres i zagapiłam się w okno. Była pierwsza po południu chłodnego zimowego dnia, miałam dwadzieścia trzy lata i jechałam na tylnym siedzeniu prowadzonego przez szofera sedana w drodze do studia Tommy'ego Hilfigera. I dosłownie umierałam z głodu. W śródmieściu przejechanie piętnastu przecznic w godzinach lunchu trwało czterdzieści pięć minut, był to mój pierwszy rzut oka na prawdziwy miejski korek. Kierowca oznajmił, że będzie krążył wokół budynku, dopóki nie wyjdę, i ruszyłam do studia Tommy'ego. Kiedy przy biurku recepcjonistki na szóstym piętrze zapytałam o Leanne, po schodach sprężyście zeszła urocza dziewczyna, najwyżej osiemnastoletnia.

– Cześć! – zawołała, przeciągając ostatni dźwięk przez kilka sekund. – Pewnie jesteś Andrea, nowa asystentka Mirandy. Tu z pewnością wszyscy ją kochamy, więc witaj w zespole! – Wyszczerzyła zęby. Ja wyszczerzyłam zęby. Spod stołu wyciągnęła potężną plastikową torbę i natychmiast wysypała jej zawartość na podłogę. – Mamy tu ulubione dżinsy Caroline w trzech kolorach i dorzuciliśmy też trochę dziecięcych podkoszulków. A Cassidy po prostu uwielbia spódnice khaki Tommy'ego… daliśmy dla niej oliwkową i szarą. – Dżinsowe spódnice, kurtki, nawet kilka par skarpetek wyleciało z torby, a ja byłam w stanie tylko się w to wpatrywać: było tam dość ubrań, żeby skompletować cztery czy więcej zestawów garderoby dla nastolatków. Kim, do cholery, są Cassidy i Caroline, rozmyślałam, gapiąc się na łupy. Jaka szanująca się osoba nosi dżinsy Tommy'ego Hilfigera – i to ni mniej, ni więcej, tylko w trzech kolorach?

Musiałam wyglądać na wyraźnie zmieszaną, ponieważ Leanne zdecydowanie celowo odwróciła się do mnie plecami, ponownie pakując rzeczy, i powiedziała:

– Jestem pewna, że córki Mirandy będą zachwycone ciuchami. Ubieramy je od lat, a Tommy upiera się, żeby osobiście wybierać dla nich stroje. – Rzuciłam jej pełne wdzięczności spojrzenie i przełożyłam torbę przez ramię.

– Powodzenia! – zawołała, gdy zamykały się drzwi windy, szczery uśmiech zajmował większą część jej twarzy. – Masz szczęście, że dostałaś taką niesamowitą robotę! – Zanim zdążyła to powiedzieć, zorientowałam się, że w duchu kończę zdanie – „za którą milion dziewczyn dałoby się zabić”. I w tamtym momencie, po obejrzeniu studia sławnego projektanta i będąc w posiadaniu ubrań wartych tysiące dolarów, pomyślałam, że ma rację.

Kiedy się połapałam, w czym rzecz, reszta dnia przeszła gładko. Przez kilka minut roztrząsałam, czy ktoś się wścieknie, jeżeli wykorzystam minutę, żeby wyskoczyć po kanapkę, ale nie miałam wyboru. Nie jadłam niczego oprócz croissanta o siódmej rano, a była prawie druga. Poprosiłam kierowcę, żeby podjechał do delikatesów i w ostatniej chwili postanowiłam wziąć coś także dla niego. Kiedy wręczyłam mu kanapkę z indykiem i miodową musztardą, był tak zaskoczony, że zastanowiłam się, czy wprawiłam go w zakłopotanie.

– Po prostu zdałam sobie sprawę, że też jesteś głodny – powiedziałam. – Wiesz, jeżdżąc przez cały dzień, pewnie nie masz za dużo czasu na lunch.

– Dziękuję, panienko, doceniam to. Chodzi tylko o to, że wożę dziewczyny z Elias – Clark od siedemnastu lat i nie są takie miłe. Pani jest bardzo miła – odezwał się z ciężkim, ale nieokreślonym akcentem, zerkając na mnie we wstecznym lusterku. Uśmiechnęłam się do niego i przelotnie dopadło mnie złe przeczucie. Ale potem chwila minęła i oboje pałaszowaliśmy nasze kanapki na wynos z indykiem, tkwiąc w korku i słuchając jego ulubionego kompaktu, który dla mnie brzmiał mniej więcej tak, jakby kobieta w kółko wrzeszczała to samo w nieznanym języku.

Następna pisemna instrukcja Emily mówiła o odebraniu pary białych szortów, których Miranda rozpaczliwie potrzebuje do tenisa. Byłam przekonana, że pojedziemy do Polo, ale napisała Chanel. W Chanel szyli białe tenisowe szorty? Kierowca zabrał mnie do prywatnego salonu, gdzie starsza sprzedawczyni po liftingu, po którym jej oczy wyglądały jak szparki, wyciągnęła w moją stronę parę białych króciutkich spodenek z bawełny z lycrą, rozmiar zero, przypiętych do jedwabnego wieszaka i owiniętych w aksamitną torbę na ubrania. Spojrzałam na szorty, które wyglądały, jakby nie mogły pasować nawet na sześciolatkę, i ponownie przeniosłam wzrok na tę kobietę.

– Hm, naprawdę pani myśli, że Miranda będzie je nosić? – zapytałam niezobowiązująco, przekonana, że mogłaby otworzyć swoją paszczę pitbulla i skonsumować mnie w całości. Zmierzyła mnie oburzonym spojrzeniem.

– Cóż, z pewnością mam taką nadzieję, panienko, biorąc pod uwagę, że są skrojone na miarę, według jej szczegółowych wskazówek – sarknęła, wręczając mi miniszorty. – Proszę jej powiedzieć, że pan Kopelman przesyła najlepsze życzenia. – Jasne, paniusiu. Kimkolwiek by był.

Następny przystanek był, jak to opisała Emily, „po drodze do centrum”, w Świecie Komputerów J &R w pobliżu ratusza. Wyglądało na to, że ten sklep jako jedyny w całym mieście sprzedawał Wojowników Zachodu, komputerową grę, którą Miranda pragnęła nabyć dla syna Annette i Oscara de la Renty, Moisesa. Zanim dotarłam do centrum godzinę później, zorientowałam się, że z komórki można odbywać rozmowy międzymiastowe i radośnie wybrałam numer do moich rodziców. Opowiedziałam im, jaką mam wspaniałą pracę.

– Tato? Cześć, tu Andy. Zgadnij, gdzie teraz jestem? Tak, oczywiście, że w pracy, ale tak się składa, że to tylne siedzenie samochodu z szoferem, który krąży po Manhattanie. Byłam już u Tommy'ego Hilfigera i Chanel, a kiedy kupię tę grę komputerową, jadę do apartamentu Oscara de la Renty przy Park Avenue, podrzucić wszystkie rzeczy. Nie, to nie dla niego! Miranda jest na Dominikanie, a Annette leci tam dziś wieczorem, żeby się z nimi spotkać. Prywatnym samolotem, tak! Tato! Republika Dominikany!

Wydawał się ostrożny, ale zadowolony, że jestem taka szczęśliwa, a ja oceniłam, że zostałam zatrudniona jako posłaniec po college'u. Co moim zdaniem było całkiem w porządku. Kiedy już zostawiłam torbę z rzeczami od Tommy'ego, spodenki i grę komputerową u bardzo dystyngowanego portiera w bardzo ekskluzywnym holu przy Park Avenue (więc to właśnie mają na myśli ludzie, kiedy mówią o Park Avenue!), wróciłam do budynku Elias – Clark. Gdy weszłam na teren biura, Emily siedziała po turecku na podłodze, pakując prezenty w gładki biały papier i białe wstążki. Otaczały ją góry czerwonych i białych pudełek, wszystkie identyczne w kształcie, setki, może tysiące, rozrzucone między naszymi biurkami i przelewające się do gabinetu Mirandy. Emily nie zdawała sobie sprawy, że ją obserwuję, i zauważyłam, że potrzebowała zaledwie dwóch minut na idealne owinięcie każdego pudełka i dodatkowych piętnastu sekund na zawiązanie białej, satynowej wstążki. Poruszała się efektywnie, nie marnując ani sekundy, piętrząc opakowane białe pudełka w nowych górach za sobą. Stos opakowanych rósł i rósł, ale nieopakowanych wcale się nie kurczył. Oceniłam, że mogłaby się tym zajmować przez następne cztery dni i jeszcze nie skończyć.

Zawołałam japo imieniu, przekrzykując kompakt z lat osiemdziesiątych, który nastawiła na swoim komputerze.

– Emily? Cześć, wróciłam.

Odwróciła się do mnie i przez krótką chwilę wydawało się, że nie ma pojęcia, kim jestem. Kompletna pustka. Ale potem gwałtownie przypomniała sobie o moim statusie nowej dziewczyny.

– Jak poszło? – zapytała pośpiesznie. – Dostałaś wszystko z listy?

Kiwnęłam głową.

– Nawet grę wideo? Kiedy dzwoniłam, został im tylko jeden egzemplarz. Mieli go?

Znów kiwnęłam głową.

– I dałaś wszystko portierowi de la Renty na Park? Ubrania, szorty, wszystko?

– Ta jest. Bez problemu. Poszło bardzo gładko i podrzuciłam wszystko kilka minut temu. Zastanawiałam się, czy Miranda naprawdę będzie nosić te…

– Słuchaj, muszę lecieć do łazienki i czekałam, żebyś wróciła. Posiedź tylko minutkę przy telefonie, okej?

– Nie poszłaś do łazienki, odkąd wyszłam? – zapytałam z niedowierzaniem. Minęło pięć godzin. – Czemu nie?

Emily skończyła wiązać wstążkę na pudełku, które właśnie zapakowała, i spojrzała na mnie chłodno.

– Miranda nie toleruje, żeby ktokolwiek oprócz jej asystentek odbierał telefon, więc skoro ciebie tu nie było, nie chciałam wychodzić. Przypuszczam, że mogłabym pobiec na minutkę, ale wiem, że ma teraz gorący dzień, i chciałam być pod telefonem przez cały czas. Więc nie, nie chodzimy do łazienki… ani gdziekolwiek indziej… bez ustalenia tego ze sobą. Musimy współpracować, by mieć pewność, że pracujemy dla niej najlepiej jak to możliwe. Jasne?

– Jasne – odparłam. – Idź. Będę na miejscu.

Odwróciła się i wyszła, a ja oparłam rękę o biurko, żeby się uspokoić. Nie ma wychodzenia do łazienki bez skoordynowanego planu wojennego? Czy ona naprawdę siedziała w biurze przez ostatnie pięć godzin, zmuszając swój pęcherz do posłuszeństwa, ponieważ obawiała się, że kobieta zza Atlantyku może zadzwonić w czasie tych dwóch i pół minuty, które zabrałoby pobiegnięcie do damskiej toalety? Najwyraźniej. Wydawało się to nieco dramatyczne, ale założyłam, że tylko Emily postępuje przesadnie entuzjastycznie. Nie ma mowy, żeby Miranda naprawdę żądała czegoś takiego od asystentek. Tego byłam pewna. A może jednak?

Wyjęłam kilka kartek papieru z drukarki i zobaczyłam, że były zatytułowane „Otrzymane prezenty gwiazdkowe”. Jedna, dwie, trzy, cztery, pięć, sześć stron wydrukowanych z pojedynczym odstępem z listą prezentów, każdy z ofiarodawcą i opisem w jednej linii. W sumie dwieście pięćdziesiąt sześć prezentów. Wyglądało to jak lista ślubnych prezentów dla królowej Anglii i nie potrafiłam przyswoić wszystkiego wystarczająco szybko. Był tam zestaw do makijażu Bobby Brown od samej Bobby Brown, jedyna w swoim rodzaju skórzana torebka Kate Spade od Kate i Andy'ego Spade'ów, oprawiony w skórę w kolorze burgunda notatnik ze Smythson of Bond Street od Graydona Cartera, obramowany norkami śpiwór od Miucci Prady, składająca się z kilku łańcuszków z paciorkami bransoletka Verdury od Aerin Lauder, wysadzany brylantami zegarek od Donatelli Versace, skrzynka szampana od Cynthii Rowley, komplet składający się z wyszywanej paciorkami koszulki i wieczorowej torebki od Marka Badgleya i Jamesa Mischki, kolekcja piór Cartiera od Irva Ravitza; Vera Wang przysłała szalik z szynszyli, żakiet w zebrę – Alberto Ferretti, kaszmirowy koc Burberry – Rosemarie Bravo. A to był dopiero początek. Torebki we wszystkich możliwych kształtach i rozmiarach od wszystkich: Herba Rittsa, Bruce'a Webera, Giselle Bundchen, Hillary Clinton, Toma Forda, Calvina Kleina, Annie Leibovitz, Nicole Miller, Adrienne Vittadini, Kevina Aucoina, Michaela Korsa, Helmuta Langa, Giorgia Armaniego, Johna Sahaga, Bruna Magliego, Maria Testina i Narcisca Rodrigueza, żeby wymienić tylko parę osób. Kilkanaście darowizn w imieniu Mirandy na różne cele charytatywne, chyba setki butelek wina i szampana, osiem czy dziesięć bagietek Fendi, kilkanaście pachnących świec, kilka sztuk wspaniałych orientalnych naczyń, jedwabne piżamy, oprawione w skórę książki, produkty kąpielowe, czekoladki, bransoletki, kawior, kaszmirowe swetry, oprawione w ramki zdjęcia i kompozycje kwiatowe i/lub rośliny doniczkowe w ilości wystarczającej do udekorowania jednego z tych zbiorowych ślubów na pięćset par, które organizują w Chinach na stadionach piłkarskich. O mój boże! Czy tak wyglądała rzeczywistość? Czy to się naprawdę działo? Czy pracowałam teraz dla kobiety, która dostała dwieście pięćdziesiąt prezentów gwiazdkowych od najsławniejszych ludzi na świecie? Albo nie aż tak znanych? Nie byłam pewna. Rozpoznałam kilka znakomitości i paru projektantów, ale nie wiedziałam wtedy, że na pozostałych składali się najbardziej poszukiwani fotografowie, wizażyści, modele, ludzie z towarzystwa i cała masa osób z kierownictwa Elias – Clark.

Kiedy zastanawiałam się, czy Emily rzeczywiście wie, kim są wszyscy ci ludzie, właśnie się pojawiła. Próbowałam udawać, że nie czytałam tej listy, ale nie miała nic przeciw mojej lekturze.

– Wariactwo, prawda? To najbardziej obłędna kobieta wszech czasów! – zawołała entuzjastycznie, chwytając kartki ze swojego biurka i wpatrując się w nie z wyrazem twarzy, który można opisać wyłącznie jako żądzę. – Czy kiedykolwiek w życiu widziałaś bardziej niesamowite rzeczy? To zdecydowanie jedno z najlepszych przeżyć w tej pracy – otwieranie wszystkich jej prezentów. – Poczułam się zagubiona. My otwieramy jej prezenty? A czemu nie miałaby rozpakować ich sama? Zapytałam o to.

– Zwariowałaś? Mirandzie nie spodoba się dziewięćdziesiąt procent tych rzeczy. Niektóre są wręcz obraźliwe, nawet jej tego nie pokażę. Na przykład to – powiedziała, podnosząc niewielkie pudełko. Był to bezprzewodowy telefon Bang & Olufsen w ich firmowym, połyskliwym srebrnym kolorze, o opływowych liniach, umożliwiający wyraźny odbiór w zasięgu ponad trzech tysięcy kilometrów. Zaledwie klika tygodni wcześniej byłam w sklepie i patrzyłam, jak Alex ślini się nad ich zestawami stereo, więc wiedziałam, że telefon kosztuje ponad pięćset dolarów i potrafi wszystko oprócz prowadzenia rozmowy za właściciela. – Telefon? Wyobrażasz sobie, że ktoś miał czelność przysłać Mirandzie Priestly telefon? – Rzuciła go mnie. – Zatrzymaj go, jeżeli chcesz, nigdy w życiu nie dopuściłabym, żeby w ogóle go zobaczyła. Zirytowałaby się, że ktoś przysłał jej coś elektronicznego. – Wymówiła słowo „elektronicznego”, jakby stanowiło synonim do „pokryte wydzielinami ciała”.

Wetknęłam telefon pod biurko i starałam się ukryć uśmiech. Wszystko wydawało się zbyt idealne! Bezprzewodowy telefon znajdował się na liście rzeczy, których wciąż jeszcze potrzebowałam do nowego mieszkania (w moim pokoju było dodatkowe gniazdko) i właśnie dostałam za nic pięćset dolarów.

– A może – ciągnęła Emily, siadając po turecku na podłodze w gabinecie Mirandy – zajmijmy się pakowaniem tych butelek z winem jeszcze przez parę godzin, a potem będziesz mogła otworzyć prezenty, które przyszły dzisiaj. Są tam. – Wskazała za swoje biurko, na górkę składającą się z pudeł, toreb i koszyków w rozmaitych kolorach.

– No więc to są prezenty, które wysyłamy w imieniu Mirandy, zgadza się? – zapytałam, biorąc pudełko i zaczynając owijać je grubym białym papierem.

– Tak jest. Co roku ten sam układ. Ważni ludzie dostają butelki Dom. Zalicza się do nich kierownictwo Elias i znani projektanci, którzy nie są jej osobistymi przyjaciółmi. Jej prawnik i księgowy. Średnio ważni otrzymują Veuve i tu są prawie wszyscy – nauczyciele bliźniaczek, styliści fryzur, Jurij i tak dalej. Nieważni dostają butelkę Ruffino chianti, zwykle chodzi o ludzi z działów personalnych, którzy przysyłają drobne, niezobowiązujące prezenty, nie wybrane specjalnie dla niej. Każe nam wysyłać chianti do weterynarza, opiekunek do dzieci, ułatwiających życie Carze, ludzi, którzy pomagają jej w często odwiedzanych przez nią sklepach, i całej obsłudze letniego domu w Connecticut. W każdym razie zamawiam tego za jakieś dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na początku grudnia, Sherry – Lehman zapewnia dostawę i zwykle dobry tydzień trwa całe pakowanie. Całkiem niezły układ, bo Elias bierze rachunek na siebie.

– I pewnie kosztowałoby dwa razy tyle, gdyby Sherry – - Lehman to zapakował, co? – zastanawiałam się, wciąż usiłując przyswoić sobie hierarchiczne zasady wręczania prezentów.

– A co nas to, do cholery, obchodzi? – prychnęła. – Zaufaj mi, szybko się nauczysz, że koszt nie jest tu żadną kwestią. Chodzi tylko o to, że Mirandzie nie podoba się papier do pakowania, którego tam używają. W zeszłym roku dałam im ten biały, ale paczki nie wyglądały tak ładnie jak wtedy, gdy my to robimy. – Wyglądało na to, że jest z tego dumna.

Pakowałyśmy spokojnie aż do szóstej, Emily opowiadała mi przy tym, jak to wszystko funkcjonuje, a ja próbowałam zapamiętać to, co dotyczyło owego dziwnego i podniecającego świata. Kiedy opisywała mi dokładnie, jaką Miranda lubi kawę (duże latte i podwójny nierafinowany cukier), weszła zadyszana blondynka, niosąc wyplatany kosz rozmiarów dziecięcego wózka. Zawahała się tuż przed gabinetem Mirandy, z takim wyrazem twarzy, jakby pomyślała, że miękka szara wykładzina mogłaby się zmienić w lotne piaski pod jej szpilkami od Jimmy'ego Choo, gdyby ośmieliła się przekroczyć próg.

– Cześć, Em. Mam tu spódnice. Przepraszam, że to tak długo trwało, ale w tym dziwnym okresie między Świętem Dziękczynienia a Bożym Narodzeniem nikogo nie ma. W każdym razie mam nadzieję, że znajdziesz coś, co jej się spodoba. – Spojrzała w dół, na swój kosz pełen poskładanych spódnic.

Emily popatrzyła na nią z ledwie ukrywaną pogardą.

– Zostaw je na moim biurku. Zwrócę te, które nie będą się nadawać. Czyli, podejrzewam, większość, biorąc pod uwagę twój gust. – Ostatnie zdanie wygłosiła szeptem, jednak wystarczająco głośno, żebym je usłyszała.

Blondynka się zmieszała. Zdecydowanie nie należała do najjaśniejszych gwiazd na niebie, ale wydawała się raczej miła. Zaciekawiło mnie, czemu Emily tak otwarcie jej nienawidziła. Ale to i tak był długi dzień, z tym nieprzerwanym komentarzem i sprawami do załatwienia w całym mieście oraz setkami nazwisk i twarzy, które starałam się zapamiętać, więc nawet nie zapytałam.

Emily umieściła wielki wyplatany kosz na swoim biurku i zajrzała do niego, stojąc z rękoma na biodrach. Z tego, co mogłam zobaczyć z podłogi w gabinecie Mirandy, było tam jakieś dwadzieścia pięć różnych spódnic w niewiarygodnym wyborze materiałów, kolorów i rozmiarów. Czy ona naprawdę zupełnie nie określiła, czego chce? Naprawdę nie zadała sobie trudu, żeby poinformować Emily, czy będzie potrzebowała czegoś odpowiedniego na elegancki obiad, mecz mieszanego debla albo może czegoś do włożenia na kostium kąpielowy? Chciała coś z dżinsu czy może lepiej nadałby się szyfon? Jak właściwie przewidzieć, co mogłoby ją zadowolić?

Za chwilę miałam się tego dowiedzieć. Emily zaniosła wyplatany kosz do gabinetu Mirandy i ostrożnie, z czcią, umieściła go na pluszowym dywanie obok mnie. Usiadła i zaczęła je wyjmować, jedną po drugiej, i układać w okręgu wokół nas. Była tam piękna szydełkowa chusta w szokującym kolorze fuksji od Celinę, perłowoszara kopertówka od Calvina Kleina i czarna zamszowa z czarnymi paciorkami u dołu od samego de la Renty. Spódnice czerwone, ecru i lawendowe, niektóre koronkowe, inne kaszmirowe. Kilka wystarczająco długich, żeby wdzięcznie spłynąć wokół kostek, inne tak krótkie, że wyglądały bardziej jak topy. Podniosłam sięgające do połowy łydki brązowe, jedwabne cudo i przyłożyłam sobie do pasa, ale materiał zakrywał mi tylko jedną nogę. Następna ze stosu zwojami tiulu i szyfonu sięgała do podłogi i wyglądała tak, że najbardziej na miejscu wydawałaby się na przyjęciu ogrodowym w Charlestonie. Jedna z dżinsowych spódnic, fabryczne sprana, miała dołączony gigantyczny brązowy, skórzany pas, już owinięty wokół niej, a inną uszyto z chrzęszczącego srebrnego materiału, nałożonego na wierzch nieco mniej prześwitującej srebrnej podszewki. O co tu, do licha, chodziło?

– Rany, wygląda na to, że Miranda ma słabość do spódnic, co? – zauważyłam, zwyczajnie dlatego, że nie miałam do powiedzenia niczego lepszego.

– Właściwie to nie. Miranda ma lekką obsesję na punkcie apaszek. – Emily nie nawiązała ze mną kontaktu wzrokowego, zupełnie jakby właśnie wyznała, że ona sama ma opryszczkę. – To po prostu jedno z tych jej uroczych dziwactw, o których powinnaś wiedzieć.

– Och, naprawdę? – zapytałam, starając się okazać zdumienie, a nie grozę. Obsesję na punkcie apaszek? Lubię ciuchy, torby i buty tak samo jak każda dziewczyna, ale nie nazwałabym którejś z tych rzeczy swoją „obsesją”. A coś w sposobie, w jaki Emily o tym powiedziała, sugerowało, że to nie taka zwykła sprawa.

– Tak, no cóż, na pewno potrzebuje spódnicy na jakąś szczególną okazję, ale tak naprawdę interesują ją apaszki. No wiesz, jak jej znak firmowy. – Spojrzała na mnie. Wyraz twarzy musiał zdradzić moją kompletną i całkowitą niewiedzę. – Pamiętasz spotkanie z nią podczas rozmowy wstępnej, prawda?

– Oczywiście – skłamałam pośpiesznie, wyczuwając, że prawdopodobnie nie byłoby najlepszym pomysłem dopuścić do tego, by ta dziewczyna się dowiedziała, że podczas rozmowy wstępnej nie pamiętałam nawet nazwiska Mirandy, a co dopiero tego, w co była ubrana. – Nie jestem pewna, czy zauważyłam apaszkę.

– Zawsze, zawsze, zawsze nosi przy sobie białą apaszkę od Hermesa. Przeważnie na szyi, ale czasami każe fryzjerce wpleść ją w kok albo od czasu do czasu używa jej jako paska. Wszyscy wiedzą, że choćby nie wiem co, Miranda Priestly nosi białą apaszkę od Hermesa. Odlotowe, prawda?

Dokładnie w tym momencie zauważyłam, że Emily miała apaszkę w kolorze groszkowym przeciągniętą przez szlufki dżinsów, wystającą spod białego podkoszulka.

– Czasami lubi zrobić trochę zamieszania i przypuszczam, że teraz mamy z tym do czynienia. Tak czy owak ci idioci z działu mody nigdy nie wiedzą, co się jej spodoba. Spójrz tylko na część tych spódnic, są szkaradne! – Podniosła absolutnie cudowną, lejącą się spódnicę, nieco bardziej szykowną niż reszta, z płateczkami złota połyskującymi z żółtobrązowego tła.

– Jasne – zgodziłam się po raz pierwszy z tysięcy, jeśli nie milionów razy, gdy zgadzałam się ze wszystkim, co powiedziała, tylko po to, żeby powstrzymać ją od mówienia. – Co za paskudztwo. – Spódnica była tak piękna, że z rozkoszą włożyłabym ją na własny ślub.

Emily dalej plotła o fasonach, materiałach i potrzebach oraz pragnieniach Mirandy, od czasu do czasu wtrącając zjadliwą obelgę pod adresem jakiegoś współpracownika. Ostatecznie wybrała trzy kompletnie różne spódnice i odłożyła je na bok do wysłania Mirandzie, przez cały czas mówiąc, mówiąc, mówiąc. Usiłowałam słuchać, ale była prawie siódma i próbowałam ocenić, czy umieram z głodu, czy jest mi potwornie niedobrze, a może to zwykłe wyczerpanie. Myślę, że wszystko naraz. Nawet nie zauważyłam, kiedy najwyższy człowiek, jakiego w życiu widziałam, bez zapowiedzi wpadł do biura.

– TY! – usłyszałam gdzieś z tyłu. – WSTAŃ, ŻEBYM MÓGŁ RZUCIĆ NA CIEBIE OKIEM!

Odwróciłam się w samą porę, żeby zobaczyć mężczyznę wzrostu co najmniej dwóch metrów, o oliwkowej skórze i czarnych włosach, wskazującego wprost na mnie. Na tej niesamowicie wysokiej sylwetce prężyło się sto dwadzieścia pięć kilogramów mięśni, tak nabitych, że wyglądały, jakby miały po prostu rozerwać jego dżinsowy… kombinezon? O mój boże! Miał na sobie kombinezon. Tak, tak, dżinsowy kombinezon z obcisłymi nogawkami, paskiem i podwiniętymi rękawami. I pelerynę. Naprawdę miał na sobie futrzaną pelerynę wielkości koca, z wiązaniem dwukrotnie owiniętym wokół potężnej szyi, jego mamucie stopy zaś ozdabiały lśniące, czarne buty wojskowe rozmiaru rakiet tenisowych. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, ale wszystkie te mięśnie i mocna opalenizna oraz wystające kości policzkowe mogły ukrywać dziesięć lat lub dodawać pięć. Machał na mnie rękoma i pokazywał, żebym wstała z podłogi. Stałam, nie będąc w stanie oderwać od niego oczu, a on natychmiast zaczął mnie krytycznie oglądać.

– NO, NO! KOGO MY TU MAMY? – ryknął, najlepiej jak się da to zrobić falsetem. – JESTEŚ ŁADNA, ALE ZA BARDZO PRZAŚNA. A TEN STRÓJ W NICZYM CI NIE POMAGA!

– Nazywam się Andrea. Jestem nową asystentką Mirandy.

Obejrzał moje ciało z góry na dół, badając wzrokiem każdy centymetr. Emily obserwowała ten spektakl z szyderczym uśmiechem. Panowała nieznośna cisza.

– KOZAKI DO KOLAN? ZE SPÓDNICĄ DO KOLAN? DZIECKO, NA WYPADEK, GDYBYŚ BYŁA TEGO NIEŚWIADOMA, GDYBYŚ PRZEOCZYŁA TEN WIELKI CZARNY ZNAK PRZY DRZWIACH, TO JEST MAGAZYN RUNWAY, NAJBARDZIEJ ZAJEBISTY MAGAZYN NA ZIEMI. NA ZIEMI! ALE NIC SIĘ NIE MARTW, KOCHANIE, NIGEL JUŻ NIEDŁUGO POZBĘDZIE SIĘ TEGO TWOJEGO WYGLĄDU SZCZURA Z CENTRUM HANDLOWEGO NA JERSEY.

Położył obie potężne ręce na moich biodrach i obrócił mnie dookoła. Czułam jego wzrok na nogach i pupie.

– JUŻ NIEDŁUGO, SŁODZIUTKA, OBIECUJĘ, BO STANOWISZ DOBRY, SUROWY MATERIAŁ. ŁADNE NOGI, WSPANIAŁE WŁOSY I NIETŁUSTA. Z NIETŁUSTĄ MOGĘ PRACOWAĆ. BARDZO NIEDŁUGO, SŁODZIUTKA.

Chciałam czuć się obrażona, wyrwać się z uścisku obejmującego dolne partie mojego ciała, żeby przez chwilę ochłonąć i przemyśleć fakt, że kompletnie nieznajomy – i ni mniej, ni więcej, tylko współpracownik – przeprowadził właśnie spontanicznie i z niezachwianą pewnością siebie ocenę mojego stroju oraz figury, ale nie czułam się obrażona. Podobały mi się jego miłe, zielone oczy, które wydawały się śmiać, a nie wyśmiewać, a, co więcej, cieszyłam się, że zdałam ten egzamin. To był Nigel – bez nazwiska jak Madonna albo Price – autorytet w sprawach mody, którego nawet ja rozpoznawałam z telewizji, czasopism, stron poświęconych wydarzeniom towarzyskim, zewsząd, i określił mnie jako wspaniałą. Powiedział, że mam ładne nogi! Pozwoliłam, żeby komentarz o szczurze z centrum handlowego przeszedł niezauważony. Spodobał mi się ten facet.

Usłyszałam Emily, która gdzieś w tle mówiła mu, żeby zostawił mnie w spokoju, ale nie chciałam, by wychodził. Za późno, już zmierzał do drzwi, futrzana peleryna unosiła się za nim z łopotem. Chciałam zawołać, powiedzieć, że miło mi było go poznać, że nie czuję się obrażona tym, a myśl o tym, że chce mnie wystylizować, jest podniecająca. Ale zanim zdążyłam wydusić choćby słowo, Nigel okręcił się w miejscu i pokonał przestrzeń między nami w dwóch wielkich krokach, każdy długości niezłego skoku. Ustawił się dokładnie naprzeciw, otoczył całe moje ciało potężnymi, muskularnymi ramionami, i przycisnął mnie do siebie. Moja głowa oparła się dokładnie poniżej jego klatki piersiowej i poczułam łatwy do rozpoznania zapach balsamu Johnson's Baby. I dokładnie wtedy, gdy odzyskałam przytomność umysłu na tyle, żeby oddać mu uścisk, odepchnął mnie w tył, otoczył moje ręce swoimi dłońmi i skrzeknął:

– WITAJ W NASZYM DOMKU DLA LALEK, MAŁA!

Загрузка...